Co do zasady, nie przepadam za rockiem/metalem progresywnym. To dla mnie jeden z tych gatunków, które cechuje ewidentny przerost formy nad treścią. Muzyka to przecież emocje, a u jej źródeł powinno leżeć coś więcej niż tylko chęć zaprezentowania warsztatu i pokręconych kompozycyjnych zamysłów, które ogarnąć może jedynie ich twórca.
Dość często zdarza się, że człowiek zachwyca się czymś, czego nie rozumie, w myśl błędnego założenia, że sztuka o skomplikowanej naturze (tutaj: muzyka) nie może nie być wybitna, skoro jest trudna i niezrozumiała. Jeśli o mnie chodzi, uważam, że to prostota jest wyższym stopniem wtajemniczenia, który pozwala wyzbyć się niejednokrotnie niepotrzebnego balastu w postaci nadmiaru dźwięków i kompozycyjnego rozpasania. Trzy podstawowe bluesowe akordy często wystarczą w zupełności, by stworzyć autentyczne dzieło, piosenkę, do której będzie się wracać przez długie lata.
Być może Daniel Gildenlöw doszedł do podobnych wniosków. A może nie, i "Road Salt One" to tylko jednorazowy wyskok. Jak jest naprawdę, dopiero się okaże. Pewne jest natomiast, że Szwedzi nie lubią się powtarzać i od pewnego czasu każdy kolejny ich album zdecydowanie różni się od poprzedniego. Jedno jest niezmienne - mniej więcej od "Be" Pain Of Salvation oddala się od swych progresywnych korzeni, a "Road Salt One" to już nawet nie krok w innym kierunku, a wręcz skok w dal albo lepiej trójskok.
Przyznaję, że z niekłamaną przyjemnością czytam nasilające się już od "Scarsick" narzekania fanów progresywnego grania, którym teraz, jak sądzę, skończyła się cierpliwość i nie zostawią suchej nitki na recenzowanym albumie. Tylko dlatego, że zespół odważył się na coś innego. Z rozbawieniem przyjmuję na przykład stwierdzenia o utraconym geniuszu kompozycyjnym Gildenlöwa i tym podobne wymysły. W świecie progresji prostota przekazu jest grzechem śmiertelnym. Tymczasem, jakimś dziwnym trafem właśnie od "Be" muzyka Pain Of Salvation zaczęła do mnie przemawiać w większym stopniu niż dotąd; choć na mojej półce stoi komplet krążków Pain Of Salvation, do tych wcześniejszych wracam sporadycznie. Natomiast "Road Salt One" to nieco ponad 50 minut cudownej podróży po pięknym i smutnym zarazem świecie, wykreowanym przez zespół.
A wcale nie zapowiadało się tak różowo. "Linoleum", to jest epka poprzedzająca długograja, poza kawałkiem tytułowym nie ma wiele do zaoferowania. "Road Salt One" rozwiewa jednak na szczęście wszelkie wątpliwości. Zdumienie i podziw dla odwagi Gildenlöwa narasta z każdym kawałkiem. Blues? Wodewil? Nastrojowa ballada? Toż to skandal - zdradliwi Szwedzi wzięli się za gatunki, na które za żadne skarby nie powinni się porywać. Dzielny Gildenlöw najwyraźniej ma podobne opinie w głębokim poważaniu. I dobrze, ktokolwiek bowiem widział ten zespół na żywo ten wie, jaką radość ów sympatyczny frontman czerpie z grania muzyki. A dobra zabawa nie lubi ograniczeń.
Czego tu więc nie ma? Bluesowe nuty w "She Likes To Hide" (przy okazji fajny tekst) i "Tell Me You Don't Know"; "Sisters" - cudowny wyciskacz łez (to jeden z najpiękniejszych utworów, jakie od bardzo dawna dane mi było usłyszeć); znakomity, natchniony "Of Dust", gdzie najważniejszym instrumentem jest wokal, swą podniosłością nawiązujący nieco do gospel; wodewilowy "Sleeping Under the Stars", przywołujący ducha Kurta Weilla; wreszcie utwór tytułowy, czyli kolejna emocjonalna ballada. A prócz tego kawałki mniej lub bardziej, ale trzymające ducha wcześniejszego oblicza Pain Of Salvation. Część z nich, choćby "No Way", mogłaby z powodzeniem znaleźć się na "Scarsick". Inne, mimo zachowanej charakterystycznej dla kapeli formuły, przemycają też całkiem nowe elementy. Taki na przykład "Innocence", w którego końcówce znalazło się miejsce dla psychodelicznego, kolorowego instrumentalnego odjazdu, całkiem w stylu lat '60.
Wszystkie te kawałki mają jedną wspólną cechę. Są nieco prostsze, bardziej zwarte, bliższe rockowych korzeni. Najlepszym tego przykładem jest choćby "Linoleum" czy "Curiosity". Gildenlöw trzyma pomysły na wodzy, nie pozwala wymknąć się im na jałowe terytoria. Dzięki temu, mimo wyraźnego stylistycznego zróżnicowania, mamy do czynienia z krążkiem zaskakująco spójnym i nadzwyczaj słuchalnym, nawet dla tzw. niedzielnych fanów Pain Of Salvation (może właśnie to tak bardzo boli wszystkich wielbicieli "Entropia" czy "The Perfect Element I").
Jestem całkowicie zachwycony i kompletnie urzeczony recenzowaną płytą. Przesłuchałem ten materiał więcej razy niż całą resztę dyskografii Szwedów i wciąż nie mam jej dosyć. Jednocześnie, jestem bardzo zaskoczony, nigdy bym bowiem nie przypuszczał, że właśnie ten krążek okaże się jedną z najlepszych tegorocznych produkcji. Rzecz obowiązkowa.
Szymon Kubicki
Zdaniem redaktora prowadzącego:
Fani rocka progresywnego to bardzo dziwni ludzie. Słuchają muzyki, która z założenia jest odkrywcza i zawsze o krok dalej niż jakikolwiek inny gatunek. To jednak nie powstrzymuje ich przed zamykaniem się na wszystko, co w ich mniemaniu jest "zbyt proste". I tym właśnie sposobem Pain Of Salvation "podpadło" nawet zwolennikom neoprogresji. "Road Salt One" ma bowiem więcej wspólnego z bluesem niż rockiem i emocjami niż technicznymi wygibasami. Piękno miesza się tu z brudem w tej fantastycznej przygodzie wyrażonej dźwiękami mocno inspirowanymi latami 70. Muzyka nagrana na analogowym sprzęcie sprawia, że całą swoją uwagę skupiamy na kruchości życia i chwytających za serce momentach potęgowanych przez wspaniały głos Gildenlöwa. "Road Salt One" przesiąknięte jest smutkiem, ale warto jest przełknąć tę gorzką pigułkę w zalewie płyt pozbawionych emocji, wypełnionych czystym nonsensem. "Road Salt One" to poruszający i niecodziennie intymny album, którego kontynuację poznamy już w październiku.
Ocena: 9/10
Marcin Kubicki