Miało być odważne przekraczanie granic blues-rocka, miało być bardziej ambitnie niż kiedykolwiek wcześniej i najbardziej różnorodnie w karierze. Ba, to miało być wręcz artystyczne odrodzenie Joe Bonamassy i przedefiniowanie jego twórczości. Jak jest w rzeczywistości?
Artyści, niezależnie od gatunku i stażu na scenie już dawno nas przyzwyczaili, że przedpremierowe zapowiedzi towarzyszące nowym wydawnictwom należy raczej dzielić przez dwa, cztery, albo po prostu włożyć między bajki. Nowe otwarcie, świeże, najlepsze, odkrywcze, najambitniejsze w historii - słyszeliśmy to milion razy i usłyszymy jeszcze nieraz. Tymczasem okazuje się, że Joe Bonamassa, który jest przecież nie tylko wspaniałym gitarzystą i tytanem pracy, ale również bardzo utalentowanym biznesmenem, nie ściemniał. Ot tak, po prostu powiedział, jak jest. Oczywiście Joe już wcześniej wielokrotnie mniej lub bardziej odważnie wychylał się poza bluesowe ramy. Gatunkowi puryści obrzucali go za te praktyki błotem, a anty-ortodoksi i niedzielni fani bluesa uwielbiali. W końcu mało kto potrafi tak dobrze sprzedać rzeczoną stylistykę nawet tym, którzy na co dzień (i od święta w gruncie rzeczy też) nie oddychają bluesem z Delty, ani nawet tym z Chicago. Można się zżymać, ale czyż to nie jest realna miara sukcesu?
"Redemption" rzeczywiście okazuje się być najbardziej kolorowym i urozmaiconym jak dotąd albumem Bonamassy. Prawdziwą kolejową przejażdżką po gatunkach ("This train don't stop for no one / This train got a mind of its own" - pasuje, choć to akurat nie ta płyta...). W tej podróży blues jest tylko jedną ze stacji i to wcale nie najbardziej imponującą. Znalazły się tu chyba wszystkie źródła inspiracji Joe, począwszy od otwierającego album perkusyjnego wejścia w "Evil Mama", jako żywo zapożyczonego (żeby nie powiedzieć skopiowanego) z "Rock and Roll" gigantów z Led Zeppelin. To takie mrugnięcie okiem, bo przecież dalej utwór przeradza się w czysto funkową, niemal taneczną zabawę napędzaną mocnym biciem bębnów i skrzącymi się dęciakami.
Do tańca zaprasza również jeden z moich faworytów, "King Bee Shakedown". Rewelacyjne, utrzymane w szybkim tempie boogie-woogie, przy którym trudno usiedzieć. Na drugim biegunie są mocno rockowe klimaty, czego najlepszym przykładem jest "Molly O'", w którym gitarowa solówka, a zwłaszcza partie klawiszy przywodzą na myśl lata '80. Ten kawałek spokojnie mógłby znaleźć się na płycie Black Country Communion (i wcale bym się nie zdziwił, gdyby powstawał z myślą o tym rockowym zespole Bonamassy). Blues-rockowy klimat wypływa również przy okazji z opartego na zapadającej w pamięć melodii z dzikiego zachodu "The Ghost Of Macon Jones", w którym zamiast Jamey Johnsona za drugim mikrofonem równie dobrze mógłby pojawić się na przykład Chris Rea.
Intensywny zapach tytoniu, gwar rozmów i brzęk szklanek z whisky, a do tego doskonale knajpiane pianino i smaczek w postaci partii gitary lap steel - to z kolei nieco pijany "Pick Up The Pieces", a wraz z nim ponowna zmiana klimatu. Ballada? Proszę bardzo: "Stronger Now In Broken Places". Najbliżej do klasycznego bluesa mają natomiast "I’ve Got Some Mind Over What Matters" i przede wszystkim zamykający album soczysty, gitarowy bluesior "Love Is A Gamble", w którym Bonamassa przypomina o swych korzeniach. Nie zapominajmy o solidnej reprezentacji świetnie zaaranżowanych i brzmiących jak milion dolarów trademarków gitarzysty (nazwijmy je 'bonamassami'), jak zwykle usytuowanych gdzieś na pograniczu gatunków. To "Deep In The Blues Again" (nie sugerujcie się tytułem), piękny snuj "Self-Inflicted Wounds", w którym gitara zawodzi na tę samą melodię co Ian Gillan w "Child in Time" czy "Redemption" startujący od doskonałego brzmienia akustycznego i dochodzący do bombastycznej solówki oraz tła trochę w stylu "Kashmir".
A to wszystko na jednym albumie, który - trzeba to zaznaczyć - momentami łapie jednak zadyszkę i nieco osłabia czujność słuchacza. Nie wiem, czy takie gatunkowe rozpasanie to zasługa innych gitarzystów w studio, których zadaniem miało być odciążenie swojego bossa, czy świadomość naszego bohatera, że dziś właściwie może już pozwolić sobie na wszystko. Przy całym szacunku dla multi-kulti w wydaniu Bonamassy nie powiedziałbym, że "Redemption" na pewno jest lepszy aniżeli na przykład "Blues of Desperation". Nie przesadzałbym również z „przedefiniowywaniem”. To po prostu bardzo solidne, zahaczające o doskonałe granie z unikalnym znakiem jakości Joe. Tylko tyle i aż tyle. A czy bluesowa konserwa przełknie tę propozycję (jeśli już wcześniej nie zraziła się do gitarzysty za zdradę gatunkowej czystości), to już na szczęście nie mój problem.