Matt Pike i Jeff Matz opowiadają o drodze do – i konsekwencjach po – ostatnim albumie High On Fire, Cometh the Storm, krążku, który dla mistrzów metalu z Oakland przyszedł w najlepszym możliwym momencie.
Brzęczenie gitar jak gniazdo szerszeni, mroczne, posępne riffy i rytmy groźne jak nawałnice – to czyni High on Fire naprawdę ciężkimi. Na tle stoner-metalowych rówieśników wyróżnia ich jednak to, jak wlewają w sabbathowy sludge haki rodem z metalu lat 80., thrashową zadziorność, psychodeliczne zawijasy i autentyczne tureckie melodie ludowe.
– Nigdy nie chciałem byśmy byli „po prostu doomowym” zespołem – mówi frontman Matt Pike, który szlify metalowca zdobywał w latach 90. w dronowych legendach Sleep. – Kiedy zakładaliśmy High On Fire, myślałem o brzmieniu bliżej Celtic Frost, może z odrobiną black metalu. Ale to był tylko punkt wyjścia.
Od chwili, gdy w 1998 roku wynurzyli się ze swojego lovecraftowskiego podziemia, Pike i jego współtowarzysze eksplorowali wiele stylów i podgatunków. Ich odmiana metalicznego doom metalu stopniowo ewoluowała w szybszą bestię, mocno inspirowaną Motörhead i warkotliwym biker-metalem. Potem zespół nieco odpuścił z pedałem gazu i podkręcił rzemiosło kompozytorskie, żonglując rytmami i przełączając się między różnymi pejzażami zwartym, średniotempowym metalem.
Jeff Matz [z lewej] i Matt Pike (ze swoim customowym dziewięciostrunowym First Act).
– Dorastanie z tym zespołem było jak nauka języka – mówi Pike. – Najpierw uczysz się wymawiać słowa, potem poszerzasz słownictwo. A gdy wychodzisz w świat i zaczynasz podróżować, słyszysz akcenty i obce języki – i trochę z tego też włączasz do własnej mowy. Już nie mówisz tylko w swoim ojczystym języku, więc ciągle się rozwijasz.
25 lat i osiem albumów po debiucie The Art of Self Defense z 2000 roku trio na nowo rozpala scenę krążkiem Cometh the Storm – to wijący się, hipnotyzujący kontrast spalonych do gołej ziemi riffów, żarzących się hooków i subtelnych, kosmicznych interludiów. Płytę cechuje i ciężar, i rozmach, a bardziej przypomina muzyczną podróż niż czysty atak soniczny.
– Odkryłem, że uszy ludzi świetnie reagują na melodię prowadzoną gitarą – mówi basista Jeff Matz, który komponuje na gitarze i od dołączenia w 2007 roku (płyta Death Is This Communion) odgrywa ogromną rolę w pisaniu materiału. – Dobrze nam robi, gdy zaczynamy od gitara + bębny, żeby złapać pierwsze pomysły. Kiedy coś nas kręci, dokładamy inne barwy i zaczynamy hałas.
Umiejętność łączenia ciężaru z melodyjnością dała High On Fire trasy z całym wachlarzem zespołów death-, thrash-, metalcore’owych, stonerowych i eksperymentalnych – z głośnymi sztukami u boku Metallica, Megadeth, Mastodon i Melvins. Powstający ponad sześć lat Cometh the Storm kipi duchem wynalazczości. To w pewnym sensie naturalna ewolucja po warczącym, mielącym Electric Messiah z 2018 r., którego utwór tytułowy zdobył Grammy za najlepszy występ metalowy. Album wywołał też nową falę ekscytacji po zjeździe Pika w depresję, niepewność i problemy zdrowotne – w dużej mierze z powodu gwałtownego zatrzymania rozpędu przez pandemiczny lockdown i finansowej dziury grożącej pochłonięciem scenicznego weterana. Krytycy, fani i muzycy od lat chwalą High On Fire, a jednak zespół nigdy nie cieszył się ogromną sprzedażą płyt i dopiero co awansował do ligowego „marquee level” w 2020 roku, kiedy lockdown uderzył, zostawiając trio w trudnym położeniu finansowym.
– Miałem naprawdę ciężko: z „dzikiego sukcesu” prosto w Covid, który wyłączył wszystko – i z odsetkami od rachunków z czasów, gdy było się „dziko” w trasie – mówi Pike. – To był trudny bieg i zjadł masę czasu, który powinienem był poświęcić kreatywności i karierze. Najgorsze, że dostaliśmy Grammy za Electric Messiah, a nie zagraliśmy trasy. Stawki za koncerty wystrzeliły, ale nie dojechaliśmy, żeby te pieniądze zarobić.
W czasie przestoju Pike wydał Pike vs. the Automaton, zremasterował i wznowił The Art of Self Defense (z demówką z 1999 jako bonus) oraz opublikował książkę Head on a Pike: The Illustrated Lyrics of Matt Pike. – Miałem pełno garnków na kuchence, ale dopóki nie dojrzały, nie dawały dochodu – mówi. – A przy obecnych stopach procentowych w USA starałem się utrzymać głowę nad wodą i musiałem kreatywnie podejść do zarabiania. Nie mogę już kopać rowów, bo mam neuropatię obwodową [zwyrodnieniowe schorzenie nerwów powodujące drętwienie, mrowienie i ból palców, stóp, nóg, dłoni i ramion]. Mógłbym zostać ochroniarzem, ale naprawdę nie chcę pracować w barze. Przy mojej historii z alkoholem to złe miejsce. Miałem więc sporo do poskładania.
Matt Pike, który wyszedł z drugiej strony egzystencjalnego kryzysu, może zaskoczyć długoletnich fanów High On Fire. Na rozmowę wpada lekko spóźniony i trochę rozbiegany, ale wygląda schludnie – zamiast metalowego szyku ma kremową koszulę w czerwone okrągłe wzory. Górne guziki rozpięte, brzegi koszuli okalają dwa brązowe sznurkowe naszyjniki i srebrny podkowiasty wisiorek. Nad zarostem pręży się gruby, „porn-seventies” wąs, a na pierwszy rzut oka wydaje się, że ma kucyk. Ale nie – pierwszy raz od dzieciństwa, od wczesnych lat 70., Pike nosi krótkie włosy. To nie była świadoma zmiana wizerunku; spodobało mu się i tak już zostało – choć pierwotnie miał to być prowizoryczny kamuflaż.
Coady Willis na scenie w Helsinkach, 3 lipca 2022.
– Siedziałem w Czechach w swoje 50. urodziny i obciąłem je sam, będąc na grzybach – mówi. – Moja mama była fryzjerką, może to rodzinne. Nie planowałem. Nie piłem, więc wziąłem trochę grzybów i poszedłem do czeskiego kasyna. A jak zaczęło działać, to zacząłem wygrywać. Potem się zestresowałem, bo paru dużych dżentelmenów nie było zachwyconych, że wygrywam i że jestem jakby „psychiczny” przy ich dziwnym ruletkowym numerze. Więc ściąłem włosy, żeby trzymać ich z daleka. I tak zostało. Fajne to. Krótkie włosy mają zalety. Każdy spartański gladiator wam to powie.
Ekscentryczna osobowość Pika i jego odlotowe perspektywy (od dragów po kosmitów) napędzają twórcze pisanie, a głód udowodnienia, że nadaje się na arenowe sceny, trzyma go w biegu przez trudne czasy. Teraz, gdy Cometh the Storm zebrało mocne recenzje, a pierwsza trasa z nowym perkusistą Coadym Willisem (ex-Melvins, Big Business) poszła świetnie, Pike oddycha z ulgą, że słusznie postawił High On Fire na szczycie priorytetów.
– Zrobiliśmy tak dobry album, że czuję, jak spadł mi z pleców wielki ciężar – mówi. – Wiem, że mogę pracować i grać trasy jak zawsze chciałem i nie sprzedawać wszystkiego, by zapłacić czynsz. Przy tej płycie czułem się jak szef kuchni z pełną kuchenką – gotowałem, ale nie miałem gdzie sprzedać jedzenia. Teraz kuchnia znowu otwarta, a kolejka za drzwi.
Od dekad machasz na scenie potężną czupryną. Czujesz się „nagi” na scenie z krótkimi włosami?
MATT PIKE: To dziwne, bo zaraz po ścięciu pomyślałem: „O cholera, nie mam czym headbangować”. A potem: „Po pewnym czasie i tak przestałem headbangować, bo przez neuropatię nie trzymam równowagi”. Przyzwyczaiłem się. I stwierdziłem: „Jest spoko, nie duszę się własnymi włosami na scenie”.
Jak neuropatia obwodowa na ciebie wpływa? Czy zmienia sposób, w jaki piszesz?
PIKE: Dla mnie to część horroru i piękna bycia artystą. Nigdy nie wiesz, co się stanie. To sposób, w jaki jestem, i to wpływa na to, jak myślę i działam. Nauczyłem się być zaradny, trzymać głowę nad wodą. Ale jeśli długo klepiesz biedę, a nagle wpada ci kupa kasy, to myślisz: „Cholera, może wpadnę do kasyna z tymi 10 tysiącami i będę idiotą”. Idę za tym, co mi w głowie gra, i samoniszczę się, gdy tylko zaczyna mi dobrze iść. To wzorzec, którego muszę pilnować. Małe kroki, potknięcie, znowu w górę. Nie wiem, czy wpłynęło to na kreatywność – przy tej płycie nie – ale na nastrój i relacje na pewno.
Latami mocno piłeś. Trzymanie się z daleka od alkoholu to było największe wyzwanie?
PIKE: Nie. Posprzątanie bajzlu, który zrobiłem z własnego życia, było najtrudniejsze. To nie jest łatwe. Mam ADHD. Mam problem z chemią mózgu. Mam genetyczne obciążenie skłonnością do bycia hiperinteligentnym, dziwnym i naćpanym. Nie produkuję sam dopaminy ani serotoniny. Ludzie z czymś takim często zostają alkoholikami albo ćpunami. Ja zasadniczo upiłem wątrobę do uległości i wciągnąłem górę kokainy. Z cycków striptizek i tak dalej – i nie umarłem. Więc teraz staram się być zdrowszy, trzymać głowę i trzymać się z dala od tego, żeby tu zostać. Zajmuję się robotą i muzyką.
Brzmisz jak rekin, który musi pływać, żeby oddychać. Bezruch to koszmar, prawda?
PIKE: W pandemii wariowałem bez roboty z Jeffem, bo mama jego żony jest starsza i musieliśmy być ostrożni. Zadzwoniłem do kumpla, Jona Reida (ex-Lord Dying, ex-Megaton Leviathan): „Wpadaj, stawiamy bębny”. Robił inne rzeczy, a ja: „No chodź!” Przyjechał – i zrobiliśmy Pike vs. the Automaton, który chciałem odciąć od High On Fire innymi strojonkami w dół i stylami bębnów. Zmieniasz sekcję rytmiczną, zmieniasz brzmienie. W częściach pomogła moja była żona Alyssa, trochę pisałem z kumplami, m.in. z Toddem Burdette’em (Tragedy). Było fajnie. Grzebałem też przy Chevy El Camino i naraz przy zbyt wielu znajomych. Trudno za nimi nadążyć.
Cometh the Storm brzmi jak ciąg dalszy pędzącego środkowego tempa z Electric Messiah, ale z większą niż dotąd dawką bliskowschodnich wtrętów.
PIKE: Stylistycznie to progresywne, kreatywne granie. Głównie mid-tempo, ale jest trochę szybkich numerów. Masa zmniejszonych rzeczy, frygijskich i molowych harmonicznych zagrywek, a równocześnie dużo „dziwności Matta Pika”. Jeff wnosi bliskowschodni feeling, a ja to rozwijam, żeby uzyskać inny, ekscytujący vibe. Może to w moim DNA? Albo w jego. Może w poprzednim życiu byliśmy z Konstantynopola. Kto wie. Na pewno mamy tę wspólną nutę. I szczerze: Jeff napisał ponad połowę rzeczy na tej płycie. Miał wybuch kreatywności. Nie schodziłem na tylne siedzenie, ale pozwoliłem mu grać równorzędną rolę. Skupiłem się na tym, co on przyniósł, żeby to podbić i podkręcić własną grę.
Jeff, wróciłeś właśnie z Turcji. Wprowadziło cię to w bliskowschodni nastrój na tę płytę?
JEFF MATZ: Uczę się muzyki bliskowschodniej od 2006 r., a od trzech lat na serio biorę lekcje online u tureckich mistrzów muzyki ludowej. To był mój drugi raz na miejscu, żeby u nich studiować. Gram na tureckiej lutni ludowej zwanej bağlama / saz. Pojechałem na jednorazowy koncert z Mutoid Man, a potem wpadłem do Stambułu na parę tygodni — uczyć się pieśni, technik i odlatywać. To kompletny mindfuck. Stambuł to szalony tygiel kultur i muzyki, dzieje się wszystko naraz, ale jest w tym flow. Jedno z najgęściej zaludnionych miast, w jakich byłem, a ludzie po prostu robią swoje i współistnieją.
Jak odkryłeś muzykę bliskowschodnią?
MATZ: Pierwszy raz zetknąłem się z nią, grając w Zeke. Nasz gitarzysta Chris Johnsen zabrał mnie na występ tureckiego perkusjonisty z zespołem na Uniwersytecie Waszyngtońskim. Nie wiedziałem o tym nic i byłem kompletnie zbity z tropu, ale wiedziałem, że to niesamowite. Potem dołączyłem do High on Fire i przeprowadziłem się do Oakland. Mieszkałem obok Matta, a mój współlokator Rich Doucette grał w Secret Chiefs 3 z Treyem Spruance’em (Mr. Bungle). Jednym z filarów ich brzmienia jest bliskowschodnia muzyka ludowa, więc z jego pokoju ciągle leciały dzikie dźwięki. Zapukałem i mówię: „Stary, pokaż mi to, bo to jest zbyt dobre”. I zaczęliśmy słuchać różnych nurtów bliskowschodniego i kurdyjskiego folku. Zmiotło mnie wszystko: dziwne metra, podwajane struny, mikrotony, dzikie skale. Od tamtej pory to siedzi mi w głowie – od bardzo wczesnych dni w High On Fire.
Matt Pike na scenie w Helsinkach, 3 lipca 2022.
To ty wprowadziłeś te elementy do High On Fire?
MATZ: Trochę było ich już przede mną. Weź „Baghdad” z The Art of Self Defense (2000) – wybór dźwięków i skala jest w 100% bliskowschodnia, i to jest Matt. Na Death Is This Communion zacząłem pisać więcej w tę stronę, a Matt był totalnie otwarty. Później to rozwijaliśmy.
Widzisz podobieństwa między turecką muzyką a doom metalem?
MATZ: Zdecydowanie mogą być. To kwestia oprawy. Bardzo łatwo wziąć elementy muzyki tureckiej, dołożyć ciężki beat i zmetalizować gitary. Gramy frygijskie rzeczy, kochamy małe sekundy. Zmniejszone, zwiększone, kanciaste frazy zawsze były wielką częścią brzmienia High On Fire. A jednocześnie to przychodzi naturalnie i staramy się zachować organiczność.
Brzmicie, jakbyście byli „po szkołach” kompozycji i teorii.
PIKE: Jeff ma dużo więcej edukacji niż ja, ale ja też chodziłem do szkoły na jazzową improwizację. Teoria nie jest mi obca. Tyle że nie myślę teorią, gdy piszę. Wydaje mi się, że najwięcej nauczyły nas trasy. Od początku z Jeffem mamy taki vibe, że ja go totalnie łapię, a on mnie. Umiemy liczyć, rozumiemy skale, tony, częstotliwości, więc możemy wkładać duszę w różne pomysły.
MATZ: Na początku byłem samoukiem. Uczyłem się z książek i magazynów, a około 10 lat temu zacząłem prywatne lekcje u Zoot Horn Rollo (Bill Harkleroad) z Captain Beefheart and the Magic Band. To kosmiczny gitarzysta – otworzył mi głowę na dzikie idee i nowe spojrzenia na muzykę. Nadal biorę u niego lekcje.
Nagrywaliście obaj gitary na Cometh the Storm?
MATZ: Z Mattem podwajaliśmy rytmy, zwykle bardzo podobnie. Czasem się rozchodzimy – on gra melodyczny lead, a ja trzymam akordy. Innym razem ja gram pojedyncze dźwięki, a on leci rytm albo harmonię – zwykle tercje lub kwinty.
Czym różnią się wasze brzmienia?
MATZ: Zależy od numeru, ale ja mam częściej czytelniejszy, chrupki sound. U Matta jest grubiej, syropowo, u mnie bardziej tnąco. To dobrze działa, szczególnie w szybszych rzeczach jak „Freebooter” czy „Electric Messiah”.
Matt, tworzyłeś High On Fire na gruzach Sleep, więc startowałeś z pewnym dorobkiem. Jak wyglądały pierwsze koncerty?
PIKE: Brałem tyle stacków, ile miałem w Sleep, i upychałem je w The Covered Wagon – malutkim barze. Gitary były tak głośne, że nie było słychać wokalu, chyba że stałeś pod samym głośnikiem PA. Recenzje były dobre i zabawne jednocześnie. Nagraliśmy trzyutworowe demo, wieść szybko poszła. Zrobiliśmy własną trasę z gwarancjami po 50 dolarów – starczało na paliwo, bo paliwo było tanie. Jak ruszyliśmy, to latami nie schodziliśmy z trasy. Płyta, trasa, płyta, trasa, stawki rosły, a my pisaliśmy dalej.
Najbardziej pamiętna wczesna trasa – albo ta, która dała wam największy rozgłos?
PIKE: Pojechaliśmy z Mastodon – absurdalnie dobre. Przez dwa lata z nimi – i musieliśmy grać po nich! „Nie da się zamienić? Nie? OK, to będę ćwiczył cały dzień”. I ćwiczyłem, było coraz lepiej. To nie tylko gra się poprawiła – owszem – ale przede wszystkim warsztat pisania. To dało mi wizję zespołu. Dla mnie kreatywność jest ważniejsza niż technika.
Jeff, kiedy pierwszy raz usłyszałeś High On Fire?
MATZ: W 2000, w trasie z Zeke. Usłyszałem, że jest zespół z gościem ze Sleep. „Musimy to sprawdzić”. Znalazłem The Art of Self Defense w sklepie w Baltimore – i utknęła w odtwarzaczu na całą trasę. Potem Zeke podpisało z Relapse, High on Fire robili Surrounded by Thieves i zostaliśmy wytwórnianymi ziomkami – graliśmy razem w 2004. Złapaliśmy zajawkę od razu. Poza tym byłem wtedy w pełnym trybie imprezowym. Chyba więcej jeździłem vanem High On Fire niż Zeke. Utrzymywaliśmy kontakt, a gdy ich basista Joe Preston odszedł, dołączyłem.
Live jesteście brutalnym triem – intensywność nie siada nawet w solówkach. Lecą jakieś sample na scenie?
PIKE: Nie, nie, nie. Wszystko ja. Oczywiście trzeba mieć dobrego realizatora. A Jeff bardzo pomaga, bo gra bas i rytm jednocześnie, w zasadzie. Ja wypełniam resztę. Multitasking. Chyba jestem przez to schizo.
Pike w akcji, Barcelona, 9 czerwca 2022.
Matt, jest mnóstwo zdjęć, na których grasz na Gibsonie SG z gołą klatą. SG był od początku w arsenale? Jak sprzęt różni się dziś?
PIKE: Na początku pracowałem w Black Market Music w San Francisco – sklepie ze starymi wzmacniaczami. Właściciel, Chris, pozwalał mi brać co chcę do zespołu. Jak nie chciałem kupić, oddawałem. Dużo eksperymentowałem. Najpierw brałem Orange, bawiłem się Hiwattami i Laneyami. Różne modele, różne dekady. Stare Orange dawały fuzz, który brzmiał trochę niechlujnie. Gdy wszedłem w bardziej metalowe rzeczy, musiałem uszczelnić brzmienie, ale nadal chciałem wściekłą „piłę łańcuchową”. Z każdą płytą brzmienia były lepsze, nagrania lepsze. Teraz gram na Soldano i re-ampuję wszystko – wtedy przy nagrywaniu możesz przepuścić ślady przez dowolny piec. To dziwne, bo słyszysz siebie grającego w innym pokoju, chociaż nie grasz. A z dzisiejszą technologią możesz zrobić prawie wszystko.
Kiedy wróciłeś do SG?
W Sleep używałem SG na żywo, ale nie było to „to” aż do czasu, gdy miałem tyle Les Pauli, że zapragnąłem czegoś innego. Wróciłem do SG i: „Wow, to jest lżejsze i ratuje kark przed noszeniem 30 funtów drewna na scenie”. Jestem silny, ale mniejsza menzura, cieńszy gryf – robią robotę.
Woodrite Guitars wypuściło twój sygnowany Warlord – potrójny humbucker, design zbliżony do SG.
PIKE: Tak, to świetna gitara do tego, co robię. Mój współlokator Jordan i ja wymyśliliśmy inlay. Robimy kolejny model w tym roku, a oni wkładają moje pickupsy Lace do najnowszej wersji.
Jeff, na czym pisałeś i nagrywałeś Cometh the Storm?
MATZ: Głównie na moim Les Paulu Custom z 1989 (srebrny). Do śladów używałem Soldano Hot Rod 100 – świetny brudny kanał. Czasem podpalałem front boosterem, zwykle EarthQuaker Devices Plumes Overdrive. Bawiłem się też Gorilla Glasses – preampem od God City Instruments, który miał Kurt Ballou (producent).
Wasz oryginalny bębniarz, Des Kensel, odszedł w 2019, a zastąpił go Coady Willis. Jak to wpłynęło na brzmienie?
MATZ: Po Desie pomagali nam kumple, ale gdy w 2021 dołączył Coady, złapaliśmy nowe tempo. Bębny to integralna część brzmienia zespołu, a Coady był na szczycie listy. Robi tym utworom sprawiedliwość, a przy tym swoje. Buty po Desie są wielkie, ale Coady rozumie zespół i vibe. Jest też kreatywny i łatwy w robocie.
Jak zmieniła się wasza metodyka przez ponad 25 lat High On Fire?
PIKE: Jak jesteś młody, trudno współpracować. Kiedyś źle dogadywałem się z gitarzystami. Teraz już tak. Z wiekiem przychodzi mądrość. Wiedza to coś, co możesz przeczytać – i zapomnieć. Mądrość to wzięcie wiedzy i zastosowanie jej, żeby zmienić życie. Jeśli coś się zmieniło, to to, że jestem mądrzejszy (nie „inteligentniejszy”), rozsądniejszy. Kiedyś byłem bardziej kontrolujący. Zawsze wiedziałem, że jestem dobry w tym, co robię, ale teraz widzę, że inni też są dobrzy – a łączenie pomysłów daje lepszą muzykę niż dyktowanie wszystkiego samemu.
FOTO: JASON ZUCCO, MIIKKA SKAFFARI/REDFERNS




 
             
             
             
                             
                             
                             
                             
                            