Deafheaven

Infinite Granite

Gatunek: Metal

Pozostałe recenzje wykonawcy Deafheaven
Recenzje
Grzegorz Pindor
2021-09-21
Deafheaven - Infinite Granite Deafheaven - Infinite Granite
Nasza ocena:
9 /10

Pisanie o Deafheaven jako zespole metalowym wraz z premierą „Infinite Granite” straciło sens. Grupa dość mocno odcięła się od (black) metalu na wydanym trzy lata temu „Ordinary Corrupt Human Love”, wprowadzając do swojej twórczości shoegaze’owe elementy. Nie ukrywam, że był to strzał w dziesiątkę, bo kto jak kto, ale Amerykanie potrafią w senne nastroje.


„Infinite Granite” niemal w całości poświęcono temu charakterystycznemu dla lat 90., gatunkowi. Zainteresowanie Slowdive, My Bloody Valentine i innymi przejawia coraz więcej grup z pogranicza hardcore’a i metalu, ale to te, które przypisać można do wszystkiego z przedrostkiem „post”, robią to najlepiej. Bohaterowie tej recenzji dość szybko zaczęli lawirować na granicy black metalu, post-rocka, a w ostatnich latach grunge’u, dziś, ku uciesze wszystkich szukających w takich brzmieniach ukojenia, są niemal całkowicie po tej sennej stronie.


Nieco ponad pięćdziesiąt minut z nowym Deafheaven, to dobry czas na refleksje dotyczące kondycji dzisiejszej muzyki gitarowej. Okazuje się, że minimalizm i prostota nie po raz pierwszy są najbardziej pożądanymi elementami. Nie żeby kwintet grał muzykę z racji easy listening, bo pod warstwą delikatnych gitarowych zagrywek i niemal jazzowych rytmów, ukryte są całe pokłady emocji i nieoczywistych motywów. Kiedy panowie decydują się na nieco bardziej agresywną grę („Lament for Wasps”), przypominają nie tylko o swoich metalowych korzeniach, co dają wyraźny sygnał, że shoegaze ma swoje mocne, wybudzające z letargu momenty.

Ponadto, gros kompozycji na krążku to (raczej) długie, wciągające numery, pełniące rolę wielowątkowych podkładów pod opowieści George’a Clarka, najwyraźniej zapatrzonego w styl Dave’a Gahana z Depeche Mode. Od dawna nie pisałem, że „długo” znaczy „dobrze”, ale tym razem tak jest i duża w tym zasługa Jacka Shirleya w roli realizatora tego materiału. Amerykański inżynier dźwięku, znany z wybornego, nieistniejącego już Comadre, rozwijał się z każdym kolejnym wspólnie zrealizowanym materiałem, odpowiednio dopieszczając niemetalowe elementy w twórczości zespołu z San Francisco. Gdyby zawarty na tej płycie balans nie był tak wyważony album jawiłby się jako ot, kolejna post-rockowa płyta. Ręczę, że tak nie jest.

Recenzował: Grzegorz Pindor