Mark Morton i Bill Kelliher wspominają rok 2004, kiedy ich płyty rozniosły metalową scenę.
To dwa bardzo różne zespoły – pierwsi to precyzyjna thrashowa maszyna z wyczuciem groove’u, drudzy to psychodeliczna, południowa podróż w rejony perkusyjnego proga. Oba bandy wystrzeliły na początku lat 2000, redefiniując krajobraz amerykańskiego metalu. Od tamtej pory pozostają jednymi z najważniejszych filarów ciężkiej muzyki.
Poprzedniego lata cofnęli się do swojej chwalebnej przeszłości podczas wspólnej trasy Ashes of Leviathan, czyli obchodów 20-lecia dwóch legendarnych płyt: politycznie naładowanego Ashes of the Wake Lamb of God oraz monumentalnego hołdu dla Moby Dicka, Leviathan Mastodona. I to w niesamowitym zbiegu okoliczności – oba albumy ukazały się dokładnie tego samego dnia, 31 sierpnia 2004 roku. Jak jednak opowiadają gitarzyści Mark Morton i Bill Kelliher, ich kariery były powiązane już wcześniej.
Wszystko zaczęło się w 1998 roku, gdy Burn the Priest — prototyp Lamb of God — trafił do studia Steve’a Austina w Clinton w stanie Massachusetts, by nagrać swój bezlitośnie miażdżący debiut. Kelliher, pochodzący z Rochester w stanie Nowy Jork, właśnie przeprowadził się do miasta, by grać na basie w noise-core’owej kapeli Austina, Today Is the Day, w której perkusistą był… Brann Dailor, przyszły członek Mastodona.
Kelliher wspomina, że studio Austin Enterprises mieściło się w starym budynku: „Z jednej strony był antykwariat, a z drugiej pieprzona cukiernia z pączkami”. Morton pamięta, że Burn the Priest byli podekscytowani samą możliwością nagrania tam płyty, choć warunki były mocno klaustrofobiczne.
Blast from the past: Mark Morton [po lewej] i Willie Adler z Lamb of God, Bristol (Anglia), 12 lutego 2009 roku.
„Spaliśmy tam wszyscy, bo nie mieliśmy kasy na hotel” — mówi Morton. Obaj muzycy wspominają metalowe „piżama party”, kończące się codziennie wspólnym piciem. „Mam świetne zdjęcie, na którym siedzę na kanapie razem z Brannem i Mikeyem Brosnanem — on prowadził wtedy Legion Records i wydawał płytę Burn the Priest — w tym tygodniu, kiedy tam nagrywaliśmy”. Kelliher dodaje: „To było nasze miejsce. Brann spał na kanapie, ja na takim małym, rozkładanym materacu. Była mini lodówka, brak prysznica, obskurne WC. Ale wtedy to była frajda… Nie mieliśmy pojęcia, co nas czeka w przyszłości”.
Kilka lat później muzycy znów się przecięli, tym razem już na szerszej scenie. Burn the Priest w 2000 roku zmienili nazwę na Lamb of God, a skład uzupełnił drugi gitarzysta Willie Adler. Kelliher zauważył, że koledzy nagle „wystrzelili” po wydaniu New American Gospel (2000) i As the Palaces Burn (2003) — albumów, które zapewniły im kontrakt z dużą wytwórnią Epic i drogę do nagrania Ashes of the Wake.
Sam Kelliher także był na fali wznoszącej. Po odejściu z Today Is the Day razem z Dailorem przeniósł się do Savannah w Georgii, gdzie spotkali basistę Troya Sandersa i charyzmatycznego gitarzystę Brenta Hindsa. Tak powstał Mastodon. Debiut Remission (2002) zarysował potencjał zespołu, ale to Dailor podsunął pomysł na progresywny koncept drugiego albumu, opartego na powieści Hermana Melville’a.
„Siedzieliśmy w barze w hotelu w Belgii” — wspomina Kelliher. „Brann był totalnie odjechany, wypiliśmy parę drinków i nagle mówi: »Chłopaki, właśnie przeczytałem Moby Dicka i mam szalone pomysły na nową płytę«. I tak powstał Leviathan. Ludzie zaczęli nas traktować poważnie dopiero wtedy”.
„Zawsze podziwiałem Mastodon za ich nieokiełznaną, niepohamowaną kreatywność” — dodaje Morton. „Z dystansu wygląda to czasem jak pewien wewnętrzny konflikt: »Czy jesteśmy metalem, doomem, czy progresywnym Rushem?«. Odpowiedź brzmi: tak, jesteście tym wszystkim naraz. Jako fan i przyjaciel uważam, że ta »niepokorność« to zaleta. Bo jeśli nie jesteś niespokojny, to stajesz się stagnacją”.
Dziś obie formacje wracają do przeszłości, ale nie spoczywają na laurach. Zarówno Lamb of God (ostatni album Omens w 2022), jak i Mastodon (Hushed and Grim, 2021) pracują nad nowymi wydawnictwami. A tymczasem Morton i Kelliher we wspólnym wywiadzie opowiadają o legendarnych riffach, dniach sambuci i kanapek z mortadelą oraz o tym, dlaczego wciąż płyną w stronę nieznanego.
Patrząc wstecz na tamten czas — Bill, czy uważasz, że kompozycje Mastodona wskoczyły na wyższy poziom przy Leviathan w porównaniu do Remission?
BILL KELLIHER: Pierwsze dwa wydawnictwa Mastodona — Remission jako pełnoprawny debiut i wcześniejsza EP-ka Lifesblood — były trochę miszmaszem. Brent i Troy mieli swoje numery, ja i Brann swoje, i tak je składaliśmy w całość. Ale przy Leviathan poczułem, że zaczynamy się zgrywać jako zespół kompozytorsko. Utwory stawały się bardziej złożone, lepiej przemyślane, bardziej szczegółowe w wyborze nut. I naprawdę związaliśmy się z konceptem Moby Dicka. Czułem się jak kapitan Ahab w pogoni za białym wielorybem. Świetnie rozumiałem tę historię — to nie chodzi o samo schwytanie wieloryba, tylko o dreszcz polowania. A my byliśmy bandą brudnych piratów! Naszym statkiem był stary, śmierdzący biały van, którym jeździliśmy od portu do portu, by grać koncerty. Nasz biały wieloryb był metaforyczny — mógł oznaczać sukces.
Mark, jak wspominasz przejście Lamb of God od As the Palaces Burn do Ashes of the Wake? Ponieważ między tymi albumami był tylko rok, czy utwory z Ashes powstały już wcześniej?
MARK MORTON: To było naprawdę przerażające, bo Palaces nagrywaliśmy w sposób naturalny, mieliśmy czas, by pisać kawałki na próbach, gdy wpadały nam pomysły. Zaraz po wydaniu tej płyty podpisaliśmy kontrakt z Epic — to zmieniło nasze życie. A Epic, wiadomo, chciało nowej płyty. Zainwestowali w ekstremalny metalowy band, scena się gotowała, więc musieliśmy od razu wracać do pisania.
Świadomość tego, jaka to presja, wisiała nad nami jak chmura. Właśnie wyczerpałem mnóstwo pomysłów twórczych przy poprzednim albumie, a tu trzeba było od razu tworzyć coś nowego. Ale nauczyło mnie to czegoś, co do dziś mam w sobie — by ufać swojej intuicji i temu źródłu, z którego wypływają pomysły. Jasne, nie każda idea jest dobra, trzeba je selekcjonować, ale jeśli coś wydaje się prawdziwe, trzeba za tym iść i się nie bać. Nie miałem czasu na nadmierne myślenie — musieliśmy korzystać z tego, co przychodziło. I tak powstało Ashes of the Wake.
Oba wasze albumy zaczynają się od klasyków. Mark, „Laid to Rest” to jeden z najważniejszych numerów w katalogu Lamb of God. Co pamiętasz z jego powstawania?
MORTON: Niewiele pamiętam z samego pisania, poza tym, że ten riff długo chodził mi po głowie. Okazało się, że częściowo słyszałem w niej kawałek Testament — „Into the Pit” — bo riff jest do niego zaskakująco podobny. Struktura utworu jest inna, prowadzi w różne miejsca, więc to nie jest plagiat, ale to ma sens, bo Testament miał na mnie ogromny wpływ. To zakorzenione w mojej miłości do thrashu z Bay Area lat 80. Kilka razy mówiłem już Ericowi Petersonowi, że chyba wiszę mu kolację. [śmiech]
Bill, „Blood and Thunder” to potwór otwierający Leviathan — do dziś obowiązkowy punkt waszych setów. Ten pierwszy perkusyjny riff od razu podnosi ciśnienie.
KELLIHER: To taki nasz „Ace of Spades” — kawałek, który musimy grać co wieczór, czy chcemy, czy nie. Ciekawie, że pytasz akurat o riff, bo wymyślił go Brann. On wcale nie grał na gitarze, jest w tym tak kiepski jak ja na perkusji — czyli fatalnie — ale przynosił mnóstwo pomysłów i dawał je w moje ręce. Patrzył na rytmy zupełnie inaczej niż ja. Zaczął wybijać beat i tłumaczyć mi riff, ale cały czas się rozjeżdżaliśmy. Powtarzał: „Nie, stary, to nie idzie ban-na, ban-na, ban-na, tylko BANT, ban-na, ban-na”. Ta mała zmiana była jak nauka nowej matematyki. Wyszło coś poszarpanego, kanciastego, dziwnego, ale nagle zaskoczyło. Utwór eksplodował. Trafił potem nawet do Guitar Hero. Na płycie otwiera Leviathan, a na koncertach zwykle kończy set — bo to numer do headbangingu i chyba nasz najpopularniejszy kawałek.
Czego używaliście przy nagrywaniu tych płyt, jeśli chodzi o sprzęt?
KELLIHER: W 2003 roku ukradli mi w Europie dwie gitary, więc musiałem kupić Les Paula Custom Silverburst z ’82, którego mam do dziś. To była moja jedyna gitara i na niej nagrałem wszystko. Brent też miał tylko jedną — złotego Les Paula. Nagraliśmy płytę w Studio Litho w Seattle z producentem Mattem Baylesem. Do „Blood and Thunder” użyłem swojego JCM800 2210, na którym grałem od dzieciaka. Podwajałem ślady także na JMP Brenta. Miałem wtedy jeszcze starego BK Butlera albo Chandler Tube Drivera — takie wielkie pudło. To nie to, co dziś, kiedy mam ponad 100 gitar, 50 pieców i każdy efekt świata. Wtedy było skromniej.
MORTON: Ja miałem Les Paula Goldtop z ’75, przerobionego pod PAF-y. W mostku siedział Seymour Duncan ’59 i to był mój główny przetwornik. Miałem też Jacksona Swee-tone’a — dziwaczny model neck-through, kształtem przypominający Dinky, z dwoma humbuckerami. Dużo na nim grałem w tamtym okresie. To były dwie główne gitary.
Jeśli chodzi o wzmacniacze, to Boogie Mark IV — którego używam do dziś. Ale [producent Ashes] Machine zrobił sporo reampów na tej płycie. Szczerze? Nigdy nie byłem fanem brzmienia gitar na Ashes of the Wake. To nie był mój sound. Bardziej ziarnisty, piaszczysty niż to, co lubię. Ja wolę ciaśniejsze brzmienie, bardziej oddające moją osobowość.
KELLIHER: Ja nie byłem niezadowolony z brzmienia na Leviathan. Ale zgadzam się z Markiem — często w studiu, gdy ktoś inny kontroluje proces, efekt końcowy nie brzmi tak, jak słyszysz to spod wzmacniacza. Ja nagrywając zespoły trzymam się zasady: mikrofon przed piecem i koniec. To wtedy brzmi najlepiej.
MORTON: Trzeba pamiętać, że producent ma też inne priorytety — musi zostawić miejsce dla drugiej gitary, basu, dla całości miksu. To nauka o częstotliwościach. Czasami to zmienia charakter instrumentu. Machine nie znał nas wtedy dobrze, więc pewnie działał rutynowo, jak miał w zwyczaju. Nie atakuję go — wróciliśmy do niego przy Sacrament i sporo rzeczy naprawiliśmy — ale często przy napiętych terminach kończy się tym, że gitarzyści nie są w 100% zadowoleni z tego, co wylądowało na płycie.
Mark, przeanalizujmy brzmienie i różne style gitarowe na waszej płycie. Jak powstał instrumentalny utwór tytułowy Ashes of the Wake, w którym pojawiają się cztery różne solówki — twoja, Williego, Alexa Skolnicka z Testament i Chrisa Polanda z Megadeth?
MORTON: W tamtym czasie odchodziliśmy już od stylu znanego z New American Gospel, gdzie kawałki były kolażami riffów zszytych razem. Przy Ashes of the Wake zaczęliśmy bardziej świadomie myśleć o strukturach — gdzie jest refren, gdzie mostek, jak to się wszystko spina, żeby dało się tego słuchać. Ale akurat w tym numerze nie było tego za wiele. [śmiech]
Willie, mój partner w zespole, podchodzi mniej konwencjonalnie — nie obchodzi go, jaka część pojawia się po której. To ma swój urok, ale czasem trudno do tego pisać teksty. Dlatego ten numer miał taki charakter i pomysł był prosty: „Zostawmy go jako instrumentalny”. Potem padła idea, żeby dorzucić solówki gości. To był nasz ukłon w stronę inspiracji. No i mieć Chrisa Polanda i Alexa Skolnicka w jednym kawałku? Czad!
Czy nie onieśmielało cię to zestawienie z idolami?
MORTON: Pewnie, że tak! Pamiętam, że poczułem ulgę, gdy wyszło, że gram ostatni. Wtedy wiesz, z czym się mierzysz. Nie jestem mistrzem solówek — w gruncie rzeczy jestem bluesowym gitarzystą. Mam kilka zagrywek… i myślę, że wszystkie wcisnąłem właśnie w ten numer.
„Hearts Alive” to jeden z najbardziej złożonych utworów na Leviathan. Waży niemal 14 minut i do dziś jest najdłuższą piosenką w waszym katalogu. Jak wyglądało jej tworzenie?
KELLIHER: Brent znalazł książkę z tytułem w stylu 500 akordów gitarowych i zaczął uczyć się nowych akordów, z których powstał otwierający riff. To był kompletny odjazd w porównaniu z kawałkiem takim jak „Blood and Thunder”. Te dwa numery są na przeciwległych biegunach. Ale to właśnie lubię w naszym zespole — że nie mieścimy się w jednej szufladzie. Dziś jesteśmy kapelą metalową, jutro southern rockową, a pojutrze doomową. Są bluesowe zagrywki, country’owe riffy przerobione na metal, punkowe akordy. To trzyma nas przy życiu.
Solo Brenta w „Hearts Alive” to także jeden z największych momentów Mastodona.
KELLIHER: Na Remission praktycznie nie było solówek. To były głównie partie rytmiczne. „Hearts Alive” dał Brentowi okazję, by się otworzyć, pójść na całość, pokazać swoje umiejętności. I to było epickie! Jego solówki zawsze były pełne duszy. Czujesz je. Czasem wbija się w dziwne dźwięki, a potem nagle wychodzi na prostą — i to jest unikalne.
Wracając do waszej pierwszej dużej wspólnej letniej trasy — jakie wspomnienia macie z Unholy Alliance ze Slayerem w 2006 roku?
MORTON: Zawsze czułem pokrewieństwo z chłopakami z Mastodona. Nasze ekipy świetnie się dogadywały. Może Bill ma więcej konkretnych wspomnień… Ja sporo lat z tamtego okresu mam w pamięci zamglonych.
KELLIHER: Ja też niewiele pamiętam. Wtedy piłem naprawdę dużo — a z tym skończyłem już dawno. Pamiętam, że sporo imprezowaliśmy z chłopakami ze Slayera, piliśmy sambucę z Kerrym Kingiem. To była jazda na fali, dobra zabawa ze wszystkimi. Ale szczerze? Mój mózg był wtedy tak przegrzany, że wiele nocy było po prostu jednym wielkim black-outem. Teraz jest zupełnie inaczej.
Trasa Ashes of Leviathan celebrowałav dwa monumentalne albumy. Co one dla was znaczą?
MORTON: To była przełomowa płyta dla zespołu. Dla mnie — jako twórcy — dała trochę pewności siebie. Zostałem wrzucony na głęboką wodę, jeśli chodzi o proces pisania, przez presję czasu. A gdy zobaczyłem, że to się tak łączy z publicznością, mogłem odetchnąć i powiedzieć: „Okej, damy radę, możemy teraz robić kolejne rzeczy na spokojniej”. Wtedy złapaliśmy rytm, który trzymaliśmy przez dłuższy czas. W tym sensie Ashes of the Wake to był moment, w którym osiągnęliśmy pułap.
KELLIHER: Gdy nagrywaliśmy Leviathan, dla mnie to był zwykły dzień, zwykłe granie kawałków. Byliśmy bardzo dumni z płyty, ale wciąż miałem matkę, która mówiła mi w 2004: „Bill, idź na studia, znajdź normalną pracę”. A ja miałem 30 lat i mówiłem: „Mamo, jeżdżę vanem, jem kanapki z mortadelą za 100 dolców dniówki — i kocham to!”. Ale kiedy trafiliśmy na łamy Rolling Stone i pisali o nas: „To nie są tylko neandertale od sludge metalu — oni czytają książki”, to dało nam wiarygodność. Pomogło się wyróżnić. „Hearts Alive” było też furtką do następnej płyty, Blood Mountain. To był nasz krok w górę, moment definiujący. Do dziś chyba nasz najlepiej sprzedający się album.
A co dalej? Jakie są kolejne kroki dla waszych zespołów?
KELLIHER: Piszę jak szalony. Jeśli w jeden dzień stworzę 10 riffów, a tylko jeden z nich okaże się dobry, to i tak jest w porządku. To daje mi spokój i trzyma mnie w ryzach. Jesteśmy dopiero na początku procesu — zbieramy riffy, nagrywamy je do kliku, układamy. Rozmawiamy z producentami, myślimy o kolaboracjach.
MORTON: Nie mamy nic do ogłoszenia na ten moment. Willie i ja ciągle piszemy riffy i często wymieniamy się pomysłami, żeby sprawdzić vibe.
Może to znak, że Lamb of God i Mastodon częściej będą robić wspólne trasy oparte na jubileuszach? „Blood Sacrament” brzmi nieźle… Może co kilka lat?
KELLIHER: Jeśli to działa… to czemu nie?
FOTO: COURTESY OF LAMB OF GOD AND MASTODON, JESSE WILD/FUTURE, MULLEN/WIREIMAGE