The Never Ending Way of ORwarriOR
Gatunek: Metal
Orphaned Land to doskonała nazwa dla zespołu pochodzącego z kraju, w którym jedyną bezpieczną granicą jest granica z morzem. Muzyka powstała na takim gruncie, gdzie następuje zderzenie dwu wielkich religii, musi nieść ze sobą dużą dawkę emocji. A inspiracje Orphaned Land tak muzyczne, jak i liryczne wypływają bezpośrednio z kulturowego kontekstu.
Do tej pory płyty Izraelczyków bazowały na prostym, uniwersalnym koncepcie walki dobra ze złem. Tak jest i tym razem. 'OrwarriOR' tłumaczy się bowiem jako wojownika światła. Walka dobra ze złem, światłości z ciemnością, etc. Teksty powstały w językach angielskim, hebrajskim i arabskim. Jak wiadomo, muzycy Orphaned Land poprzez swą twórczość, chcą jednać zwaśnione strony. Cóż, udaje im się to przynajmniej na koncertach. Kobi Farhi mówi o tym wprost. Kiedy zespół postanowił na parę lat odpocząć od grania, próżno poszukując motywacji, takim bodźcem stało się krótkie video przysłane przez jakiegoś Araba, który na ramieniu miał wytatuowane logo Orphaned Land. Logo izraelskiego zespołu. To wystarczyło, by muzycy skrzyknęli się ponownie i wzięli do roboty. Efekt w postaci "Mabool", ich trzeciej płyty, każdy zainteresowany miał okazję ocenić parę lat temu.
"Never Ending Way..." jest w prostej linii kontynuacją tamtego albumu, jeśli idzie o muzykę. Lirycznie tamto wydawnictwo bazowało na biblijnym koncepcie potopu. Trudno recenzuje się taką płytę, jak ta. Ogarnąć słowami to rozpasanie dźwiękowe naprawdę nie jest łatwo. Siłą Orphaned Land jest umiejętne łączenie mocnych metalowych partii z delikatniejszymi, etnicznymi dźwiękami. Robi to od lat Opeth, ale i Orphaned Land znaleźli własny sposób. Na "Never Ending..." akcenty między tymi dwoma aspektami muzyki rozłożone zostały bardziej równomiernie; bardziej niż na którejkolwiek z poprzednich płyt. Mniej jest death metalowego growlingu, mniej grania w tej estetyce. Więcej jest dźwięków progresywnych, długich utworów, bogatych aranżacji, rozbudowanych solówek gitarowych. Nie można również nie wspomnieć o udziale Arabskiej Orkiestry z Nazaretu. Ta ostatnia współpracowała z masą muzyków, m.in. z mistrzem muzyki etnicznej, Turkiem Omarem Farukiem Tekbilkiem.
Przyznam, że oddanie miejsca większej ilości elementów tradycyjnej muzyki na płycie Izraelczyków, dla kogoś takiego jak ja, swego czasu wkręconego w muzykę etniczną z różnych stron świata, okazało się świetnym posunięciem. Między innymi dlatego, że w tej muzyce naprawdę czuć ducha tamtych ziem. Mamy pustynię, mamy mistycyzm i zderzenie kulturowe. Orphaned Land czerpią z tego źródła pełnymi garściami. Nie wiem, na ile to zasługa producenta Stevena Wilsona, na ile świadomy ruch ze strony zespołu. Na pewno jednych to rozczaruje, innych zachwyci.
Imponująca jest praca, jaką wykonali na tym krążku gitarzyści. 80 minut muzyki, i robią wszystko, by słuchacz nie zasnął z nudów. Nie będę wymieniał wszystkich instrumentów, jakie zostały użyte. Podejrzewam, że niewielu czytelników kojarzy oud, saz, bouzouki czy chumbush. Tak czy owak, zestaw instrumentów strunowych i perkusyjnych jest rozbudowany, co z kolei daje większe pole do popisu przy aranżacji utworów, z czego zespół skrzętnie skorzystał. I partie orkiestry, wyśmienite. Doskonale zaaranżowane, współgrają z resztą instrumentów czy wokalami. Wystarczy posłuchać otwierającego, promującego album "Sapari" - tradycyjnej pieśni Jemenitów. Dźwięki orkiestralne idealnie współgrają z wokalem Shlomit Levi. Gdzie indziej wchodzą w siedmiominutowy dialog z gitarami, przeplatając się, to znów spotykając i ponownie rozchodząc. Raz pojawiają się w dalszym planie, innym razem są wysunięte, jednak zawsze użyte z rozmysłem. Więcej jest też czystego śpiewu, męskiego i kobiecego. Nie jest to typowy metalowy duet. Wokale Shlomit wpisują się w bliskowschodni styl śpiewania, i tenże klimat. A nawet, kiedy śpiewa spokojnie, jej barwa wyróżnia ją spośród zastępów metalowych wokalistek.
Ta płyta jest jak las. Wchodzisz, gęstnieje, przybywa drzew, wędrówka nim sprawia coraz większą przyjemność, gdy nagle uświadamiasz sobie, że stoisz na skraju polany, to koniec. Można wtedy jedynie zawrócić i przejść jeszcze raz. Ja tak właśnie zrobiłem, co najmniej 20 razy.
Sebastian Urbańczyk