Ktoś mnie tu robi w przysłowiowego konia. Debiutancki album Ghost jest tak przerysowany, że aż nie mogę wyzbyć się wrażenia, że to najzwyklejszy muzyczny żart, a Szwedzi jawnie i bezczelnie naigrywają się z słuchacza, który naiwnie wierzy, że oni tak na poważnie.
Rise Above robi wiele, by ich wydawnictwa obrastały kultem, zanim jeszcze pojawią się na rynku. Nie, nie, wróć - tak naprawdę wytwórnia ta praktycznie nic nie robi, po prostu anonsuje płytę, zaś resztę, całą czarną robotę, odwalają fani zabijający się o limity, kolorowe winyle i inne takie. Ghost to przypadek bardziej rozbudowany, bowiem zastosowano tu dodatkowo stary jak świat element tajemnicy. Nie wiadomo zatem, kto wchodzi w skład zespołu, a muzycy na żywo występują zamaskowani. Jakby tego było mało, śpiewają o Lucyferze! Tego właśnie było trzeba, by odpowiednio pobudzane marketingiem szeptanym oczekiwania słuchaczy względem "Opus Eponymous" sięgnęły zenitu. Szwedzi tymczasem nagrali bardzo dobrą płytę, choć chyba jednak nie do końca taką, jakiej oczekiwano. Perfekcyjną od strony wykonawczej i brzmieniowej, ale z drugiej strony nieco rozczarowującą.
Przede wszystkim mam wrażenie, że ów krążek to prześmiewczy głos w kwestii powrotów do minionych mód, nagłego zainteresowania starymi, dawno pogrzebanymi zespołami z kręgu heavy metalu, całego tego parcia na retro i vintage. Pamiętam czasy, gdy uwielbiany przeze mnie Mercyful Fate/King Diamond był, zdaniem wielu, kwintesencją pedalskiego obciachu. Dziś to już szlachetna klasyka, do inspiracji którą wręcz wstyd się nie przyznawać. Ghost nagrał album dokładnie w tym klimacie, ale przy okazji puszcza do słuchacza oko, zdając się mówić: ’my się świetnie bawimy, a wy to łykacie jak pelikany’.
Szwedzi z dużym wyczuciem zmiksowali tu elementy starego heavy oraz prog rocka, occult rocka i pop metalu w stylu lat ’80, zaprawiając to patentami, stosowanymi przez wspomniany wyżej Mercyful Fate. Nie zabrakło nawet dźwięku dzwonów i kościelnych organów. Totalny kicz sąsiaduje tu z rewelacyjną przebojowością, a zły smak z doskonałą chwytliwością. Wszystko to razem działa perfekcyjnie. Od tych, zabarwionych popową melodyką piosenek (tak właśnie - piosenek) za cholerę nie można się uwolnić.
Dla dopełnienia wrażenia, produkcja materiału to drugi biegun dzisiejszych studyjnych norm. I nie chodzi mi tu o celową niedbałość, czy jakiekolwiek ślady brudu. Nic z tych rzeczy, panowie z Ghost to świetni muzycy, którzy nie zamierzają kryć się z tym faktem. Materiał został dopracowany w najdrobniejszych szczegółach; wszystko brzmi czysto i czytelnie, a przy tym analogowo, ciepło i naturalne. Zero agresji, czy zmasowanego ataku na narządy słuchu odbiorców. "Opus Eponymous" jest gładki niczym regina puszek, choć ma znacznie więcej zastosowań. Może stać się zarówno świetnym podkładem pod zakrapianą bibkę, jak i radosny, przedszkolny kinderbal.
Najciekawszy jest jednak rozziew między muzyką, a warstwą tekstową albumu. Tu najdobitniej widać, jak bardzo muzycy igrają z całą konwencją satanistycznego metalu. Diabeł czyha wszędzie, jest i Elżbieta Batory, i wszechobecne wiedźmy. Teksty w rodzaju "Lucifer / We are here / For Your Praise / Evil One" czy "666 / Evoke the king of hell / Strike the death knell / Death knell" zestawione ze słodkimi, niemal popowymi kawałkami stanowią naprawdę zabawny kontrast. King Diamond, właściwym sobie, jedynym w swoim rodzaju falsetem śpiewał właściwie to samo; różnica polega na tym, że robił to na poważnie. Ghost ma natomiast z tego niezły ubaw i ta warstwa "Opus Eponymous" jest najwyraźniejsza. Tak to już jest z muzyką nagrywaną dla żartu, że trudno traktować ją na poważnie. Nie zmienia to faktu, że recenzowany krążek to kompozycyjne mistrzostwo oraz kopalnia znakomitych hitów. Polecam.
Szymon Kubicki