Wielka Czwórka Thrash Metalu - czy jest się czym ekscytować?
Koncert Wielkiej Czwórki Thrash Metalu w Warszawie? Jeszcze kilka miesięcy temu każdemu wydawałoby się to nierealnym marzeniem sentymentalnego metalowca…
Wielu zdążyło już uznać Sonisphere Festival za jedno z najważniejszych wydarzeń muzycznych ostatnich lat. Niektórzy - ci bardziej złośliwi - patrząc przez pryzmat wzajemnych animozji muzyków wszystkich zespołów Wielkiej Czwórki, dopatrują się w ich wspólnej trasie znamion interwencji sił nadprzyrodzonych i określili mianem "cudu". W końcu trzecia grupa widzi w całym zamieszaniu łabędzi śpiew martwego dziś gatunku muzycznego, grę na sentymentach fanów i próbę odkopania z ziemi co najmniej trzech trupów. Z tymi ostatnimi trudno się nie zgodzić.
SKOPAĆ TYŁKI!
Thrash metal powstał na początku lat 80. Za jego ojców uchodzą opętani przez Szatana i muzyczną grafomanię Brytyjczycy z Venom. To na ich wydanym w 1981 r. albumie "Welcome to Hell" po raz pierwszy pojawiły się charakterystyczne szybkie partie perkusji i tłumione, motoryczne riffy. Sama muzyka, choć pozbawiona finezji, robiła - szczególnie na żywo - piorunujące wrażenie. Nic dziwnego, że niedługo potem znaleźli się kolejni młodzi adepci metalu chcący naśladować przybyszów z piekielnych czeluści.
Co interesujące, thrashmetalowa rewolucja wybuchła jednak nie w Zjednoczonym Królestwie, ale za Oceanem. To w słonecznej Kalifornii powstają mniej więcej w tym samym czasie zespoły Metallica, Slayer, The Legacy (późniejszy Testament), Megadeth czy Exodus. Umiejętności techniczne muzyków - małe. Cel jeden - skopać wszystkim tyłki! Kakofoniczną krucjatę zaczynają szybko prowadzić nie tylko za pomocą koncertów, ale także płyt. Choć debiutanckie albumy wszystkich zespołów mogły irytować brzmieniem czy infantylnymi tekstami, ich kolejne wydawnictwa cechował duży progres. Zaskakującą ewolucję można było zauważyć zwłaszcza u Metalliki. O ile "Kill'Em All" w 90% podlegało kategorii "szarpistrunowania", to już na wydanym rok po nim "Ride the Lightning" członkowie zespołu pokazali, że mają zadatki na świetnie operujących dramaturgią kompozytorów. "Thrash w moim rozumieniu to rąbanie po strunach przez pięć minut jak tylko szybko się da. My gramy bardzo szybko, ale wydaje mi się, że jest coś więcej niż tylko ta sieczka." - w połowie lat 80. Lars Ulrich wyraźnie odcinał się od innych kapel nurtu.
RUN TO THE HILL
Pozostałe grupy Wielkiej Czwórki zawsze pozostawały w tyle za Metalliką. Trzeba jednak przyznać, że drzwi do show-biznesu dla thrashu wyważył Dave Mustaine. Determinowany zazdrością do swoich kolegów z ex-kapeli, Jamesa Hetfielda i Larsa Ulricha, założył Megadeth i nie przeżywając dylematów typu "czy grupie metalowej wypada kręcić teledyski", zdecydował się zrealizować klip do tytułowego numeru ze swojej drugiej płyty "Peace Sells… But Who’s Buying?". Filmik zdobył niemałą popularność w MTV, zaś fragment utworu został wykorzystany w czołówce MTV News.
Nic dziwnego, że śladami Megadeth poszła również Metallica kręcąc poruszający teledysk do "One". Po "Master of Puppets", który wywindował pozycję grupy do roli gwiazdy i pozwolił zagrać trasę u boku Ozzy'ego Osbourne'a, kolejny album "And Justice For All" spowodował, że Lars Ulrich i spółka zaczęli być zauważani przez największych graczy na rynku. Dowodem na to była choćby nominacja do nagrody MTV w kategorii najlepszy heavymetalowy zespół w 1988 r.
MAINSTREAM
Na początku lat 90. muzycy thrashmetalowi popularnością dorównywali więc członkom boysbandów. Okazało się, że nawet obdarzony wątpliwą urodą Kerry King ze Slayera może stanowić obiekt westchnięć nastolatek. W pewnym sensie symbolem królowania thrashu w światku muzycznym była trasa Clash of the Titans. Fani po obu stronach Oceanu mieli okazję zobaczenia na jednej scenie Slayera, Megadeth oraz - w zależności od kontynentu - Testament i Suicidal Tendencies (Europa) czy Anthrax w towarzystwie grunge’owców z Alice in Chains (Ameryka). Co znamienne tour ominęło wtedy Polskę...
Wspólne koncerty Slayera i Megadeth okazały się marketingowym strzałem w dziesiątkę. Nie tylko dlatego, że oba zespoły były po wydaniu swoich najlepszych albumów. Sami muzycy bardzo starali się robić wokół siebie dużo medialnego szumu. Najpierw Mike Muir z Suicidal Tendencies zaczął na łamach prasy wyrzucać organizatorom, że jego zespół występuje na scenie pierwszy. Poniekąd w odpowiedzi na to Mustaine zakwestionował sens zapraszania ST na tour. Muir, udowadniając tym samym, że jego powołaniem bynajmniej nie była kariera dyplomaty, naigrywał się w wywiadach z prób walki z alkoholizmem rudego Dave'a oraz zbojkotował wspólną sesję zdjęciową muzyków biorących udział w Clash of the Titans. Punktem kulminacyjnym konfliktu było wezwanie lidera Megadeth przez Mike'a do… pojedynku kick-bokserskiego. Znudzony chyba pyskówkami z Muirem Mustaine szybko znalazł sobie nowych przeciwników w postaci muzyków Slayera, którym zarzucał utrudnianie jego kapeli grania koncertów ograniczając jej m.in. zestaw oświetleniowy.
Na historyczną trasę nie udało się ściągnąć Metalliki. Nic dziwnego. Muzycy w tym czasie pracowali nad coverem "Stone Cold Crazy" autorstwa… Queen i przede wszystkim ślęczeli nad nowymi kawałkami, które miały podzielić ich fanów na "starych" oraz "nowych". Tzw. "Black Album" dobitnie pokazał, że zespołu nie można szufladkować już jako thrashmetalowego. Sukces komercyjny był ogromny, zniesmaczenie fanów również.
Gigantyczny sukces Metalliki nie mógł ujść uwadze pozostałym kapelom i wydawcom. Dlatego też zapewne "Countdown to Extinction" Megadeth z 1992 r. zawierało muzykę znacznie łagodniejszą i bardziej melodyjną niż na poprzednich wydawnictwach. Na szerokie wody albumem "Sound of White Noise" wypłynąć starał się także Anthrax. Z "tytanów" tylko Slayer wyraźnie opierał się naciskom wytwórnii. Nie wiadomo w sumie czy przez przekorę czy brak talentu do pisania ładnych melodyjek.
WIELKI POWRÓT?
W ostatniej dekadzie notowania Wielkiej Czwórki - poza Metalliką - wyraźnie spadły. Dave Mustaine dwoił się i troi, by nagrać swój "Czarny album". Ostatecznie rozwiązał nawet zespół, by po krótkim okresie go reaktywować i nagrać dotychczas trzy, odwołujące się do jego muzycznej przeszłości, ale mało przekonywujące, płyty.
Slayer nadal nagrywał albumy w swoim stylu, nie notując jednak wzrostu sprzedaży. Biorąc zaś pod uwagę problemy zdrowotne Toma Arayi (w tym roku muzyk przeszedł operację kręgosłupa, a zespół musiał odwołać jeden ze swoich koncertów przez jego kłopoty w głosem) grupa jest coraz bliżej zakończenia kariery. Poza tym ostatnia propozycja wydawnicza zespołu, "World Painted Blood" najlepiej ukazała, że twórcy "South of Heaven" nie mają już nowych pomysłów na swoją twórczość.
W najgorzej sytuacji zdaje się być jednak Anthrax. Na dobrą sprawę nikt nie może być nawet pewny z którym wokalistą grupa wystąpi na Bemowie. Gdy w zeszłym roku zespół opuścił Dan Nelson, jego miejsce zajął John Bush. W połowie maja za mikrofonem stanął jednak… Joey Belladonna. Czy panowie wytrzymają jednak ze sobą do 16 czerwca? Jeśli skład utrzyma się dłużej, przygotowywany przez grupę album "Worship Music" przejdzie do historii muzyki, jako krążek do którego swojego wersje wokali oraz tekstów przygotowało aż trzech muzyków - po Nelsonie i Bushu, Belladonna.
Jedynie Metallica cieszy się nadal niesłabnącą, ogromną popularnością. Ich ostatni album "Death Magnetic" od razu po premierze stał się bestsellerem w wielu krajach i zyskał masę pozytywnych opinii w prasie branżowej. Większość krytyków i fanów była podekscytowana powrotem zespołu do grania thrash metalu i zarzuceniem wycieczek stylistycznych. Szkoda, że niewielu dostrzegło w tym wszystkim nieautentyczną próbę powrotu do przeszłości trzech facetów po 40-tce i brak odwagi na dalsze eksperymentowanie.
Na Sonisphere Festival trzeba patrzeć bardziej jak na koncert Metalliki z zaproszonymi pozostałymi zespołami. Wskazują na to nie tylko długości setów, ale fakt, że bez twórców "Black Albumu" koncert na taką skalę nie mógłby się po prostu odbyć. Megadeth i Slayer bez problemu wypełniłyby może i Spodek, lotnisko Bemowo przerażałoby jednak pustką. Że o "klubowym" Anthrax nie wspomnę…
Powyższe nie zmienia oczywiście faktu, że koncert na warszawskim Bemowie jest wielkim wydarzeniem medialnym. Widzowie zaś będą świadkami co niemniej trzech wspaniałych występów. W końcu kto jak kto, ale faceci, którzy od ponad dwudziestu lat "robią przy koncertach" jak mało kto muszą wiedzieć jak poderwać do zabawy kilkudziesięciotysięczny tłum.
Jacek Walewski