Muzyczne Podsumowanie Roku 2010

Newsy
Muzyczne Podsumowanie Roku 2010

I w końcu je mamy! Po miesiącu zbierania głosów czytelników w dziesięciu kategoriach, ujawniamy wyniki głosowania na to co najlepszego muzycznie spotkało nas w 2010 roku. Po raz kolejny nie podawaliśmy żadnych typów, każdy mógł zagłosować wedle swojego uznania. Ponad 35 tysięcy osób wzięło udział w naszym plebiscycie, za co serdecznie dziękujemy.



WYNIKI


1. Coma
2. Hunter
3. Carrion
--
4. Blindead
5. Bracia

Zespół Coma w tym roku był bardzo aktywny koncertowo. Poza występem i płytą symfoniczną, odbyła się trasa akustyczna. Grupa wydała także album koncertowy oraz DVD/Blu-ray z tego samego, warszawskiego występu. Do tego doszedł jeszcze krążek anglojęzyczny. Na drugim miejscu zaskakująco uplasował się Hunter, który choć wydawniczo odpoczywał, obchodził swoje święto. Na trzecim miejscu pojawił się Carrion.



1. Kings Of Leon
2. Korn
3. Disturbed
--
4. AFI
5. Iron Maiden

Kings Of Leon z nową płytą coraz bliżej klimatów U2 niż alternatywnego grania. Czy to dlatego zyskuje coraz większą grupę fanów? Nie dziwi drugie miejsce Korna. Nowa płyta i koncerty w naszym kraju tej ciągle popularnej u nas grupy, musiał odbić się w wynikach ankiety. Ciągle omijające nasz kraj Disturbed również musi posiadać mocną grupę fanów.



1. Frontside "Zniszczyć wszystko"
2. Lunatic Soul "Lunatic Soul II"
3. Terminal "Tree Of Lie"
--
4. Coma "Symfonicznie"
5. Perfect "XXX"

Frontside w tym roku "zniszczyło wszystko" plasując się na pierwszym miejscu naszego zestawienia z dużą przewagą nad projektem solowym Mariusza Dudy. Na trzecim miejscu Terminal.



1. Hurts "Happiness"
2. Slash "Slash"
3. Black Label Society "Order Of The Black"
--
4. Ozzy Osbourne "Scream"
5. Muse "The Resistance"

Chyba najbardziej zaskakująca dla redakcji kategoria. Na pierwszym miejscu synth-popowe Hurts! Dalej już "spokojniej": Slash i Black Label Society.



1. Frontside "Nie ma we mnie boga"
2. Ozzy Osbourne "Scream"
3. Disturbed "Another Way To Die"
--
4. Hey "Piersi ćwierć"
5. Carrion "Dex"

Frontside po raz kolejny na szczycie. Uwagę zwracają jeszcze dwa polskie utwory w pierwszej piątce głosowania!



1. Przystanek Woodstock
2. Sonisphere Festival
3. Power-Off Coma
--
4. Metal Hammer Festival
5. Kult Unplugged

Przystanek Woodstock, który rok temu zajął drugą lokatę, tym razem na szczycie. Na drugim miejscu Sonisphere, a raczej "wielka czwórka", jak to nazywali w głosowaniu czytelnicy to wydarzenie. Dalej trasa akustyczna Comy, festiwal Metal Hammera oraz Kult w wersji "bez prądu".



1. Joe Bonamassa
2. Slash
3. Santana
--
4. Zakk Wylde
5. Demon

Emocje w tej kategorii były ogromne. Joe Bonamassa i Slash walczyli do samego końca o pierwszą lokatę. Na podium znalazł się jeszcze Slash. Za nimi: Zakk Wylde i jedyny polski gitarzysta w pierwszej piątce: Demon.



1. Pampeluna
2. Moanaa
3. Black Country Communion
--
4. Kvelertak
5. Acute Mind

Jak widać po głosowaniu na najlepszych debiutantów, czytelnicy w tym roku stawiali na to co polskie. Pampeluna przy okazji zdobyła miażdżącą ilość głosów. Zobaczymy jak potoczą się dalej ich losy.



1. Coma "Live"
2. Big 4 "Life From Sofia, Bulgaria"
3. Jelonek "Przystanek Woodstock 2010"
--
4. Dżem "30. urodziny"
5. Behemoth "Evangelia Heretika"

Coma lepsza od Metalliki, ale Metallika lepsza od Jelonka. Tak rozłożyły się głosy na pierwszą trójkę.

|

1. Nowa płyta Linkin Park

2. Odejście Portnoya z Dream Theater
3. Zawieszenie działalności Isis
--
4. Koncert unplugged Kultu
5. Coma

To zawsze najciekawsza kategoria :) W tym roku na pierwszym miejscu znalazła się kontrowersyjna, bo "inna" płyta Linkin Park. Drugie i trzecie miejsce to zawód dotyczący kolejno roszady w składzie Dream Theater i zawieszenia (zakończenia?) grania przez Isis. Co poza "podium"? Koncert unplugged Kultu, który według wielu był także wydarzeniem roku. Stawkę zamyka Coma, która jak widać nadal wzbudza bardzo mieszane uczucia: od skrajnego uwielbienia po nienawiść.

ZDANIEM JACKA WALEWSKIEGO:

Jako że w ostatnim okresie starałem się wyleczyć z chronicznego niepoprawnego optymizmu, zacznę od narzekania.  Co było znamienne dla tego roku, to brak albumów wielkich, które wstrząsnęłyby światkiem muzycznym i tym samym na "dzień dobry" przeszły do klasyki. Takich, jakimi były przykładowo dwa poprzednie wydawnictwa Dillinger Escape Plan. Niestety, ale ich tegoroczna propozycja w postaci "Option Paralysis" pokazała, że powoli kończą im się pomysły. Choć trudno zarzucać muzykom, że nagrali słaby materiał, brakuje tutaj zaskoczenia, które towarzyszyło choćby "Ire Works". Zawiodło także Iron Maiden. Steve Harris od kilku lat stara się przedefiniować skostniały styl swojego zespołu z lepszym ("The Matter Of Life And Death") czy gorszym skutkiem (tegoroczne "The Final Frontier"). Choć cokolwiek by nie nagrali i tak osiągają rekordy sprzedaży, a bilety na ich koncerty wysprzedają się w kilka godzin, trudno odnaleźć na ich najnowszym albumie pierwiastków, które blisko trzy dekady temu zadecydowały o wielkości grupy. Idąc dalej, zupełnie niekonieczny album wydali moi ulubieni patetyczni neurotycy z Neurosis. Nie wiem, z jakiego powodu zdecydowali się na zarejestrowanie koncertówki, tym bardziej, że "Live At Roadburn 2007" gorzej oddaje atmosferę ich występów niż niektóre "oficjalne bootlegi" sygnowane logiem Neurot Recordings.  Podobnie nie mogę przekonać się do "Of Seismic Consequence" Yakuzy. Cały czas nie potrafię oprzeć się wrażeniu, że swoje opus magnum osiągnęli przy "Samsara" i jakoś nie są w stanie stworzyć czegokolwiek lepszego…

Inaczej niż w latach 80. i 90. na "My Father Will Guide Me Up A Rope To The Sky" zabrzmiało reaktywowane Swans. W obecnym składzie brak Jarboe (o której też za chwilę wspomnimy), zaś nowym numerom stylistycznie bliżej do Angels Of Light, pomimo tego grupa świetnie broni się na koncertach, jak i na… limitowanej edycji płyty. Umieszczony na niej jako bonus, ponad 40-minutowy "Look At Me Go" to jeden z najbardziej porażających dźwiękowych tworów, jakie udało się stworzyć Michaelowi Gira przez ostatnią dekadę.
Od stylistyki Swans wyraźnie ucieka na swoich ostatnich albumach, niegdysiejsza frontmanka zespołu, Jarboe. Na tegorocznym "Alchemic" jak zawsze czaruje swoim niepowtarzalnym wokalem, same utwory bardziej przypominają hinduskie mantry. Materiał nie przekonuje jednak nawet połowicznie tak jak jej poprzednie wydawnictwa.  

W tym roku o nagranie czegoś wielkiego (a także chyba o silną depresje) zahaczyli lekko członkowie super-grupy The High Confessions. Ich debiut to dźwięki, które słabą psychicznie osobę mogą doprowadzić do samobójstwa. Mroczna mieszkanka wpływów Killing Joke, Swans, Joy Divison zadowoli wszystkich wielbicieli nurzania się w cudzych stanach psychotycznych.  Podobnie interesującą porcję muzyki na "Destroy the Light" zaproponowało Circle of Animals. Niemało intrygujący materiał zarejestrowało na "New Slaves" Zs. Miłośnicy romantyki i delikatności w muzyce ukojenie mogli znaleźć w twórczości Rome ("Nos Chants Perdus"), zaś albumem "The Bad Wife" Julie Christmas zwiększyła moje oczekiwania względem jej przyszłorocznego występ na Asymmetry Festival.

Na naszym krajowym poletku najgłośniej było wokół Behemotha. Żałuję tylko, że o zespole głośniej mówiło się w kontekście związku Nergala z Dodą oraz jego choroby, aniżeli samej muzyki. Wydany w tym roku boks "Evangelia Heretika" robił duże wrażenie opakowaniem i zawartością (dwa dyski DVD i jedno CD), choć jakość, zwłaszcza zapisu warszawskiego koncertu, pozostawia wiele do życzenia.

Kolejną (pożegnalną?) płytę z nieopublikowanymi dotąd numerami wydało także Black River, które, wobec problemów zdrowotnych Maćka Taffa, parę miesięcy temu zawiesiło działalność. Album w pewnym sensie dla siebie przełomowy nagrało Blindead. "Affliction XXIX II MXMVI" to płyta inna od "Autoscopia/Murder In Phazes" prawie pod każdym względem i jednocześnie równie porywająca jak poprzednie wydawnictwa grupy.

Ten rok przejdzie do historii pod znakiem wspólnych koncertów Wielkiej Czwórki Thrash Metalu. Tym bardziej, że pierwszy wspólny występ Metalliki, Slayera, Megadeth oraz Anthrax odbył się na warszawskim Bemowie. Przy całej pompie towarzyszącej wydarzeniu łyżką dziegciu w tym wszystkim było niestety potraktowanie trzech ostatnich wymienionych zespołów bardziej jako supportów dla Larsa Ulricha i spółki aniżeli równorzędnych artystów.

Większe przeżycia gwarantowały tym razem występy bardziej niszowych artystów. Miejmy nadzieję, że, pomimo pechowi, jaki towarzyszył w tym roku organizatorom Asymmetry Festival (z ostatecznej rozpiski odpadły gwiazdorskie Electric Wizard, Shrinebuilder i Yakuza) oraz Avant Art Festival (anulowano występ elektryzującego duetu Jamesa Plotkina i Micka Harrisa) ich twórcy nie zrezygnują z kontynuowania swojej działalności.

Dwukrotnie nasz kraj odwiedziła formacja Ulver, która niespodziewanie przeistoczyła się ze studyjnego projektu w zespół z krwi i kości, dający niezapomniane występy. Do takich zaliczyć można z pewnością ich krakowski koncert. Niestety podczas drugiej, grudniowej wizyty grupa wyraźnie rozczarowała. Muzycy, chyba zmęczeni całorocznymi wojażami, raczej odfajkowali standardowy set z wyraźnie wymęczonym zakończeniem.

Tak jak wspomniałem na początku, w 2010 r. brakowało mi głównie wydawnictw artystów, które wstrząsnęłyby sceną i wpłynęły na kolejne pokolenie muzyków. Może takowe z ekscytacją odkryję w 2011… 


ZDANIEM SZYMONA KUBICKIEGO:

Wszystkie te grudniowe podsumowania wydarzeń muzycznych dobiegającego końca roku mijają się właściwie z celem. Nie sposób przecież poznać i przyswoić sobie wszystkich tych wartościowych premier i nie mam wątpliwości, że pod tym względem rok 2010 jeszcze długo się dla mnie nie skończy. Bez dwu zdań było to bardzo udane 12 miesięcy. Pojawiło się kilka genialnych albumów, a przede wszystkim cały szereg świetnych, bardzo przyzwoitych materiałów. I choć nie wszystkie można określić mianem ‘wielkich’, to właśnie one w głównej mierze przesądziły o tym, że uzależniony od muzyki, nałogowy słuchacz miał pod dostatkiem stałych dawek swego ulubionego narkotyku. Planowałem ograniczyć się tylko do tych najsłodszych rodzynków mijającego roku, ale kiedy zacząłem przypominać sobie po kolei poszczególne tytuły, jakoś nie mogłem przestać…  

Ten rok ma dwóch zwycięzców. Po pierwsze, Ufomammut. Nie tylko dzięki rewelacyjnej "Eve", ale także za sprawą trzech świetnych koncertów w wykonaniu Włochów, które dane mi było zobaczyć. Po drugie, Electric Wizard, bo "Black Masses" bez żadnych ‘ale’ potwierdza (znów) geniusz zespołu. Czarodziej jest jednak nie tylko genialny, ale i wpływowy. The Wounded Kings oraz Cough z jednej strony wyraźnie inspirują się muzyką Anglików, z drugiej zaś nagrały albumy zdecydowanie wyróżniające się na tle innych. Pozostając w tej stylistyce, nie można nie wspomnieć o pełnometrażowym debiucie Eibon. "Entering Darkness" to nie tylko najlepszy debiut tego roku, ale generalnie ścisła czołówka najlepszych materiałów całego AD 2010.

Nie zawiódł Spiritual Beggars oraz, co szczególnie cieszy, Monster Magnet. Zwłaszcza ekipa Dave’a Wyndorfa znakomitym "Mastermind" udowodniła, że na emeryturę jeszcze się nie wybiera. Co ciekawe, również Yakuza wciąż trzyma formę i choć premiera "Of Seismic Consequence" nie została jakoś wyraźniej odnotowana przez media, ostatni materiał to bardzo dobry krążek. Skoro jesteśmy przy Yakuza, warto wspomnieć Circle of Animals - rewelacyjny projekt Bruce’a Lamonta. To jeden z nowych nabytków Relapse Records, która w tym roku zdecydowanie miała nosa do przechwytywania znakomitych bandów. Poza Cough wystarczy wymienić Black Anvil i ich "Triumvirate", a także Howl, który popełnił jeden z czołowych debiutów roku - "Full of Hell". A przy okazji, jeśli mowa o debiutach, trudno pominąć "Opus Eponymous" tajemniczego Ghost. Nawet jeśli to tylko żart (a żart), to pod względem muzycznym - najwyższej próby. Inna kategoria debiutanta to Triptykon. Niby nowicjusz, choć wiadomo przecież, że wcale nim nie jest. Bardzo dobra "Eparistera Daimones" nie dorównuje rzecz jasna "Monotheist", ale tego chyba nikt nie oczekiwał; jednego z najlepszych krążków dekady nie przeskakuje się ot tak sobie.

Rok 2010 ma jeszcze jednego bohatera. Pain of Salvation, nagrywając "Road Salt One", wspiął się na wyżyny swych możliwości i udowodnił, że prościej (prawie zawsze) oznacza lepiej. Choć czasem bywa i odwrotnie, o czym najlepiej wie Deathspell Omega. Na ich "Paracletus" niektórzy kręcą nosem, choć to przecież materiał doskonały. Przy tej okazji z przyjemnością dorzucam Burzum. "Belus" to w moim odczuciu murowany kandydat na największe zaskoczenie roku. Nie mam pojęcia, jakim cudem Vargowi po tylu latach siedzenia w pudle udało się, jak gdyby nigdy nic, nagrać płytę, która tak dobrze oddaje całokształt elementów charakterystycznych dla jego muzy. Również Watain zdecydowanie nie zawiódł i popisał się świetnym albumem. Na koniec słowo o death metalu, w który jakoś w tym roku nie zagłębiam się zbytnio. Ograniczę się więc tylko do wskazania najnowszych materiałów Atheist i Cephalic Carnage.

Lista na pewno nie jest kompletna. Był jeszcze Wino, Agalloch, High on Fire, Ramesess, norweski Shining, Cathedral, Woven Hand… Tak, to był udany rok, także pod względem koncertowym, ale ten temat - żeby już nie przedłużać - tym razem pomijam.


ZDANIEM SEBASTIANA URBAŃCZYKA:

W moim odczuciu rok 2010 był słabszy pod względem wydawnictw muzycznych od choćby dwu poprzednich przede wszystkim przez to, że większość moich faworytów odpoczywała. Na szczęście, nie wszyscy.

Nie sposób jest ogarnąć wszystko, co się ukazuje, często trzeba decydować się na selekcję na poziomie zupenie podstawowym - może mnie to zainteresować czy nie może? Okazuje się, ze mimo wszystko wartościowych płyt nie zabrakło, i wcale nie trzeba było głęboko kopać. Wyliczankę czas zacząć.

Rozpoczynam od klimatów bliskich memu sercu, czyli hardcore i jego okolice (metalcore, deathcore, post-core). Numerem jeden w tym roku był dla mnie album "Meridional" Norma Jean. Zainteresowanych powodem odsyłam do recenzji, którą zamieściłem swego czasu na 'Gitarzyście'. Płytą, której słuchałem aż do pojawienia się rys na niej była też "Guilty As Charged" Bitter End. Znakomite płyty wydały też zespoły owiane legendą: Integrity "The Blackest Curse" oraz 108 "18.61". Więcej niż udane debiuty stały się udziałem Francuzów z Sed Non Satiata. Niektórzy mogą kojarzyć utwór o tym samym tytule Charles'a Baudelaire'a. Emocjonalne screamo w ich wykonaniu po prostu porywa. Po drugiej stronie kanału wystartowali ze swoją wersją emocjonalnego hardcora Brytyjczycy z More Than Life i albumem "Love, let me go". Każdy fan The Carrier, Defeater czy Ruiner może brać ten materiał w ciemno. Warto wspomnieć jeszcze o szwedzkim Meleeh i ich płycie "To Live And Die Alone". Wcześniej można było ich ustawić obok wyżej wymienionych, teraz zmienili klimat, poszli bardziej w stronę muzyki granej przez Neurosis i z pewnością jest to jeden z najlepszych krążków upływającego roku. Warto również poświęcić uwagę dwóm innym płytom, mianowicie Ceremony "Rohnert Park" oraz crustowemu niemieckiemu Alpinist "Lichtlaerm". Godny odnotowania był również nowy album weteranów naszej sceny Schizmy "Whatever it takes...". Świetny krążek wydali też weterani NYHC Sick Of It All "Based On A True Story".

Na scenie deathcorowej nie miał sobie równych amerykański Tony Danza Tapdance Extravaganza. Ich płyta "Series Of Unfortunate Events" wyprzedziła konkurencję.

Dużo dobrych metalcorowych albumów pojawiło się w tym roku. Prym wiodły bandy o ugruntowanej pozycji, i tu jednym tchem należy wymienić: Underoath, Haste The Day, Parkway Drive, Bring Me The Horizon, The Chariot (jeśli to jeszcze metalcore), All That Remains, Frontside i Bleeding Through.

Rozczarowaniem na pewno był The Dillinger Escape Plan. Być może za szybko zdecydowali sie nagrać nastepcę "Ire Works" i zabrakło dobrych pomysłów. Mimo to nie należy skreślać Amerykanów, niewątpliwie wciąż mają sporo do zaoferowania.

Isis się rozpadło, nad czym ubolewam. Cult Of Luna skupiło swą energię na innym projekcie o nazwie Khoma, o czym później. Neurosis odpoczywa. Callisto szykuje nowy album. A jednak ukazało się kilka bardzo dobrych wydawnictw w tym klimacie. Przede wszystkim, Japończycy pokazali się z dobrej strony. Heaven In Her Arms z albumem "Paraselene" oraz bliżsi post-rockowym klimatom screamo band Envy i ich "Recitation" pokazali wielką klasę. Bardziej chorą atmosferę udało się uchwycić Francuzom z Celeste na płycie "Morte(s) Nee(s)". Ci, którzy tęsknią za brzmieniem Cult Of Luna z debiutu czy "The Beyond" powinni szybko zapoznać się z muzyką Francuzów. Innym znakomitym francuskim wydawnictwem był debiut Eibon "Entering Darkness". Nie wiem, czy to jeszcze doom, sludge a może black, ale ta muzyka naprawdę wciąga. Podobnie jak twórczość Włochów z Ufomammut. Ich psychodeliczna "Eve" długo nie opuszczała mojego stereo. W Polsce nie miał konkurencji Blindead ze swoją nową płytą. Nie można też pominąć amerykańskiej Kylesa; dla niektórych lżejsza od wcześniejszych materiałów "Spiral Shadows" mogła być rozczarowaniem, dla mnie jednak ta płyta to kopalnia fajnych pomysłów. Nie można też zapominać o The High Confessions "Turning Lead Into Gold" oraz Circle Of Animals "Destroy the Light".

Na niwie progresywnego rocka/metalu to rok albumów Pain Of Salvation "Road Salt One" oraz Orphaned Land "The Never Ending Way of OrwarriOR". W tym ostatnim palce maczał sam Steven Wilson.

W metalu uwagę przykuły przede wszystkim bandy z okolic black metalu. Świetnym albumem na koniec roku uraczył słuchaczy amerykański Agalloch. "Marrow Of The Spirit" to coś nowego w ich twórczości, ale wciąż jest to świetna muzyka. "Axioma Ethica Odini" Enslaved zrobiła pozytywne wrażenie, podobnie jak Limbonic Art i ich "Phantasmagoria". Bardzo dobre płyty wydali również Rumuni z Negura Bunget oraz Francuzi z Deathspell Omega.

Sporo udanych płyt pojawiło się w rocku i alternatywie. Przede wszystkim szwedzka Khoma "A Final Storm" przez długi czas kręciła się w moim odtwarzaczu. Świetnymi płytami były "Year Of The Black Rainbow" Coheed and Cambria, "I Was Trying To Describe You To Someone" Crime in Stereo oraz "Blue Sky Noise" Circa Survive. Poza konkurencją był również duński Kashmir z płytą "Tresspasers". Fani alternatywnej elektroniki z domieszką post-rocka z pewnością szukali nowego  The Album Leaf i ich "A Chorus od Storystellers".
Znakomite krążki, choć utrzymane w różnej estetyce, wydali U.S. Christmas "Run Thick In The Night", The National "High Violet" oraz Killing Joke "Absolut Dissent". Bezkonkurencyjny na swoim polu był amerykański alternatywno-rockowy The Gaslight Anthem z albumem "American Slang".

Na co dzień nie słucham zbyt wiele bluesa, ale w tym roku na pewno więcej płyt tego gatunku zagościło w mojej playliście. Płytą, której słuchałem tak długo, że aż znam ją na pamięć, była JJ Grey and MOFRO "Georgia Warhorse".

Warto zwrócić uwagę na francuskie trio My Own Private Alaska. Okazuje się, że za pomocą tylko fortepianu, perkusji i screamo wokaliz można nagrać zajmującą płytę. A właśnie taką był krążek o tytule "Amen". Z kolei polską gitarową alternatywę godnie reprezentowali w tym roku Searching For A Calm z płytą "Celestial Greetings".

Pop/HipHop/Elektronika. Nie samymi ciężkimi dźwiękami człowiek żyje, więc kilka rzeczy, które przykuły mą uwagę w nieco lżejszym graniu. W tym roku błyszczało elektroniczne duo rodem z Kanady Crystal Castles ze swoją drugą płytą. Niedaleko za nimi pozostaje inne duo, tym razem z Norwegii. Thelma And Clyde z debiutem "White Line" to rzecz godna polecenia fanom eletronicznych dźwięków. Podobnie, jak płyta duńskiego dj'a Trentemollera "Into The Great Wide Yonder". Doskonały filmowy klimat tego krążka sprawia, że jest to płyta do wielokrotnego odsłuchu. W Polsce uwagę zwracają zwłaszcza krążki połowy duetu Skalpel Igora Boxxa "Breslau" i pochodzącego również z Wrocławia L.U.C. "PyyKyCyKyTyPfff".

Gitarowy pop-rock miał dobrych reprezentantów w postaci płyt Alkaline Trio "This Addiction" oraz Angels And Airwaves "Love". Na nową płytę Blink-182 przyjdzie jeszcze poczekać, ale Tom DeLonge nie próżnował i nagrał znakomicie brzmiący materiał pod szyldem A&A. Jasnymi punktami tego roku był soulowy album Plan B "The Defamation of Strickland Banks" oraz kooperacja Johna Legenda z The Roots w postaci "Wake Up!". Silną reprezentację miały śpiewające panie. Swoimi historiami podzieliły się ze słuchaczami Kate Nash, Lissie, Basia Bulat, Laura Marling oraz Amy MacDonald.

Jeśli idzie o hiphop, pojawiło się kilka znakomitych albumów. Z pewnością takim była epka amerykańskiego Atmosphere "To All My Friends, Blood Makes The Blade Holy". Z tej samej wytwórni, wylęgarni alternatywnych hiphopowych aktów - Rhymesayers Ent. - pochodzi Grieves. Jego "Confessions Of Mr. Modest" utrzymało wysoki poziom produkcji, ukazujących się pod szyldem Rhymesayers. Nie próżnowali ich brytyjscy koledzy zza oceanu. Kano wreszcie wydobył się z dołka i po miałkich produkcjach wydał w tym roku płytę na miarę swego talentu "Method To The Maadness". Akala po raz kolejny zaskoczył pomysłami na albumie "Double Think". Wreszcie Skepta ponownie nagrywa powalający materiał o tytule "Been There, Done That". Dizzee Rascal, Wiley czy Sway mają solidną konkurencję. Rozczarował natomiast mocno skład Roll Deep. "Winner Stays On" to całkowite nieporozumienie.

Wśród tegorocznych płytowych rozczarowań większych lub mniejszych wymieniłbym płyty Soulfly, Fear Factory, Nevermore, Korn oraz wspomniany wyżej The Dillinger Escape Plan. Na koniec słowo o jeszcze jednej płycie. Muzyka poważna to nie mój klimat, a jednak z różnych względów mam z nią do czynienia w pracy. W tym roku zostałem skatowany Chopinem. Na dźwięk niektórych utworów, których przyszło mi wysłuchać kilkanaście razy w ostatnim czasie (nie zawsze w dobrym wykonaniu) dostaję nerwicy. Jednak z czystym sumieniem mogę polecić płytę Nelsona Freire "Chopin: The Nocturnes". Rzecz dla każdego, kto łaknie relaksu przy nastrojowych dźwiękach, bez nadmiernej ornamentyki. Cóż, wolę nie myśleć, jak będę reagował pod koniec przyszłego roku na Paderewskiego :)

DVD. W tej kategorii godne polecenia są tegoroczne wydawnictwa Opeth, Down, Meshuggah, Primordial, Asphyx i Dropkick Murphys. Fani różnych gatunków gitarowego grania znajdą tu z pewnością coś dla siebie.

Koncerty. Największym rozczarowaniem tego roku były odwołane koncerty Crowbar i Killing Joke, zwłaszcza że z tymi ostatnimi zagrać miał polski Made In Poland. Wielki żal. Może kiedyś współrodacy dojrzeją do takiego grania. Za to najlepszym wydarzeniem w tej kategorii był występ w warszawskim Powiększeniu amerykańskiego The Black Heart Procession. Klimat, wykonanie, kontakt z publicznością. Amerykanie pokazali klasę! Tak właśnie dla mnie wygląda ten rok.

 

ZDANIEM REDAKTORA PROWADZĄCEGO:

W moim odczuciu nie był to rok rewelacyjny pod względem premier płytowych. Owszem, pojawiło się kilka ciekawych pozycji, ale nie widzę siebie za pięć lat wracającego do któregoś z tych albumów. Zanim jednak to zweryfikuję, warto wspomnieć, czego słuchałem najczęściej w 2010 roku. Na pewno pozytywnie przyjąłem premiery Anathemy i Swans, choć w obu przypadkach mówi się, że przecież nie jest to całkowicie "świeży materiał". Zaskakująco przypadła mi do gustu ścieżka dźwiękowa do filmu "The Social Network" autorstwa Trenta Reznora i Atticusa Rossa. Zdecydowanie bardziej niż samo dzieło Davida Finchera. Podobna sytuacja miała miejsce w przypadku muzyki Clinta Mansella do filmu "Black Swan". Szkoda, że ambicje Aronofsky'ego skonczyły się na "The Fountain" i od "Wrestlera" zaczęła się gonitwa za Oscarami. Trudno. Przynajmniej Czajkowski po liftingu nadal brzmi dobrze. Z cięższych rzeczy na pewno zawiedzeni nie byli fani Agallocha i Electric Wizard. Dla mnie najbardziej niedocenianym dziełem ostatnich dwunastu miesięcy pozostanie nowy krążek Alcest. Piękna sprawa. Konserwatyści powinni być natomiast zadowoleni z projektu Arjena Lucassena: Star One. Najczęściej na playliście znajdował się także Ufomammut, Black Country Communion, Crystal Castles, Kvelertak, Kylesa i jedyny polski twór w tej stawce: Lunatic Soul. Gdybym miał jednak wytypować pierwszą trójkę tego roku… trzymajcie się siedzeń, bo możecie upaść: 3. Pain Of Salvation, 2. Robyn, 1. Kanye West. Dla wyjaśnienia: Robyn zjadła Madonnę i Lady Gagę na śniadanie, a Kanye West nagrał jedną z najlepszych płyt hip hopowych na świecie od wielu lat, której zignorowanie, nawet przez zatwardziałych fanów innych gatunków, byłoby co najmniej nie na miejscu.

 

ZDANIEM KUBY CHMIELA:

Ogromnie satysfakcjonującą rzeczą dla słuchacza jest sytuacja, gdy ulubiony artysta powraca do łask. Najlepszym sposobem na to jest próba nagrania albumu w wielkim stylu. Świetnym tego przykładem jest Eric Clapton. Muzyk po pięciu latach od wydania "Back Home" nagrodził cierpliwość słuchaczy nowym albumem studyjnym. Wszyscy spodziewali się popowych słabizn znanych z poprzedniej produkcji, a tu Clapton wyskoczył z dojrzałą płytą na miarę mistrza. Derek Trucks też ostatnio imał się łatwych utworów z chwytliwym refrenem, co wzbudziło rozczarowanie niektórych. Na szczęście tegoroczny dwupłytowy album koncertowy "Roadsongs" szybko uciął spekulacje na temat przedwczesnego zmęczenia materiału. I wreszcie wiekowy już Buddy Guy postanowił udowodnić wszystkim, że do domu starców jeszcze się nie wybiera. Z krzepą godną młodzieniaszka wymiata na gitarze przez ponad 50 minut  swojego albumu "Living Proof". Miła odmiana po dwóch płytach przesyconych gośćmi.

Innego rodzaju powrót zaliczył weteran chicagowskiego bluesa, niedościgniony harmonijkarz James Cotton. Po dwudziestu latach nieobecności w prestiżowej wytwórni Alligator nagrał dla niej płytę "Giant", potwierdzając tym samym swoją wielką klasę. W wyniku choroby mistrz odmówił śpiewania, jednak w sukurs przyszedł mu Slam Allen, co wcale nie obniża jakości wydawnictwa.

Młodzi artyści pokazali, że nie są gorsi od klasyków gatunku. JJ Grey & Mofro nagrali najlepszą płytę w swojej karierze, co fani przyjęli z aprobatą. Dużym profesjonalizmem wykazał się także Grady Champion. Swoim najnowszym albumem udowodnił, że laur zwycięzcy International Blues Challenge nie został mu przyznany bezpodstawnie. Nie mniejsze zaskoczenie wywołał zapewne John Legend. Wespół z hip-hopowym zespołem The Roots stworzył absolutne arcydzieło o nazwie "Wake Up!".

Rok 2010 rozpoczął się wspaniale dla polskiego rynku muzycznego. Długo wyczekiwany debiut grupy HooDoo Band okazał się strzałem w dziesiątkę. Znakomita wartość artystyczna i wręcz kosmicznej jakości produkcja ustawiła poprzeczkę bardzo wysoko. Inna wrocławska kapela Outsider spowodowała przyspieszone tętno u wszystkich fanów chicagowskiego bluesa. Wiele już było prób odwzorowania tej klasycznej stylistyki, lecz dopiero za sprawą płyty "Double Eagle" zbliżono się do ideału.

Ten rok z pewnością zaliczają do udanych fani Maćka Balcara. Długo wyczekiwana płyta zespołu Dżem zbiegła się z solowym albumem wokalisty, a nieco wcześniej światło dzienne ujrzało mniej znane, ale jakże cenne wydawnictwo Blues Forever. Na wszystkich płytach można podziwiać Maćka w pełnym spectrum swoich możliwości.

 

ZDANIEM GRZEGORZA "CHAINA" PINDORA:

Cóż, w sumie to nie wiem jak podsumować ten rok. Można to zrobić zupełnie indywidualnie, biorąc na przysłowiowy warsztat każdy z gatunków, lub też - skwitować wszystko niczym nasz redaktor prowadzący. Niestety, a może stety, ja mam nieco bardziej rozbudowaną opinię odnośnie tego, co można było w tym roku usłyszeć. Wszystko oczywiście jest zupełnie subiektywne, i choć do niektórych płyt nie wracałem tak często jak bym chciał, to nie mogę sobie pozwolić na to, by o nich zapomnieć w swoim podsumowaniu.

Jako że głównie karmię się wszystkim co ma core w nazwie, tak też ogólnie o corefstwie i jego pochodnych. W metalcore'owym światku bezapelacyjnie karty rozdali panowie z Parkway Drive. Ich ''Deep Blue'' to monument i kamień milowy dla tego gatunku, który jeszcze na wiele tygodni nie będzie opuszczał mojego odtwarzacza. Niestety, nawet The Autumn Offering nie mogło stawać z nimi w szranki. Szkoda, że Haste The Day po wydaniu nowego albumu zawiesiło działalność... na czas nieokreślony - a właściwie to sami wystawili sobie nagrobek. Bleeding Through przesadza z ciężarem i nieco rozdrabnia się na drobne, a Bring Me The Horizon zaskoczyło wszystkich nowym, jeszcze świeższym podejściem do tematu. Zasmuciła mnie jednak postawa Architects, którzy chyba chcą się czegoś na tej muzyce dorobić, tak więc ich stylistyczną zmianę traktuję jako fail tego roku, na równi z nadal nie wydanym albumem As Blood Runs Black i ostatecznym rozpadem Despised Icon. Jeszcze jakby komuś było mało, to ''wojna'' pomiędzy fanami i antyfanami Christa Storeya, byłego gitarzysty All Shall Perish, przeniosła się z Internetu do świata rzeczywistego. Sam zainteresowany ma to jednak gdzieś, i nagrywa sobie nowe numery w projekcie Smashface, gdzie udziela się również gitarowy Sworn Enemy. Miks to jednak nieciekawy, a jedne co ratuje te dźwięki to riffy i sola Chrisa.

Świat hc zdominował bezapelacyjnie Terror, i choć w new schoolowym sosie bardziej podeszło mi Dead Swans, i tak miło było wracać do ''Keepers of The Faith''. Swoje trzy grosze dołożyło też Madball, co piekielnie mnie ucieszyło. Pod koniec tego roku, robiąc własny rachunek sumienia, odkryłem, że lwia część tego czego słucham pochodzi albo z UK albo z Australii. Brytole wraz z While She Sleeps, Galleons, No Consequences (coś dla fanów Protest The Hero), hardcore'owym Your Demise czy moimi faworytami The Eyes Of A Traitor okrutnie pochłaniają mą uwagę, nawet jeśli grają tak brutalnie i technicznie jak The Arusha Accord. Kraj antypodów dumnie reprezentują The Amity Affliction, Make Them Suffer, hardcore'owcy z Miles Away czy progresywni metalcore'owcy z The Bride szykujący się do mini trasy z Parkway Drive. Środkowa część Europy jak i Skandynawia nie uraczyła nas niczym nowym prócz dobrego albumu Heaven Shall Burn i njusa o zejściu się Purified In Blood. Polska również odcisnęła swoje piętno z materiałami Drown my Day i Dust'n'Brush dając do zrozumienia kolegom po fachu, że i tu można dobrze przypierdolić. Włosi powoli starają się zdominować scenę symfonicznego deathcore'a, albo nawet i trancecore'a (Helia!), co bardzo dobrze im wychodzi. Ruskie wciąż parają się wyłącznie blaściarnią i ostrym napierdolem czego dowodem są kolejne wypociny Dead Silence Hides My Cries, +/-, My Autumn i wielu innych. A zachód dominują panowie z Betraying The Martyrs, L'esprit Du Clan, More than a Thousand i In Other Climes.

Nie zapominajmy o USA, gdzie powoli króluje djent, a melodyjny hardcore i progresywny metalcore, jak się okazuje, mają szerokie grono odbiorców. Rekordy sprzedaży nowych płyt After The Burial i The Ghost Inside, świetne debiuty The Chariot, Defilera, After Me The Flood, Elitist, Forevermore, Animals As Leaders pozwalają wierzyć w może niekoniecznie nowe, ale wciąż świeże i sprawiające kupę radochy granie. Szkoda tylko, że mało grup kombinuje jak The Browning, ani nie pozostaje wciąż w dobrej formie jak As I Lay Dying, którzy nie mają ochoty spuszczać z tonu. Przykłady można mnożyć, włącznie z debiutami Suffokate i Upon A Burning Body (!), i aż wstyd się przyznać, że nie miałem okazji jeszcze posłuchać nowego All That Remains.

Death metal, od momentu gdy milczy Bolt Thrower a Gorefest przestało grać, praktycznie dla mnie nie istnieje. Cieszy mnie jednak obecność szwabów z Hackneyed, którzy pomimo niesamowicie młodego wieku starają się krzepić death metal spod znaku Cannibal Corpse. Jeżeli zaliczamy Atheist i Pestilence do death metalu, to tylko ci pierwsi zrobili na mnie wrażenie. Zespół na P, który swą drugą odsłonę miał w projekcie C-187, powinien ponownie zawiesić działalność, i zrewidować to, co ''udało'' im się stworzyć zarówno rok temu, jak i to, co od pewnego czasu krąży już po sieci. Dziwią mnie ponowne roszady w szeregach Deicide, a zwłaszcza powrót Amon. Co do Amon właśnie, ci co mają Amarth w drugim członie nazwy podobno szykują się do nagrania nowego opus magnum - choć na żywo zabijają, nie wiem czy po raz kolejny chcę słuchać tego samego. Kataklysm ze swoim nowym krążkiem wciąż na poziomie, ale świat melodyjnego death metalu (bo jak inaczej ich nazwać!?) został zdominowany przez nie tak brutalny Engel, a Scar Symmetry być może sięgnie po rozum do głowy i przyjmie ponownie Christiana w swe szeregi. Jego projekty (wszystkie) wraz z nowym Solution. 45 i Miseration to twory mniej lub bardziej przypominające SS i po cichu liczę na to, że zamiast słuchać grup podobnych - wreszcie posłucham tej jednej jedynej. In Flames zaliczyło faila wszechczasów, a wszystko to przez nałóg głównego kompozytora i gitarzysty. Obawiam się o jakość nowego, płodzonego już albumu i na moment pozwalam sobie o nich zapomnieć. Szwecję bronią panowie z As You Drown i The Crown, ci ostatni wiedzieli kiedy ''wrócić''. Dobrze, że jeszcze można było posłuchać nowego albumu Lost Soul, Annotations of An Autopsy, oraz coraz mocniej wkradającego się na ''salony'' rodzimego Beheading Machine. Nadzieją na przyszły rok są nowe albumy Quo Vadis, Archons, oraz kolejne koncerty At The Gates. Oczywiście, ja na death metalu się nie znam, bo jak mniemam takie Obliteration czy inne bandy SPORO namieszały, ale nie to leży w kręgu moich zainteresowań, dlatego skupiam się na ''dużych'' nazwach, pomijając nawet Obituary (?), a nie wiedzieć czemu nie wspominając o miażdżącej epce Włochów z Fleshgod Apocalypse.

Folk zdominowali Szwajcarzy z Eluveitie. Należycie zresztą, bo ''Everything Remains As It Never Was'' to kamień milowy dla tego grania, przynajmniej do momentu gdy nowy krążek wyda Finntroll, a Korpiklaani zrobi sobie kilkuletnie przerwę w nagrywaniu wariacji na temat ''Tales Along This Road'' - oczywiście, ich autorstwa. Piraci z Alestorm jeszcze mają przed sobą daleką drogę do tego by zaistnieć w szerokiej świadomości, ale kto wie, może kiedyś. Świat heavy/power zdecydowanie umiera, i choć japoński Galneryus wydaje coraz lepsze i bardziej złożone albumy, tak techniczny power metal nie dotarł jeszcze na Stary Kontynent. Od momentu gdy Savage Circus milczy, a Persuader boryka się z problemami w składzie, power metalowy światek, w którym jeszcze do niedawna królowali panowie z Blind Guardian, Freedom Call i Helloween doznał niemałego marazmu. Stagnację ponownie przełamałi Szwedzi z Sabaton, a w Hiszpanii co nieco zdziałali ponownie mistrzowie z Vhaldemar. Szkoda, że Imagika milczy - ale być może wyjdzie im to na dobre. Prócz spektakularnego sukcesu Sabaton, heavy/power niczym nie zachcywca. Nowy album Helloween, choć ciężki jak cholera, przypada do gustu głównie zwolennikom ''The Dark Ride'' (kogoś to dziwi?). Blind Guardian z nową pozycją nie spełniło (moich) oczekiwań, a Rhapsody of Fire, sztandar ''europower'' metalu, jak na razie czeka na moją własną weryfikację. W nowym roku liczę na Kamelot i Evergrey - w końcu ktoś musi trzymać fason. Z tym, że ci drudzy to jednak inna liga grania.

W thrashu, co nikogo nie zdziwi, nowa fala wciąż daje radę. Bonded By Blood, Violator i Fueled by Fire zaskoczyły, dojrzałością i powiewiem świeżości. Szkoda, że młodziki z Diamond Plate tak bardzo opierdalają się z nowym materiałem, bo mają szansę zostać WIELKIM zespołem. Angelus Apatrida potrzymuje wiarę w europejski thrash o średniej wieku członków poniżej trzydziestki. Wiadomo, że Sodom dowaliło konkretnym wyziewem - ale chyba zbyt nowocześnie brzmiącym jak na nich samych. Suicidal Angels z Grecji szybko zyskali sobie zaufanie włodaży Nuclear Blast i... to chyba wyjaśnia całe zamieszanie wokół tej formacji. Death Angel wciąż w formie, można by powiedzieć młodzieńczej, choć do młokosów nie należą. Exodus niemiłosiernie mnie wynudził, co czyni sukcesywnie od wydania ''Tempo of The Damned''. Królem thrashu w tym roku zostało Heathen... i każdy kto słyszał ich album może to potwierdzić. Albo inaczej, musi to zrobić - wszystko to dzięki Lee Altusowi, na przekór Rudemu z Megadeth, którego ''Endgame'' jest raczej po prostu dobre jak na megaśmierć, niż zajebiste. W Polsce czekamy na wydanie nowych albumów Horroscope i Fortress, którzy POWINNI mieć już kontrakt. Oldschoolowcy z Headbanger częściej goszczą w Niemczech zamiast we własnym kraju - dlatego z mojej strony minus za brak polskości. Albumem roku w metalu i thrashu w ogóle jest jednak francuska Arcania z ich ''Sweet Angel Dust''. Absolutnie najlepszy krążek. Przynajmniej dla mnie.

O post-rocku/metalu również mógłbym sporo napisać. Tylko po co i dla kogo to ja nie wiem (śmiech). Może skupię się na Polsce. Blindead ustanowiło nową jakość dla takiego grania. Obawiałem się, że po ''Impulse'' nic lepszego już nie wydadzą, a tu takie cudo... każdy musi sam się z tym albumem oswoić. Zwłaszcza z tekstami i towarzysząca im historią. Bielska Moanaa coraz mocniej stąpa po post/metalowym gruncie, a wtórują jej Merkabah, Forge of Clouds, Obscure Sphynx, The Throne czy Unipolar Manic Depressive Psychosis. W każdym bądź razie wyrastają nam coraz ciekawsze twory kupujące słuchacza dźwiękiem i obrazem - nawet tak schizofrenicznym jak stołeczniacy z SAMO. Progressive zdominowali panowie z Termianl, a wtórowali im potężnie brzmiący metalowcy z Division by Zero. Zresztą, cały katalog Insanity Records powala. Z każdym kolejnym wydawnictwem. Mariusz Duda ze swoim projektem Lunatic Soul nie pozostawił cienia wątpliwości co do tego, kto potrafi sprokurować najbardziej dołujące dźwięki w tym kraju, W dodatku bez gitary elektrycznej. Warto wspomnieć o stołecznym The Black Tapes, które idealnie trafia w stonerową modę i popyt na rock'n'roll - co widać po recenzjach oraz coraz liczniejszych koncertach. Ze świata offa (śmiech) warto wydać każde pieniądze na dwójkę Indigo Tree. Chyba nie było dziennikarza, który by nie oszalał na punkcie debiutu, dwójka tylko potwierdziła ekscytację.

Odnośnie video, a nie dźwięku - przyjemność sprawiło mi obcowanie z dvd Behemoth, obrazkiem z logo Meshuggah, czy zapisem wystepów wielkiej czwórki. Numerem jeden jest jednak oficjalne dvd kanadyjskiej hordy Protest The Hero, której nowy album to najbardziej wyczekiwana przeze mnie pozycja w nadchodzącym roku. Z niemetalowych klimatów standardowo w moim osobistym zestawieniu wygrało neofolkowe Rome, w rapie bezapelacyjnym zwycięzcą są Kanye West i The Roots, w Polsce Eldoka na równi z Ostrym (''Tylko dla dorosłych'' to niemalże absolut), w dubstepach nagminnie śledzę nowe nagrywki Mt Eden i Jokera - ale to też nie powinno nikogo dziwić.