Joe Bonamassa

Royal Tea

Gatunek: Rock i punk

Pozostałe recenzje wykonawcy Joe Bonamassa
Recenzje
Szymon Kubicki
2020-11-23
Joe Bonamassa - Royal Tea Joe Bonamassa - Royal Tea
Nasza ocena:
9 /10

Dochodzi 'Five o'clock', zatem pora na tradycyjną herbatkę. Zaprasza Joe Bonamassa, więc nie wypada odmówić. Tylko weźcie ze sobą ciasteczka.

Zresztą, słodkości też się znajdą, bowiem fajny metalowy box z wypukłymi literami, imbryczkiem i filiżankami, w którym znalazła się płyta jako żywo wzornictwem przypomina blaszane pudełko z ciasteczkami. Co więcej, po otwarciu tego słodkiego skarbca okazuje się, że choć każde ciasteczko ma inny smak, to (niemal) wszystkie są wariacją na temat klasycznych brytyjskich smaków. Lepiej być chyba nie mogło, a skoro herbatka gotowa, pozostało tylko wydobyć z kredensu godną ciastek porcelanę...

To zabawne, że Joe Bonamassa, cudowne dziecko bluesowej gitary, przygody z tym gatunkiem nie zaczynał od jego pierwotnego, amerykańskiego źródła. Pierwsza pojawiła się twórczość brytyjskich interpretatorów bluesa, którzy - zakochani w muzyce Roberta Johnsona, Muddy Watersa, Howlina Wolfa czy takich prekursorów rock'n'rolla jak Chuck Berry - zaadoptowali ją po swojemu i w połowie lat '60 z tupetem zawieźli z powrotem za Ocean, sprawiając, że Amerykanie przypomnieli sobie o muzycznym dziedzictwie. Nic zatem dziwnego, że Bonamassa od dziecka marzył o nagraniu albumu w słynnym londyńskim Abbey Road Studios. Zaskakujące, że nastąpiło to dopiero teraz.

Założenie było proste, "Royal Tea" ma składać hołd brytyjskim bohaterom Bonamassy, takim jak Jeff Beck, Eric Clapton, John Mayall czy Alexis Korner, a klimat Abbey Road Studios, gdzie zapewne wciąż jeszcze unosi się duch nieśmiertelnych The Beatles, miał dodać brzmieniu krążka jeszcze więcej wyspiarskiej atmosfery. Jakby tego było mało, do stworzenia materiału Bonamassa zaprosił lokalsów - znanego z Whitesnake Bernie Marsdena, tekściarza Cream Pete Browna, a nawet Dave'a Stewarta (tak, tego z Eurythmics) oraz świetnego pianistę Joolsa Hollanda. Dwaj ostatni panowie podpisali się pod żywiołowym, tanecznym rock'n'rollem "Lonely Boy", okraszonym soczystą partią pianina Hollanda i dęciakami (oraz niemal falsetowymi zaśpiewami naszego bohatera).

Czy takie natężenie brytyjskości odcisnęło piętno na charakterze "Royal Tea"? W pewnym stopniu tak, na przykład w bardzo wyspiarskim bluesie "High Class Girl", ale owe wpływy wcale nie zdominowały albumu i słyszalne są głównie w niuansach (zwróćcie uwagę na zaskakująco mocne wejście w połowie otwierającego album "When One Door Opens" flirtujące z Bolero Ravela albo raczej z "Beck's Bolero") oraz smaczkach gitarowych, a nawet wokalnych (np. charakterystyczne momenty śpiewu w stylu Jacka Bruce'a z Cream w "Royal Tea").

Joe Bonamassa już dawno wykrystalizował własny styl i wcale nie ma zamiaru zbyt daleko się od niego oddalać, tym bardziej, że do nagrań zaprosił sprawdzony w boju skład, którego trzon stanowili fenomenalny Anton Fig na bębnach, basista Michael Rhodes oraz klawiszowiec Reese Wynans. Plus, oczywiście stary znajomy, producent Kevin Shirley. Dzięki temu, pod względem aranżacyjnym, wykonawczym i brzmieniowym album stoi na najwyższym poziomie.

Bonamassa pozostaje więc sobą, a fani zróżnicowanych kompozycji, które znalazły się na poprzednim krążku "Redemption" i tym razem nie powinni czuć się zawiedzeni. Joe wciąż romansuje z rockiem do tego stopnia, że "Royal Tea" w gruncie rzeczy wcale nie jest płytą bluesową, a co najwyżej bluesującą, przynoszącą 10 urozmaiconych, ale przede wszystkim rockowych i bardzo muzycznych kompozycji. Sprawia to, że albumem trudno się znudzić, a przy okazji w pełni obnaża absurd wciąż pojawiających się zarzutów, jakoby za Bonamassą stała wyłącznie obłędna technika gitarowa. Trudno wyróżnić tu faworytów, ale nie mogę nie wskazać choćby nieco pościelowego "Why Does It Take So Long To Say Goodbye" okraszonego w połowie wspaniałym przejściem, "Lookout Man" z przepięknymi partiami harmonijki i instrumentów perkusyjnych, czy też galopującego w niemal proto-metalowym stylu "I Didn't Think She Would Do It" (lekcja z Hendrixa odrobiona).

Od umownie pojętej brytyjskości nasz bohater odchodzi szczególnie w soft-rockowym "A Conversation With Alice", a także wyciszonym i jedynym na płycie, podpisanym wyłącznie nazwiskiem Bonamassy "Beyond The Silence" (zwróćcie uwagę jak Anton Fig pięknie gra tu rimshotem). To klasyczny Bonamassa, a utwór ten mógłby bez problemu znaleźć się choćby na "Redemption". Co ciekawe, zakończenie w postaci balladowego "Savannah" to już zdecydowany powrót do Ameryki, konkretnie w charakterystyczne południowe klimaty spod znaku Lynyrd Skynyrd. Czy to zajawka kolejnego kroku z karierze?

Gdy w lipcu 2019 Joe Bonamassa rezerwował kultowe studio, nic nie wskazywało na to, co przyniósł ze sobą rok 2020. "Kiedy nagrywaliśmy ten album w styczniu 2020 roku świat był zupełnie innym miejscem - pisze gitarzysta w booklecie. "Świat funkcjonował, ale działał załamany przede wszystkim z powodu kryzysu przywództwa u wszystkich stron politycznego spektrum. Podążyliśmy naprzód, wiedząc, że muzyka jest uniwersalnym językiem, który w przeszłości udowodnił już swą uzdrawiającą moc oraz ufając, że uzdrawiająca siła muzyki obejmie teraz również przyszłość". Nic dodać nic ująć, a więc powtarzając za Joe: "Enjoy the album folks!". Tym bardziej, że Joe Bonamassa jest tu w naprawdę świetnej, może nawet szczytowej formie.