Ulver - 22.02.2010 - Kraków
Naprawdę ciężko jest zmierzyć się z legendą. Niektórzy mogą w tym momencie z politowaniem zacząć kręcić znacząco głowami, że przecież legendą to można nazwać takich tuzów swoich gatunków jak AC/DC czy The Rolling Stones, a nie jakiś zespół z podziemi, który wykonuje mało znaną i trudną odmianę muzyki i o którym mało kto słyszał. Tyle, że w tym przypadku właśnie to jest jego wielką siłą.
Tak jak bramy klubu otwarły się praktycznie zgodnie z planem, tak na występ pierwszej formacji trzeba było trochę poczekać. Ale zakładam, że to już chyba nikogo nie dziwi, prawda? Kiedy na zegarze wybiła 20.20 scenę na około 30 minut opanowali młodzi warszawiacy z Tides From Nebula. Pomimo wcześniejszych deklaracji ze strony chłopaków, że zamierzają zrobić sobie półroczną przerwę w koncertowaniu, decyzję o wystąpieniu tego dnia w tym miejscu rozumiem bez dwóch zdań. Promowany przez nich w dalszym ciągu debiutancki album "Aura" po raz kolejny zabrzmiał świeżo, energetycznie i z charakterystycznym zacięciem. Im częściej oglądam chłopaków na żywo, tym częściej się uśmiecham, bo widzę, że mogą oni być dla naszego kraju sporą pociechą w przyszłości jeśli chodzi o post-rockowe granie. I nie zanosi się żebym w najbliższym czasie zmienił swoje zdanie w tym względzie.
Krótka przerwa na zmianę sprzętu i na środku sceny pojawia się duży rack (skrzynia do przewożenia sprzętu muzycznego - przyp.red.), który zostaje przykryty jakimś płótnem. Ku zdziwieniu części publiczności, na prowizorycznym stoliku lądują dwie świeczki i trzy znicze, a po kilku chwilach gasną światła i na scenie pojawia się zakapturzona postać, pod którą ukrywa się Attila Csihar, znany bardziej ze swojego udziału chociażby w Mayhem. Przyznam się szczerze, że jego występ nie zrobił na mnie większego wrażenia. Być może nie zrozumiałem istoty przekazu, nie dałem się ponieść transowi nakładających się kolejnych ścieżek wokalnych, bowiem właśnie na tym polegał ten niecodzienny występ Csihara. Wśród ludzi też w tym względzie panowały odmienne opinie, głosy i zachowania. Część wsłuchiwała się w dużym zaciekawieniem i zainteresowaniem, podczas gdy pozostali woleli w tym czasie wypić piwo, posurfować po Internecie w swoim telefonie komórkowym czy też posłuchać własnej muzyki na mp3. Niemniej jednak po skończonym występie publiczność nagrodziła Csihara gromkimi brawami, choć nie wiem do końca, czy były one spowodowane tym, że naprawdę ów występ im się podobał, czy raczej była to owacja kurtuazyjna ze względu na osobę wyżej wymienionego muzyka.
"Przychodzimy do was jak złodzieje"
W tym momencie stało się jasne, że minuty zostały do wielkiej niewiadomej. Występu formacji, która zasadniczo do zeszłego roku nie koncertowała czynnie praktycznie od początku swojej działalności (1993 r. - przyp.red.). Punkt 22 stało się jasne, że to nie jest sen, że w końcu po tylu latach pojawili się na polskiej ziemi. Czasami zastanawiam się nad tym jak niewiele potrzeba żeby od razu zaskarbić sobie względy publiczności. Jest to swojego rodzaju fenomen, którego do dziś jakoś nie udało mi się rozgryźć, ale wiem, że takie coś jest faktem i istnieje. I tak właśnie było tym razem. Wystarczyło usłyszeć pierwsze dźwięki "Eos" żeby pojawiły się pierwsze dreszcze i gęsia skórka. Dodatkowo emocję potęgowały obrazy serwowane przez zespół na telebimie za ich plecami. Nie tylko były one doskonałym uzupełnieniem całej opowieści danego utworu, ale nadawały dodatkowego smaczku każdemu z nich. Co ciekawe, podczas wykonywania utworu "Rock Massif" Ulver zrezygnował z wyświetlenia na wyżej wspomnianym telebimie wizualizacji ze względu na "podłoże historyczne kraju, w którym gramy". Dość ciekawe posunięcie, które potęgowało tylko aurę tajemniczości i stawiało pytanie, co też takiego znajdowało się tam, że zostało na ten jeden koncert wycięte? Bardzo szybko wyjaśniło się, że chodziło o sceny z obozów koncentracyjnych. Czy zespół postąpił w tej materii słusznie, czy też nie, każdy powinien sobie sam odpowiedzieć na to pytanie. Kończąc jeszcze temat wizualizacji, naprawdę były one fajnym tłem do całości kompozycji, ukazując różne aspekty ludzkiego życia i nie tylko, czasem dość ostre i kontrowersyjne, czasem spokojne i nastrojowe. Co do głosu Kristoffera Rygga aka Garma, to trzeba przyznać, że szczególnie na początku koncertu nie był on w najlepszej dyspozycji (czyżby nieustannie palone papierosy robiły swoje?). Jednak w miarę upływu czasu było coraz lepiej i z utworu na utwór wszystko zaczęło coraz lepiej pracować. Nie można tego z kolei powiedzieć o nagłośnieniu gitary. Słyszałem z rozmów, że klub ma ogólnie zawsze duże problemy z ustawieniem w miarę selektywnego brzmienia przesterowanych gitar i niestety tego dnia też można było w niektórych momentach się o tym przekonać.
Wracając do samego występu i kwestii instrumentalnej, mnogość instrumentów naprawdę mogła robić wrażenie. Trzy komputery, pianino, gitara, bas, perkusja, gong, stół dj’ski, odmiana conga. Wszystko bardzo dobrze połączone i zespolone ze sobą tworzące integralną całość. I tak przez godzinę i dziesięć minut. Zamyślenie, chłonięcie każdego dźwięku, trans. Niestety wszystko co dobre, szybko się kończy i tak samo było i tym razem, a że Ulver nie ma w zwyczaju grać bisów, więc i tym razem Garm i spółka nie odeszli od tej reguły dziękując za wspólny wieczór i znikając ze sceny.
Niedosyt? Raczej nie, chyba tylko pod względem długości trwania występu. Złość? Tak, ale tylko w kierunku osób będących na tym koncercie chyba przez przypadek, nie umiejących się kompletnie zachować, dostosować do sytuacji, ani uszanować prośby artysty o zachowanie ciszy podczas ich koncertu. Pozostawię to jednak bez komentarza, bo myślę, że naprawdę szkoda nerwów.
Czy to był pierwszy i ostatni koncert Ulver w Polsce? Tego jednoznacznie nie można powiedzieć, ale znając historię zespołu nie można też tego wykluczyć. Na pewno 22 lutego Anno Domini 2010 była niesamowita okazja zobaczyć na żywo zespół niesztampowy, wymykający się konkretnym gatunkom muzycznym, będący bez wątpienia legendą swojej półki.
"Reszta jest ciszą". I niech tak pozostanie…
Setlista:
Eos
Let the Children Go
Little Blue Bird
Rock Massif
For the Love of God
In the Red
Operator
Funebre
Silence Teaches You How To Sing
Plates 16-17
Hallways of Always
Porn Piece or the Scars of Cold Kisses
Like Music
Not Saved
Krzysztof Kukawka
Koncert Ulver w Krakowie z pewnością będzie wspominany latami przez fanów muzyki. I to nie tylko rockowej, ani tym bardziej metalowej. Zespół zresztą dawno z impetem wyważył kilka stylistycznych furtek, co też widać było tego wieczoru patrząc na zgromadzony przed klubem tłum. Oprócz metalowców, którzy w części postawili zapewne kreskę na zespole już przy okazji jego drugiej płyty, przeważała grupa "normalsów". Na taki widok z ulga odetchnąłem pewien, że nie powtórzy się sytuacja z pamiętnym koncertem Neurosis, na który kilka osób trafiło pomyłkowo… Nie do końca miałem rację, choć tego dnia nawet czasami żenujące zachowanie części publiki nie liczyło się dla mnie wcale.
Pierwszym posunięciem, zaraz po wejściu do Studia, był oczywiście atak na stoisko z płytami i koszulkami. Niestety wielu z obiecanych rarytasów nie było, co wskazuje na spore zainteresowanie koncertami grupy w krajach, gdzie koncertowała wcześniej. Inna sprawa, że proponowane ceny niezbyt zachęcały do zakupów…
Pierwsze na scenie pojawiło się Tides From Nebula. W ciągu ostatnich kilku miesięcy widziałem ich na żywo cztery razy. Za każdym razem wypadali co najmniej dobrze. Teraz również nie można się było do czegokolwiek przyczepić - muzycy zaprezentowali się w pełni profesjonalny sposób, nie wykazując żadnego zblazowania i znudzenia sceną. W kontekście częstotliwości ich koncertowania w ostatnim okresie zdecydowanie można zaliczyć im to in plus. Muszę jednak przyznać, że ich występ nie zrobił na mnie tym razem takiego wrażenia jak poprzednie. Szkoda, że zdecydowali się zaprezentować nowy numer z nadchodzącej płyty. Nie dość, że przez jego długość (ponad 10 min.) zabrakło czasu na kilka numerów z "Aury", to jeszcze słuchanie na żywo, do tego przy nienajlepszym brzmieniu, kawałka, którego nie zna się jeszcze z wersji studyjnej, nie było zbyt ekscytującym przeżyciem.
Void Ov Voices było największym znakiem zapytania tego wieczoru. Występ Attili Csihara wzbudził zdecydowanie najwięcej kontrowersji. Delikatnie mówiąc, nie wszystkim jego eksperymenty wokalne przypadły do gustu. Pomysł, by na żywo nakładać i miksować ze sobą swoje szepty, chrząknięcia czy skrzeki można uznać za co najmniej ekscentryczny, ale jednocześnie intrygujący. Co do ostatecznego rezultatu mam mieszane odczucia. Z jednej strony sam wizerunek sceniczny frontmana Mayhem jest dość kiczowaty. Śpiewał bowiem ubrany w mnisi habit z nasuniętym na głowę kapturem, jako oświetlenia używał tylko z zapalonych na scenie… świeczek. Od strony muzycznej, pomimo ascetyzmu, było dość ciekawie. Wytworzoną samodzielnie ścianą dźwięku Attilla wprowadzał w swoisty trans, od którego, jeżeli ktoś wsłuchał się w jego dźwięki, trudno było się oderwać. Gdy już zapewne część publiczności bliska była popadnięcia w szaleństwo, muzyk zakończył swój recital, niespodziewanie schodząc ze sceny…
Ulver wdziałem na żywo już na zeszłorocznym Brutal Assault, na ich występ byłem więc w pewnym sensie przygotowany. Pomimo tego to, co Garm i spółka pokazali w Studiu ponownie wprawiło mnie w osłupienie. Pierwsze melancholijne dźwięki "Eos" i "Let Children Go" mogły zwieść. Niepokój wprowadził już "Little Blue Bird" połączony z kakofonicznie kończący się “Rock Massif". Z największą ciekawością czekałem jednak na "In Love of God", którego koncertową wersje uważam za o wiele ciekawszą niż oryginał z "Blood Inside". Utwory z tego właśnie albumu zyskiwały na żywo najwięcej przestrzeni i mocy. Podobnie wspaniale wypadł szalony "Operator", w czasie którego zaprezentowano chyba najbardziej porażającą wizualizację tego wieczoru. Co istotne, cały koncert, choć złożony z kompozycji z różnych okresów działalności grupy, zabrzmiał bardzo spójnie, niczym jedno, złożone z kilkunastu aktów przedstawienie. Zespół w pewnym sensie ułożył setlistę tak, by pod względem dramaturgii przypominała parabolę. Po spokojnym początku i długim szaleństwie nadszedł czas na kojące "Not Saved", wieńczące występ.
Nie sposób nie wspomnieć o wizualizacjach, które odgrywały w czasie koncertu niebagatelną rolę, potęgując wrażenia z odgrywanych utworów. Choć podejrzewam, że sama muzyka również zrobiłaby na słuchaczach duże wrażenie, w połączeniu z wizją dała jednak niesamowity efekt. Żałuje decyzji zespołu o ocenzurowaniu klipu do "Rock Massif", ukazującego obrazy z obozów koncentracyjnych. Choć w Polsce coś takiego mogłoby z pewnością wywołać kontrowersję, pamiętam, że w czasie czeskiego występu grupy ten fragment koncertu robił największe wrażenie…
Co prawda koncert wywołał sporo kontrowersji. Nie dołączę z pewnością do chóru narzekających na brak kontaktu muzyków z publicznością. Zdecydowanie wolę Garma-introwertyka niż to, by co kawałek rzucał do fanów ze sceny banałami jakimi zasypują nas z niej gwiazdy rocka. Inna sprawa to setlista. Faktycznie brakowało utworów z rewelacyjnych "Zaślubin…", które mogłyby pojawić się choćby kosztem "Silence Teaches You How To Sing", którego wykonywanie na żywo okazało się niezbyt trafionym pomysłem. Żałuję tym bardziej, że pod znakiem zapytania stoi dalsza historia koncertowa grupy. Widać było, że Ulver składa się raczej z muzyków, którzy najlepiej czują się w studiu nagraniowym, niekoniecznie zaś na scenie. W tym kontekście za paradoks uznać można, że właśnie ten skład zagrał tak rewelacyjny koncert…
Jacek Walewski