My Father Will Guide Me Up A Rope To The Sky
Gatunek: Rock i punk
"This is the final Swans studio album" - to zdanie z książeczki “Soundtracks For The Blind" było przez lata zmorą fanów duetu Gira-Jarobe. Tym bardziej, że ich muzyczna współpraca zakończyła się w momencie, gdy oboje byli w okresie swojej największej kreatywności. Zeszłoroczna reaktywacja zespołu przez jego założyciela - ale bez udziału Jarboe - wywołała masę kontrowersji, ale wzbudziła także duże nadzieje.
Michaela Girę nie można krytykować o próżnowanie w czasie ostatnich lat. Nagrywał pod swoim własnym nazwiskiem, eksperymentował z ambientem pod szyldem The Body Lovers i przede wszystkim pisał delikatniejszą akustyczną muzykę w Angels Of Light. Reaktywację Swans złośliwi będą zapewne tłumaczyć brakiem sukcesu komercyjnego tego ostatniego zespołu. Faktycznie, liderowi "Łabędzi" nie wiodło się ostatnimi czasy zbyt dobrze, skoro, by sfinansować nagranie recenzowanego albumu, musiał prosić fanów o zakup płyty "I Am Not Insane" zawierające wersje demo kompozycji zawartych na "My Father…". Odsuwając na bok wszelkie podejrzenia oraz uprzedzenia, trzeba przyznać, że Gira zawsze był niezwykle intrygującym - a swego czasu także wizjonerskim i wpływowym - artystą. Stąd też oczekiwania na jakiekolwiek wydawnictwo sygnowane jego nazwiskiem byłyby duże.
Początek płyty w postaci "No Words/No Thoughts" wzbudza nadzieję, że Swans powróciło w inkarnacji najbliższej swoim szczytowym dokonaniom z okresu "Children Of God". Po mrocznym, psychodelicznym początku napięcie nie opada nawet, gdy pojawia się wokal Micheala Giry - spokojniejszy, bardziej melodyjny, niepozbawiony jednak złowieszczości.
Konsternację można przeżyć już przy sielskim "Reeling The Liars In", które odbiega od dotychczasowej stylistyki grupy i brzmi bardziej jak nieopublikowany dotąd, folkowy utwór Angels Of Light. W kontekście stosunkowo niedawnego powrotu Swans na scenę, trudno wykluczyć czy pierwotnie nie powstał z myślą o tym zespole... W "Jim" ponownie brakuje ciężkiej, industrialnej gitary Normana Westberga. Refren i środkowa część kompozycji są już jednak ewidentnie podszyte niepokojącą atmosferą. Apokaliptyczne "My Birth" oparte jest zaś na zapętlonym motywie gitarowo-rytmicznym, który stanowi upiorny akompaniament dla śpiewu Giry.
"You Fucking People Make Me Sick" to perła tego albumu i pozostaje tylko żałować, że grupa nie zdecydowała się bardziej rozbudować tego numeru. Niepokojący początek wprowadza słuchacza w, z pozoru spokojną, część środkową. Gościnnie śpiewa tu, znany z "narkotycznego" głosu, Devendra Banhart, którego wokale parafrazuje po nim Saoirse Gira, 3-letnia córka Michaela. W kontekście tekstu, który w zawoalowany sposób mówi o molestowaniu dzieci, rezultat jest porażający. Efekt wzmacnia zakończenie - zdecydowanie jedne z najmroczniejszych dźwięków, jakie znalazły się na płytach Swans.
Dalej zdaje się być jeszcze lepiej. W "Inside Madeline" napięcie rośnie z każdą sekundą wraz z zagęszczającą się ścianą dźwięków. Szkoda, że ostatecznie numer przechodzi w… balladę. Honor ratuje kakofoniczny "Eden Prison". Gira śpiewa tutaj w sposób najbliższy swoim najsłynniejszym dokonaniom, zawodząc niczym szatański kapłan. Środkowa instrumentalna partia, zaś mogłaby znaleźć się na ostatniej płycie Neurosis… Właściwie w tym momencie płyta mogłaby się zakończyć. "Little Mouth" to niestety ponownie folkowa ballada z pogwizdywaniem w tle, mocno odstająca od "swansowej" atmosfery.
"My Father…" można uznać za udany powrót Swans. Podczas słuchania albumu trudno jednak oprzeć się wrażeniu, że część materiału powstała jeszcze na potrzeby Angels Of Light. Z drugiej strony burzliwe losy grupy dotyczyły zawsze nie tylko relacji pomiędzy jej członkami, ale także uprawianej przez nią stylistyki. Możliwe więc, że album okaże się początkiem nowego etapu w historii zespołu, będącego swego rodzajem eklektycznym podsumowaniem twórczości "Łabędzi". A że już nie koniecznie przełomowym dla muzyki? Trudno.
Jacek Walewski