Sonisphere Festival (Metallica, Slayer, Megadeth, Anthrax) - 16.06.2010 - Warszawa
Chłopaki z Anthrax po raz kolejny udowodnili, że tworzą najlepszy metalowy kolektyw z Bay Area. Muzycy Megadeth dla odmiany przypomnieli, do kogo należy tytuł najlepszej metalowej kapeli z USA. Gorsi nie chcieli być również rzeźnicy ze Slayera - na wszelki wypadek dali (nie)delikatnie do zrozumienia, że są najlepsza metalową kapelą na kuli ziemskiej. A na koniec na scenę grzecznie wyszła Metallica… i pozamiatała!
ZDANIEM MICHAŁA CZARNOCKIEGO:
Polska po tzw. transformacji ustrojowej (Lech Wałęsa, Leszek "ten, co musi odejść" Balcerowicz, Michaił Gorbaczow etc. - łapiecie?) zmieniła się nie do poznania. Wzbogaciliśmy się o Tesco, IKEĘ, McDonalda, komputery oraz powszechnie dostępne dolary i oryginalne płyty z "muzyką zachodnią". Jednym słowem - Polska stała się rajem, utopijną krainą wiecznej szczęśliwości. No, może bez przesady - obiecywana "druga Irlandia" nie wypaliła (nawet ta nasza IRA jakaś taka mniej "wystrzałowa"…), o autostrady ciężko a telewizja cyfrowa (poza Stolicą) jak na złość wciąż w powijakach. Ale i tak jest nieźle - w 2012 będzie przecież EURO. No po prostu żyć nie umierać…
I tak żyliśmy sobie w naszej Polsce. Kraj się rozwijał, czas sobie płynął spokojnie, w co drugim sklepie muzycznym piękne gitary wisiały na wieszakach- serce rosło, normalnie Europa pełną gębą. I tylko jakiś dziwny smutek wciąż ściskał człowieka na dnie żołądka, kiedy włączał sobie relację z Ozzfestu, Wacken czy innego With Full Force’a na You Tube - tamci to dopiero mają życie: multum rockowych gwiazd, festiwalowe piwo i miłość w powietrzu. Niby u nas był Woodstock, ale to chyba nie do końca to… Czas płynął więc dalej, powoli, mozolnie, nic się nie działo. Aż nagle przyszedł historyczny dzień 16-06-2010…
***
Przyjechali. Jednak przyjechali. W pełnym składzie (no niby bez Mastodona, ale co to niby za "thrash"). Pomimo zdrowotnych kłopotów Toma Arayi ("metalowa" - a jakże - płytka w karku załatwiła sprawę), pomimo roszad w składzie "Wąglików" (znów z Joeyem, szkoda że jednak bez Johna…). Przyjechali w komplecie. Po raz pierwszy w pełnym "cztero-zespołowym" składzie, jako tzw. "wielka czwórka" (głupia ta nazwa, taka komercyjna - ale to nic, przynajmniej jest dobry, marketingowy "brand"). Po raz pierwszy w historii na jednej scenie. W Polsce!
Było po prostu pięknie. Najwięksi bohaterowie naszych szczenięcych lat, niczym Miś Kolargol, Czarodziejka z Księżyca, He-Man i Buka (ta od fińskich hipków, zdrobniale zwanych Muminkami) razem wzięci zjawili się nie wiadomo skąd w małym nadwiślańskim kraju aby ofiarować nam odrobinę szczęścia. Nic to, że pośród unoszącej się woni potu, szamba, kurzu, w promieniach bezlitośnie chłoszczącego przekrwione oczy 80 tysięcznego tłumu słońca, przy dźwiękach niemiłych niebiosom rogatych gitar. Przybyli i zrobili to, co potrafią najlepiej. Zagrali te swoje cięte, ostre, świdrujące w uszach nutki uaktywniając w zgromadzonych tłumach niespożyte zasoby energii. A przy okazji wywołując odrobinę nostalgii.
Na rozgrzewkę, na przetarcie szlaków, czy też bardziej "na pierwszy ogień" wystawili "rozgrzewacza", czyli najlepszy obecnie polski towar eksportowy. Nie, nie - nie ogórki kiszone, nie oscypki i nie Joannę Krupę, tylko Behemotha. A jak poradziła sobie nowa maskotka polskich brukowców (no cóż, czyżby tylko autorowi tego tekstu przejadł się już wyskakujący nawet z tablic ogłoszeń przez sklepami marki "Biedronka" Adaś Rabczewski?) - zapewne dobrze, w końcu akurat co jak co, ale grać to oni potrafią. No, ale jak ktoś się spóźnia na koncert, to można się tylko domyślać.
Chwila przerwy, jest i pierwsza gwiazda. Ulubiony zespół amerykańskiego rządu (swego czasu za domenę anthrax.com dawali nawet 3 mln $ - a mogli chłopaki żyć ponad stan, bez potrzeby tułania się po świecie), czyli dowodzony przez niezmordowanego Scotta "młodszego brata Kerry’ego Kinga" Iana Anthrax. W kolejnej konfiguracji - chyba już pięćdziesiątej na przestrzenie ostatnich 5 lat, z Joeyem Balladoną wypadli co najmniej nieźle, z pełnym, mocnym brzmieniem (na takim festiwalu, w takim towarzystwie po prostu nie wypada "nie brzmieć") i klasycznie thrashowym ruchem scenicznym (pogo, pogo) kupili sobie publiczność (a przynajmniej tą część, która zdążyła dotrzeć o 17.00 na lotnisko). Ciężko powiedzieć więcej na podstawie przesłuchanego raptem jednego, niecałego utworu (autor tekstu po raz kolejny przeprasza za spóźnialstwo - korki, korki).
20 minut po zakończeniu wąglikowego przedstawienia na scenie pojawiła się kolejna gwiazda wieczoru - Megadeth, obowiązkowo ze skupiającym całą uwagę publiki "ryżym" Dave’em na czele. Na początek pełna wersja "Rust In Peace" (chociaż "Dawn Patrol" jakby gdzieś…umknęło?) czyli coś, na co niektórzy czekali latami (autor tekstu - zdecydowanie!). Pełne, mięsiste brzmienie, świdrujące solówki (brawo Chris, Marty byłby dumny), solidny Bas (Dave - dobrze, że znowu jesteś), techniczna perkusja (dacie wiarę, że ten niesamowity koleś przed owocnymi przesłuchaniami do Megadeth nigdy nie zagrał żadnego koncertu!?) i nieśmiertelny śpiew "przez zęby" z pewnymi inklinacjami do Arethy Franklin (ktoś, kto lubi się wsłuchiwać załapie o co chodzi) - nie mogło się nie podobać. Nawet pomimo irytującego (żeby nie powiedzieć ostrzej wrrr) słońca świecącego radośnie ponad sceną. Całości dopełniły żelazne hiciory: "Sweeting Bullets", "Peace Sells…", "Symphony Of Destruction" (taaaaak!!!) i świeżutki (ale już dojrzały jak stare wytrawne winko) “Head Crucher".
Kolejne 20 minut i na scenę wbiegli zabójcy. Znaczy się muzycy Slayera: Kerry - niby bez włosów, ale z najdzikszym head-bangingiem jaki można sobie wyobrazić w arsenale, Tom - trochę niemrawy, statyczny (po kontuzji to w pełni zrozumiałe, dobrze że w ogóle się pojawił), za to nadrabiający diabelską krtanią (czy tam przeponą), Jeff - bezbłędny i precyzyjny jak zwykle oraz Dave - "maszyna śmierci". Wyciągnęli giwery (czy tam gitary, wyjątkowo rogate) i urządzili sobie polowanie na fanów. A, że mieli dobrze zaopatrzony arsenał - m.in. stare dobre "Dead Skin Mask", "Mandatory Suicide", "Rainning Blood", "South of Heaven" i "Angel of Death" (dali czadu!) oraz nowsze "World Painted Blood" czy "Jihad" - więc ofiar było naprawdę wiele. Oczywiście w pozytywnym znaczeniu tego słowa. A że słonko nie dawało się już tak we znaki - fani zrewanżowali się żywym aplauzem i ochoczo ruszyli do wspólnego "tańca".
Slayer zniknął ze sceny i nastąpiło najdłuższe 45 minut w życiu niejednego ze zgromadzonych fanów muzyki rodem z San Francisco - za chwilę miała przecież pojawić się największa gwiazda wieczoru. Niby taka sam jak poprzednie - ten sam nurt, to samo miasto, ten sam czas. Taka sama, a jednak zupełnie inna. W końcu Metallica to już nie tylko zespół i muzyka. To marka - jak Nike, Microsoft, Apple czy Rolex.
21.15 - z głośników popłynęły - a jakże - nieśmiertelne dźwięki "Ecstasy of Gold". Zaczęło się…
To nie był zwykły koncert zwykłego zespołu. Można mówić, że Metallica się skończyła (obowiązkowo - na Kill’em All), że się sprzedała, że "zdziadziała", że się skomercjalizowała, że to nie to, że POP nie metal, że Slayer to kozacy, a Metallica to $%@##!# (dopisz czytelniku co chcesz) - to wszystko poniekąd ma sens. Ale prawda jest taka, że kiedy wchodzą na scenę, wszystko przestaje mieć znaczenie. Bo Metallica to inna jakość. Genialna oprawa (obraz na olbrzymim telebimie w tle sceny zarezerwowanym jedynie dla Jamesa i spółki to prawdziwy majstersztyk - taki film "na żywo"), miażdżące brzmienie (w szczególności w masywnym "Sad but…" i wyrywającym serducho z klatki piersiowej "One") i 4 niezastąpionych muzyków to gwarancja sukcesu. Robert - latynoskie "czarne" serce i najsolidniejszy fundament basowy świata, Lars - prawdopodobnie najsłabszy technicznie, a jednocześnie najbardziej charakterystyczny i najbardziej niezastąpiony pałker wieczoru, Kirk "ja gram solówki, a wszyscy szaleją z radości" Hammet i dusza zespołu - dyrygujący zespołem i publiką James to gwarancja sukcesu. Dodatkowe smaczki - "solo" Hammeta na czystym brzmieniu, końcówka solówki "Nothing Else Matters" (nieprawdopodobny sustain i najazd kamery na kostkę Jamesa z logo wszystkich kapel z "wielkiej czwórki") czy olbrzymie słupy ognia buchające w najbardziej do tego odpowiednich momentach tylko pogłębiały dramaturgię widowiska.
To, czy setlista - m.i.n. "Creeping Death", "Master…", "Welcome Home(Sanitarium)", “Nothing Else…", “Hit The Lights", “Blackend", “One", ""Enter Sandman", "Sad but…", “Cyanide", “All Nightmare Long" rozbrzmiewające na tle “prezentacji" zgromadzonego tłumu na telbimie i genialne “Seek…" na koniec - była optymalna nie ma znaczenia. Czego by nie zagrali (no może za wyjątkiem nie-thrashowego "Mama Said" i czegokolwiek z "St.Anger") - i tak byłoby genialnie. Może i Anthrax pokazał się jako najbardziej energetyczny zespół, Megadeth wypadł najbardziej technicznie a Slayer najbardziej intensywnie, motorycznie i diabolicznie, ale to Metallica niezaprzeczalnie wygrała "nieoficjalny" plebiscyt na największego bohatera tej nocy. Można się sprzeczać, ale takie są fakty - wystarczyło wsłuchać się w rozbrzmiewające pośród tłumu co kilka minut okrzyki "Ale urwał!" w odpowiedzi na charakterystyczne, gardłowe zaśpiewki Jamesa.
***
Obiecali, żę wrócą "very fuckin’ soon". W takim samym składzie, ponownie jako "the Big Four". Trzymamy więc za słowo. Jest nawet taka nowa idea - uczynić 16.06. polskim świętem muzyki metalowej (co wy na to???). A jak najlepiej celebrować święto, jeśli nie z "patronami"? ;) W każdym razie (parafrazując pewnego słynnego konesera win, niegdyś aktora) "morał jest krótki i niektórym znany": ROCKOWE WYDARZENIE ROKU. I basta (nie Rhymes, bynajmniej)!
Michał Czarnocki
BOOTLEG:
W OBIEKTYWIE LECHA SPASZEWSKIEGO:
Lech Spaszewski
ZDANIEM KRZYSZTOFA KUKAWKI:
Wiele już powiedziano i napisano o tym wydarzeniu. Coraz to nowe komentarze powstawały właściwie od czasu, kiedy Polskę obiegła wieść, że w 2010 roku nasz kraj będzie częścią tego festiwalu i, dodatkowo, pierwszym historycznym przystankiem Wielkiej Czwórki. Były głosy przychylne i zaciekawione, były też takie, które mówiły wprost o "odgrzewaniu starych kotletów" i chęci zarobienia sporych pieniędzy na naiwnej publiczności. Czy jednak tak to jest do końca?
Pomimo, że na warszawskie Bemowo dotarłem ze sporym opóźnieniem, okazało się, że ominął mnie tylko występ Behemotha. Tak więc większych strat nie było. W końcu nie o koncert Nergala tego dnia najbardziej chodziło.
Ledwo zdążyłem się zadomowić i ustalić co, gdzie i kiedy mogę na całym polu festiwalowym znaleźć, a ze sceny, punkt 17.00, dało się już pierwsze dźwięki gitar Scotta Iana i Roba Caggiano czyli muzyków pierwszego składu Wielkiej Czwórki - Anthrax. Panowie od razu zabrali się do pracy i bardzo szybko zjednali sobie publiczność. Dużo zabawy, luzu, ruchu scenicznego, niezła forma zarówno wokalna jak i fizyczna wokalisty Joey’a Belladonny, który po raz kolejny powrócił na łono tego zespołu. Podobnie gra i zachowanie jednego z liderów i współzałożycieli kapeli - Scotta Iana. Miłym i po części na pewno wzruszającym akcentem było oddanie przez muzyków hołdu zmarłemu niedawno Ronnie’mu Jamesowi Dio w postaci odegrania refrenu klasycznego utworu Black Sabbath "Heaven And Hell". Po 40 minutach energicznego i miłego dla ucha występu zespół podziękował za miłe przyjęcie i opuścił scenę.
Setlista:
1. Caught in a Mosh
2. Got the Time (Joe Jackson cover)
3. Indians
4. Antisocial (Trust cover)
5. Madhouse
6.Only
7. Efilnikufesin (N.F.L.)
8. I Am The Law
Megadeth. Nie ukrywam, że na występ Dave’a Mustaine’a i spółki czekałem tego wieczoru najbardziej. I nie zawiodłem się. Godzinny występ Amerykanów pokazał, że zespół, nie dosyć, że jest w bardzo dobrej formie, to ostatnie roszady w składzie wyszły mu zdecydowanie na dobre. Powrót Davida Elefsona i przyjście Chrisa Brodericka z Nevermore to zdecydowanie dobre posunięcia ze strony Mustaine’a. Duża precyzja, szybkość, dyscyplina i muzyczne oddanie. Tak można pokrótce określić na scenę maszynę zwaną Megadeth. Lider i założyciel formacji z początku nie był specjalnie rozmowny. Nie od dziś wiadomo, że kapela stawia przede wszystkim na muzykę, a nie na bezsensowne strzępienie języka. Jednak w miarę jak spektakl postępował, Mustaine powoli zaczął się otwierać i zdołał zamienić kilka ciepłych słów z publicznością, dziękując przede wszystkim za możliwość wystąpienia i wzięcia udziału w całym przedsięwzięciu. Jeśli chodzi o materiał, kapela starała się w ciągu godzinny przedstawić jak największą przekrojówkę ze swojej twórczości. Jednak wiadomym jest, że taka ilość czasu nigdy nie będzie wystarczająca by zadowolić wszystkich. I tak zespół postawił na prawie cały materiał z albumu "Rust In Peace", a także na takie numery jak "Headcrusher" z najnowszego krążka "Endgame", "Symphony Of Destruction" czy "Peace Sells".
Setlista:
1. Holy Wars... The Punishment Due
2. Hangar 18
3. Take No Prisoners
4. Five Magics
5. Poison Was the Cure
6. Lucretia
7. Tornado of Souls
8. Rust in Peace... Polaris
9. Headcrusher
10. Sweating Bullets
11. Symphony Of Destruction
12. Peace Sells
Kolejny na scenie, około godziny 19.30, zameldował się Slayer. Przyznam się szczerze, że nigdy nie byłem wielkim fanem tego zespołu, co jednak nie oznaczało, że nie chciałem i nie miałem ochoty oglądać występu Kerry’ego Kinga i spółki. Wręcz przeciwnie, usadowiłem się w dogodnym dla siebie miejscu i czekałem na to, co ma nadejść. Pierwsze co rzuciło się od razu w oczy, a raczej w uszy to kiepskie nagłośnienie. Nie wiem co się stało, bowiem wcześniej nie było z tym aż takich problemów. Chodziło przede wszystkim o gitary, ich brzmienie i siłę rażenia, a może raczej jej brak. Gitary Kinga i Hannemana ginęły gdzieś w tle i tak było praktycznie przez całość godzinnego występu. A poza tym tak naprawdę nie było się do czego przyczepić. Jak zwykle żywiołowi Kerry King i Jeff Hanneman, często zamieniający się miejscami na scenie, perfekcyjny wręcz Dave Lombardo za perkusją. Tylko Toma Araya sprawiał wrażenie aż za spokojnego, jednak jeśli wziąć pod uwagę jego ostatnie perypetie ze zdrowiem (operacja pleców i problemy z głosem) można się cieszyć, że zespół w ogóle wystąpił prezentując się jako całość nad wyraz poprawnie. Jeśli chodzi o set to nie mógł być on dla nikogo, kto obraca się w muzyce Amerykanów, wielkim zaskoczeniem. Zaserwowana została mieszanka kawałków z najnowszych albumów połączonych ze szlagierami typu "War Ensemble", "South Of Heaven" czy "Raining Blood".
Setlista:
1.World Painted Blood
2. Jihad
3. War Ensemble
4. Hate Worldwide
5. Dead Skin Mask
6. Angel of Death
7. Beauty Through Order
8. Disciple
9. Mandatory Suicide
10. Chemical Warfare
11. South of Heaven
12. Raining Blond
Kiedy około 21.30 na scenie zapanował półmrok, a z głośników zaczęły wydobywać się pierwsze dźwięki "Ecstasy Of Gold" było już pewne, że za moment nastąpi występ kapeli, na którą tego dnia na warszawskim Bemowie czekała większość ludzi. Po krótkim intrze z filmu "The Good, The Bad, The Ugly" na scenie pojawiła Metallica. I bez zbędnych dywagacji zaczęła od kawałka "Creeping Death" z albumu "Ride The Lightning". James Hetfield, od samego początku tryskający sporą energią, szybko złapał kontakt z publicznością, co, po tylu latach w muzycznym biznesie, raczej nie jest pewnie dla niego niczym trudnym. Wspólne śpiewy, skandowania i oklaskiwanie kolejnego utworu były oczywiście standardem w trakcie i po praktycznie każdym numerze. A tych było w sumie 18. Jedynie utwory z ostatniej płyty "Death Magnetic" zostały przyjęte nieco chłodniej. A było ich w sumie aż 3 podczas tego występu: "That Was Just Your Life", "Cyanide" i "All Nightmare Long". Dla równowagi były też po 3 utwory z krążka "Kill’em All" i z Czarnego Albumu (kawałek "Sad But True" został zadedykowany pozostałym zespołom Wielkiej Czwórki)... Zabrakło jedynie "przedstawicieli" płyt "Load" i "St.Anger". Jeśli bym mógł dorzucić jeszcze kilka gorszy od siebie, zdecydowanie nie podobało mi się, że panowie skrócili sobie utwór "Blackened" (według mnie została pominięta jedna z najciekawszych partii w tym utworze). No i chyba najbardziej irytująca mnie rzecz. Nie mam zamiaru tu wypominać wpadek, kilku gorszych zagrywek bo takowe się zdarzają i sprawiają, że koncert jest "ludzki" i bardziej prawdziwy. Ale to co momentami wyprawiał perkusista Metalliki raczej nie można było nazwać wypadkami przy pracy. Jego operowanie stopą, ucinanie i skracanie, nie wchodzenie w tempo utworów mogło co uważniejszych i baczniejszych słuchaczy zdziwić i jednocześnie zacząć zastanawiać, co się właściwie dzieje. Gdy koncert dobiegał już ku końcowi, Hetfield podziękował wszystkim za przybycie, komplementował zachowanie i liczebność przybyłych. Podkreślał wielokrotnie, że jest to historyczne wydarzenie i że Polska jest i już na zawsze zostanie jego częścią jako pierwsze miejsce, gdzie na jednej scenie wystąpiła Wielka Czwórka trash metalu. Padły też zapewnienia, że muzycy bardzo niedługo ponownie zawitają nad Wisłę, w co akurat nie można tak do końca wątpić, bowiem ostatni raz panowie wystąpili u nas całkiem niedawno bowiem dwa lata temu.
Setlista:
1. Creeping Death
2. For Whom The Bell Tolls
3. Fuel
4. The Four Horsemen
5. Fade To Black
6. That Was Just Your Life
7. Cyanide
8. Sad But True
9. Welcome Home (Sanitarium)
10. All Nightmare Long
11. One
12. Master Of Puppets
13. Blackened
14. Nothing Else Matters
15. Enter Sandman
16. Stone Cold Crazy (Queen cover)
17. Hit The Lights
18. Seek & Destroy
Podsumowując ten cały festiwal właściwie trudno użyć jakiegoś dobrego stwierdzenia lub słowa, które by jakoś konkretnie mogło odnieść się do całej tej imprezy. Mógłbym w sumie rzec, że było to ciekawe doświadczenie ujrzeć na jednej scenie zespoły, które wywarły bardzo duże piętno na obecną scenę metalową (i zapewne nie tylko). Pomimo, że w większości są to zespoły, którym wielu zarzuca, że powinni już dać sobie spokój, zejść ze sceny i ustąpić miejsca młodszym, oni nadal pokazują, że nie są tak do końca "emerytowanymi muzykami" i że potrafią jeszcze wykrzesać ze swoich instrumentów wiele dobrych dźwięków. Może wobec tego nie powinniśmy ich jeszcze do końca skreślać z muzycznej sceny. Zespołom takiego pokroju zdecydowanie należy się jeszcze szansa, jeśli nie dwie, a na pewno udowodnią, że potrafią jeszcze niejednym zaskoczyć i swoim doświadczeniem pokazać, że pomimo wieku, jest jeszcze dla nich miejsce we współczesnym muzycznym światku.
Krzysztof Kukawka
ZDANIEM JACKA WALEWSKIEGO:
Warszawski Sonisphere Festival, w czasie którego na jednej scenie można było zobaczyć zespoły Wielkiej Czwórki Thrash Metalu, przeszedł już do historii muzyki. Póki obrośnie legendą proponujemy bardziej subiektywne spojrzenie naszego redakcyjnego kolegi na całą imprezę.
Behemoth supportem dla Wielkiej Czwórki? Wielu już na starcie uznało to za nieporozumienie, chcąc widzieć na miejscu Nergala i spółki choćby Acid Drinkers. Fajnie byłoby zobaczyć w tym potem pewną dziejową sprawiedliwość. W końcu Kwasożłopy na początku lat 90. były o mały krok od zagrania przed Metalliką i AC/DC! Sukcesy naszej "pomorskiej bestii" za Oceanem, a także zapewne fakt, że członkowie Behemotha zebrali już spore doświadczenie w graniu na tak dużych festiwalach u boku m.in. Slayera zadecydowało o tym, że to Oni pierwsi weszli na deski "sonisphere'owej" sceny. Zagrali rzetelny koncert, który każdemu malkontentowi pokazał, że ich sukces nie wziął się znikąd. Co prawda brzmienie pozostawało do życzenia - gitarom brakowało "mięcha", chwilami wokal był słabo słyszalny, zaś tylna część płyty słyszała ponoć głównie… bas Oriona. Nie zmienia to jednak faktu, że do zachowania na scenie, techniki muzyków i kontaktu z publiką Nergala nie można mieć żadnych zarzutów.
Do tego, że uważam Johna Busha za najlepszego wokalistę Anthrax przyznaje się bez zbędnych tortur. Dlatego też informacja o ponownej zmianie za mikrofonem w zespole (która to już? ktoś to jeszcze liczy?) i powrocie Joey'a Belladonny wcale mnie nie ucieszyła. Piejąca maniera wokalna oryginalnego frontmana Wąglika skutecznie odrzucała mnie zawsze od muzyki grupy. Nie inaczej było i tym razem. Inna sprawa, że panowie samymi swoimi wygłupami mogli irytować każdego kto skończył 16. rok życia. No bo czy latanie po scenie w kiczowato-kolorowym pióropuszu, którego nie ubrałby żaden szanujący się Wielki Wódz, w czasie kawałka "Indians" to nie szczyt obciachu dla blisko 50-letniego faceta, jakim jest Belladonna?
Anthrax postawił tego dnia na swój klasyczny materiał w postaci m.in. "Got the Time", "Madhouse", "I’m the Law" czy - małego hołdu oddanemu zmarłemu niedawno Jamesowi Dio - fragmentu coveru Black Sabbath, "Heaven and Hell". Z epoki "bushowskiej" poleciał tylko hit "Only". Niestety słabe brzmienie powodowało, że utworom brakowało przysłowiowego "kopnięcia".
Megadeth postanowiło zafundować swoim najstarszym fanom wspaniałą wycieczkę w przeszłość. Muzycy odegrali bowiem całe "Rust in Peace". Przez 40 minut wszyscy na Bemowie mieli się więc okazję degustować się technicznym thrash metalem w mistrzowskim wykonaniu. Decyzja dość ryzykowna - wszak album, pomimo swojego kultowego statusu, nie jest wypełniony stadionowymi przebojami, ale skomplikowanymi riffami, połamanymi aranżacjami i jazgotliwymi solówkami. Po wybrzmieniu więc ostatnich dźwięków tytułowego nagrania wieńczącego płytę, rudowłosy Dave w końcu przywitał się z polskimi fanami i szybkim riffem "Headcrusher" rozpoczął drugą, niestety krótszą część występu, w której z zespołem wykonał swoje najsłynniejsze numery - "Sweating Bullets", "Symphony of Destruction" oraz "Peace Sells… But Who’s Buying". Ciekawym pomysłem było spuentowanie przez muzyków koncertu końcówką "Holy Wars", który to utwór rozpoczyna "Rust in Peace". Tym samym spięli swój występ swoistą klamrą.
Czekając na występ Slayera zastanawiałem się, czy mocno się nie rozczaruję. Zwłaszcza formą Toma Arayi. Wokalista przeszedł w tym roku operacje kręgosłupa, co uniemożliwia mu jakiekolwiek dynamiczniejsze ruchy na scenie. Ponadto nie tak dawno grupa musiała odwołać jeden ze swoich występów z powodu jego niedyspozycji głosowej. Całe szczęście okazało się, że moje obawy były niepotrzebne. I choć nie był to najlepszy występ autorów "Reign in Blood", jaki widziałem, trzeba uczciwie przyznać, że jak na panów zbliżających się do 50-ki muzycy Zabójcy mają w sobie jeszcze na tyle energii, że do emerytury im daleko. Araya nie wydzierał się tym razem na pełną skalę swoich możliwości. Często też odchodził od mikrofonu, oddając partie wokalne publiczności, zaś między utworami popijał tajemniczy płyn zapewne wzmacniający gardło. W kwestii charyzmy mógłby jednak konkurować z Jamesem Hetfieldem. Zero sztuczności, napinki i strojenia groźnych min. Nawet śpiewając o seryjnym mordercy Edzie Geinie w "Dead Skin Mask" Tom obdarzał rozśpiewanych fanów… promiennym uśmiechem. Gdyby kiedyś ogłoszono plebiscyt na najszerzej uśmiechającego się frontmana zespołu o najbardziej mrocznym imidżu z pewnością wygrałby w cuglach.
Co prawda grupa nie poszła śladem Megadeth i nie zagrała w całości ani "Reign In Blood" ani - co chyba jeszcze bardziej ucieszyłoby fanów - "Season in the Abyss", postawiła jednak na sprawdzone w boju klasyki. Żeby zaakcentować swoje ostatnie poczynania fonograficzne zaczęli od "World Painted Blood", by potem uderzyć już arsenałem w postaci m.in. "Jihad", "War Ensemble", wspomnianego "Dead Skin Mask", "Chemical Warfare", "Disciple", "Angel of Death", "South of Heaven" (dlaczego oni puszczają to intro z płyty?) czy "Raining Blood", tym razem z trochę z rozbudowanym wstępem. Szkoda, że zabrakło "Season in the Abyss" czy czegoś z traktowanego po macoszemu "Diabolus in Musica".
Slayer był pierwszym zespołem, który od początku swojego występu brzmiał dobrze. Nie obyło się co prawda bez wpadek, ale nie takich jak w czasie ostatniej wizyty grupy w Polsce, kiedy Kingowi odłączyła się gitara, a Lombardo pomylił się w swoich partiach w "South of Heaven". Tym razem tylko Tom zapomniał tekstu jednej zwrotki w "Disciple", co skwitował łobuzerskim uśmiechem. I jak tu takiego nie lubić?
Właściwie już od próby technicznej Metalliki było widać, że to Oni rozdają na Sonisphere karty. Ze sceny "wyjechał" w górę wysoki podest (dla lubiącego biegać z gitarą Hetfielda), ściągnięto w końcu ogromną płachtę z logiem festiwalu, zakrywająca wcześniej jeszcze większy ekran, na którym pokazywano potem zespół. Od pierwszych dźwięków "Creeping Death", którym muzycy rozpoczęli koncert, brzmienie było bardzo selektywne i potężnie. Przy basowym intrze "For Whom the Bell Tolls" chyba tylko głuchych nie przeszedł dreszcz! Setlista była jednak najbardziej kontrowersyjnym elementem występu Metalliki. Niestety ci, którzy byli choćby świadkami dwóch ostatnich koncertów Czterech jeźdźców w naszym kraju, mogli czuć się zawiedzeni, że grupa zagrała ponownie te same utwory co poprzednio. Nawet słynna akcja twórców polskiego portalu www.deathmagnetic.pl, w ramach której jego czytelnicy wybrali w głosowaniu najrzadziej grane i zarazem najbardziej pożądane kawałki zespołu, a wyniki przekazali samym muzykom, nic nie dała. Nadal nie było nam dane usłyszeć na żywo np. "Orion" czy "I Disappear". Za to z klasyki poleciały nieśmiertelne ballady "Fade to Black", "Welcome Home (Sanitarium)", "One" i "Nothing Else Matters", zaś z pozostałych standardów: "Master of Puppets", "Sad But True", "Enter Sandman" czy "Seek & Destroy". Z rzadziej prezentowanych numerów wybrzmiały tylko "The Four Horseman" (pewnie temu, by wkurzyć Mustaine'a), "Hit the Lights" i cover Queen, "Stone Cold Crazy". Co znamienne, przy numerach z "Death Magnetic", "Cyanide" i “That Was Just Your Life" napięcie wyraźnie opadło. Z ostatnią płytą jest chyba podobnie jak z "And Justice For All" - może i da się jej dobrze słuchać w domowym zaciszu, ale na koncertach te rozbudowane kawałki najzwyczajniej w świecie wręcz nie wypada grać.
Bohaterem koncertu bez wątpienia był James Hetfield. Podobnie jak Araya jest chyba najbardziej uśmiechniętym i jarającym się występami na żywo muzykiem w swoim zespole. W odróżnieniu od swojego kolegi po fachu ze Slayera, nie miewa jednak problemów z wokalem. Nadal może poszczycić się świetną umiejętnością modulacji głosu i pewną uniwersalnością. Który inny wokalista thrashowy tak umiejętnie śpiewa ballady jak i wyrzuca z siebie agresywny krzyk w ostrzejszych kompozycjach.
Metallica po raz kolejny pokazała, że stawianie jej na równi z gigantami z U2 czy AC/DC nie jest bezpodstawne. Inna sprawa, że za z muzykami stoi cały sztab techników sprawiających, że ich występy do wielkie spektakle (tym razem również nie obyło się bez masy fajerwerków czy buchających ze sceny ogni). Najważniejsza pozostaje jednak muzyka i jej fantastyczny odbiór przez fanów. O to drugie zaś grupa może być spokojna choćby w przyszłości nagrała niewyobrażalną nawet chałę.
Rozczarowująca była tylko realizacja idei festiwalu. Jeśli ktoś liczył, że zespoły specjalnie z okazji pierwszej wspólnej imprezy zagrają coś razem na scenie, bądź chociaż zaprezentują na żywo jakieś dotąd nie grane "rarytasy" mógł czuć się mocno rozczarowany. Hasło "Wielka Czwórka" ma dziś oczywiście tylko wartość sentymentalną i niekoniecznie komercyjną - chyba nikt nie wierzy, że same Slayer, Megadeth i Anthrax zebrałyby na Bemowie 70 tys. swoich fanów - nie zmienia to jednak faktu, że 16 czerwca warto było spędzić na Bemowie. Nawet jeśli Sonisphere był tylko łabędzim śpiewem niegdyś niezwykle popularnych artystów.
Jacek Walewski