Wywiady
Marty Friedman

Na Dramie, ostatnim albumie napędzanym vintage’owym sprzętem – były gitarzysta Megadeth, Marty Friedman, obiecuje „najczystszą, najwyższej próby, najbardziej kaloryczną wersję” siebie jako gitarzysty i artysty.

2025-10-30

„Na tej płycie przesunąłem mnóstwo granic i przebiłem wszystko, co do tej pory zagrałem” – mówi Marty Friedman o Drama, swoim ostatnim albumie. „Jeśli mówić na poziomie gitarowym, to – bez dwóch zdań – najgłębsze zanurzenie w moją grę, jakie kiedykolwiek zrobiłem.”
To mocna deklaracja ze strony byłego gitarzysty Megadeth i Cacophony, który wydaje solowe albumy od końca lat 80. Choć tych słów nie powinni się specjalnie dziwić ci, którzy śledzą jego karierę, nadal trzeba mieć odwagę, by je wypowiedzieć. A jednak, słuchając Drama, trudno nie odnieść wrażenia, że Friedman może mieć rację.

„Ilość energii, wysiłku, miłości i „wystawienia się”, które wkładam w płytę taką jak Drama, to dzień do nocy w porównaniu z innymi projektami, z których możecie mnie kojarzyć – mówi. „To absolutnie najczystsza, najwyższej próby, najbardziej kaloryczna wersja tego, kim jestem jako artysta.”

Drama wygląda na szczególnie ważny album dla ciebie. Co cię do niego doprowadziło?

Jestem bardzo ciekaw, dlaczego uznałeś, że to dla mnie ważna płyta – bo faktycznie taka jest. Co było w tym albumie, że tak powiedziałeś? Jestem ciekawy.

Mimo że jesteś instrumentalistą, trafiasz w konkretne emocje i próbujesz opowiedzieć historię przez faktury. Rozmieszczenie solówek – to wydaje się inne.

Chciałbym myśleć, że staję się lepszy w tym, co robię. Gdy wracam do wcześniejszych rzeczy – co robię rzadko – wiem, że jest tam wiele momentów, przy których wciąż bym się uśmiechnął, ale są też takie, których dziś już bym nie zrobił tak samo, bo od tego ewoluowałem. Myślę, że Drama to suma bardzo różnych doświadczeń życiowych – i suma tego wszystkiego przelana w muzykę. Mam pełną świadomość, że wiele osób – zwłaszcza w Ameryce – zna mnie z dawnych zespołów i wczesnych solowych płyt, i myśli: „Pojechał do Japonii, no i tyle. Robi coś w Japonii.” Nie mam im za złe, że wiedzą tylko tyle, ale na tej płycie nie da się nie zauważyć, że wyciągam rękę do słuchaczy na całym świecie, nie tylko do japońskiej publiczności.

To migawka tego, gdzie jesteś tu i teraz.

Artystycznie to dokładnie mój punkt „teraz”. Możesz kojarzyć mnie z czymś z przeszłości – albo nie. Dla wielu osób to zupełnie nowe. Dlatego ważne jest, żeby w taki sposób się przedstawić. Pracując nad płytą, pilnowałem, by nie powtarzać niczego, co robiłem koncepcyjnie wcześniej, a jednocześnie pogłębiać i podkreślać to, co w mojej muzyce działało najlepiej. Niektórzy lubili moje rzeczy w przeszłości i staram się zgadnąć, co dokładnie lubili. Jeśli to się pokrywa z tym, co ja sam w nich lubię, staram się to wzmocnić. W skrócie: to list miłosny do tych, którzy za mną podążali, nawet gdy nie byłem w Ameryce, i do tych, którzy trzymali mnie w swojej rotacji. Ale to też list wprowadzający dla ludzi, którzy zapomnieli, dlaczego kiedyś lubili moją muzykę, oraz dla tych, którzy nie mają pojęcia, kim w ogóle jestem. Mając te kryteria, bardzo uważnie wybierałem materiał. Taki był cel.

Wielu postrzega cię jako „shreddera” i z takim nastawieniem słucha twoich płyt. A na Drama jest sporo niespodzianek w tym, jak lokujesz solówki – nadal są monumentalne, ale wciąż twoje.

Twoje słowa podobają mi się bardziej niż moje. Dla mnie ważne jest, żeby ta monumentalność z czegoś wynikała – z miejsca frazy w utworze. Wielu ludzi uczy się bardzo skomplikowanych rzeczy i po prostu je gra. Na powierzchni – żaden problem – ale jeśli umieścisz je w najbardziej „pysznym” miejscu i zbudujesz cały utwór tak, by na te punkty pracował – to jest Święty Graal, który rozwijam przez całą karierę. Trzeba stworzyć fundament kompozycji, który pozwoli na te smakowite miejsca, a tam włożyć frazy, które wywołają gęsią skórkę, łzę w oku i dreszcze. Kiedy słucham swoich starszych rzeczy, to wszystko jest bardziej prymitywne. Miałem efektowne frazy i po prostu je wykładałem; z czasem nauczyłem się budować pod nie napięcie, by słuchacz naprawdę czekał na te momenty.

Utwór „Illumination” od razu zrobił mi coś takiego. Czuć było, że ciężko się go śledziło – jakby rozwijała się opowieść.

Dziękuję za te słowa. To ważne – zwłaszcza przy tej płycie – bo skonstruowana jest tak, żeby wydobywać emocje. Dużo z tego wynika z podświadomego i świadomego sięgania po znajome melodie z dzieciństwa – małe fragmenty znajomych zwrotów. Wszyscy słuchamy muzyki od lat, rośniemy na pewnych kliszach melodycznych, których może nie słyszeliśmy od dekad. Czasem to trzy sekundy melodii – ostatni raz słyszanej, gdy miałeś pięć lat i szedłeś gdzieś z mamą. Jako ktoś, kto ciągle żyje w muzyce, słucha jej, analizuje i kocha, mam dość woli, by to wydobyć.

Mój album brzmi nowocześnie, słychać, że nagrany w 2024. Ale serce – pracę akordową i opadanie dźwięków na akordy – czyni rzecz ponadczasową. To melodie, które mogłyby być dziś w Top 10, ale równie dobrze mogłyby je śpiewać Doris Day w latach 50. One są „moje”, bo interpretuje je po swojemu, ale muszą skądś pochodzić – z mojego życia i z życia każdego. Ten album to najlepszy przykład takiego działania w mojej karierze.


Nie chcę, żeby ludzie i mówili: „świetny solista” albo „ale wyszukane zagrywki”. Chcę, żeby poczuli emocje płynące z muzyki.

Muzyka instrumentalna jest fascynująca, zwłaszcza gdy głównym głosem jest gitara. A tematy – są zasugerowane, czy masz coś konkretnego w głowie?

Chciałbym, żeby melodie zostawały w ludziach z własnych powodów. Tworząc taką płytę, robię mnóstwo demówek, zanim w ogóle wejdę nagrywać „na serio”. I z jakiegoś powodu pewne melodie zostają ze mną. Chcę, by to one mnie reprezentowały. Żeby po usłyszeniu mojego nazwiska ta melodia pojawiła się w głowie – a ja muszę dokonać tego wyboru. To duża odpowiedzialność, więc coś w tych melodiach ze mną rezonuje. Podobnie słuchacze – gdy lubią muzykę, słyszą w niej coś nieopisywalnego, co każe im wracać, kupić ją, otoczyć się tym brzmieniem. To ich muzyka. Cała muzyka w twojej kolekcji to twoja muzyka. To bardzo osobiste, więc nie ma tu żadnej formuły. Być może artyści pop mają algorytmy – ale w moim świecie nie ma formuły.

Nie sposób nie zapytać o solówki. Jaka jest ich funkcja w twojej muzyce?

Ze wszystkich rzeczy, które potrafię, solówki to najostrzejsza broń w mojej skrzynce. To najłatwiejsza dla mnie rzecz. Moim głównym celem jest stworzyć krajobraz muzyczny, w który mogę wejść jako solista i dowieźć utwór do domu. Największym wyzwaniem jest stworzyć pyszny punkt na solo – to nieskończone dążenie. Ale kiedy się uda, solówki są niewiarygodnie przyjemne, naturalne i czujesz: „Właśnie po to tu jestem.”

Na tej płycie jest dużo solówek. Niespodzianka: to album Marty’ego Friedmana. Ale te sola są głębsze, bogatsze i bardziej zaawansowane niż jakiekolwiek, które dotąd nagrałem. Mimo to tworzę muzykę jako całość. Nie chcę, żeby ludzie odchodzili z myślą: „Wow, jaki świetny solista” albo „Ale finezyjne zagrywki”. Chcę, żeby poczuli emocjepłynące z muzyki.

W utworze „Icicles” dokładnie tak to działa. Zamiast techniki zapamiętałem klimat.

Bardzo mnie to cieszy. Sam jestem winny wcześniejszego popisywania się na płytach, z których wielu mnie zna. Miałem wtedy dużo do powiedzenia w ten sposób i wierzyłem w to. Dziś, patrząc wstecz, to trochę zabawne – i mimo wszystko uważam, że są na tych płytach momenty, w których trafiłem emocjonalnie.

Ale gdy dojrzewasz jako gitarzysta i muzyk, próbujesz trafiać w bardziej szlachetną część osobowości słuchacza. Granie pod wizerunek technicznego wymiatacza to nisko wiszący owoc. Wystarczy poćwiczyć i imponujesz. To wspaniałe – sam to robiłem latami – i nadal mam nadzieję, że imponuję. Ale przy siedemnastym albumie wiesz, że ludzie dawno już zauważyli, że umiesz grać. Świetnych gitarzystów są miliony. Więc co nas odróżnia? Świat artystyczny, który tworzymy, i uczucia, jakie budzimy.

W Drama uwagę zwraca też faktura. Jaki sprzęt pomógł ci ją zbudować?

Dużo z tego pochodzi ze starego sprzętu. Fender Twin, którego użyłem, był z lat 60. A ja nie posiadam vintage’owych gratów – zawsze byłem „nowy sprzęt”. Nigdy nie rozumiałem vintage’u; brakowało mi wiedzy, cierpliwości i – szczerze – miłości do niego. Ale na tej płycie trochę przejrzałem na oczy. W rękach kogoś, kto umie utrzymać stare instrumenty, taki wzmacniacz z lat 60.… ile tam musi być piwa i wody z bonga? Nie ogarniam. Na każdej trasie używam nowego sprzętu i to kocham. Ale w rękach mistrza-technika vintage nadaje piękne, nowe światło temu, co robię równolegle na nowoczesnym sprzęcie.

Czego oczekujesz, że ludzie wyniosą z tej płyty?

Jestem podekscytowany, że nowi słuchacze usłyszą moją muzykę – ostatnie lata poza Japonią są bardzo budujące. Widzę, że demografia na koncertach i wśród słuchaczy odmłodniała. Myślę, że młodsi posłuchają tego świeżym uchem. Cieszę się na reakcję tych, którzy myślą: „Słyszałem, że Marty nieźle gra, ale nie miałem pojęcia, że to w nim jest.” Wielu zatrzymało się gdzieś na etapie: „No tak, supergitarzysta…”. A tu padnie: „Nie wiedziałem, że ma to w sobie.”

Jakie nieporozumienia na swój temat chciałbyś wreszcie uciąć?

Ludzie odkrywają cię, kiedy cię odkrywają, i z tych powodów, z których odkrywają. Nie ma prawdziwych nieporozumień. Miałem szczęście mieć długą, różnorodną karierę. Łatwiej byłoby mnie zaszufladkować, gdybym był jak Ramones – wiadomo, co dostajesz. Na dobre i na złe, zrobiłem wiele i podpisuję się pod tym. Nie wstydzę się niczego. Nieważne, gdzie mnie znalazłeś – to świetnie. Nie ma zatem „błędnego wyobrażenia”, które chcę prostować. Jeśli cokolwiek w mojej twórczości do ciebie przemówiło, to wspaniale. Nie da się trafiać do wszystkich zawsze. Ale powiem tak: Drama to bardzo dobre przedstawienie najgłębszego rdzenia tego, kim jestem jako artysta.

 

FOTO: Takaaki Henmi