Wywiady
Joe Bonamassa

Na gitarze zaczął grać w wieku czterech lat, a po jedenastych urodzinach brał lekcje u gwiazdy country Danny’ego Gattona. Już jako dwunastolatek występował na jednej scenie z B.B. Kingiem.

2019-05-07

Wystarczy posłuchać debiutanckiej płyty jego pierwszego bluesrockowego zespołu, nagrywanej w wieku szesnastu, siedemnastu lat, by docenić jego kunszt gitarowy już wówczas, na początku lat dziewięćdziesiątych…

Dziś jest jednym z najciężej pracujących gitarzystów, za którym stoją rzesze fanów. Mimo to sam Bona przyznaje, używając interesującej metafory, że latanie z głową wysoko w chmurach zwraca zwykle uwagę artylerii lotniczej na ziemi i podchodzi do swej „sławy” ze zdrową dozą rezerwy. Co więcej, gitara i wszystko co z nią związane ekscytuje go dziś tak samo, jak 38 lat temu, kiedy po nią sięgał po raz pierwszy.

Backstage popularnej brytyjskiej sali koncertowej Plymouth Pavilions – słychać szum zajmującej miejsca widowni, coraz głośniejszy z każdą minutą przybliżającą nas do występu. Muzyk, na którego show przyszli ludzie, założył już swój garnitur i przygląda się ścianom garderoby, rozmyślając o swojej przyszłości w biznesie muzycznym.

„Ten obrazek na ścianie wisiał w tym samym miejscu kiedy grałem tutaj ostatnio.” – zauważa – „To było dwa lata temu… Cholera, wydaje się jakby to było wczoraj. Jeśli pracujesz intensywnie, wystarczy zamknąć na chwilę oczy, a kiedy je otworzysz masz już 40 lat. Za kilka miesięcy stukną mi 42. To nie może tak działać… pewnego dnia wstaniesz rano orientując się, że masz 70 i powiesz: ‘O kuźwa. Natrzaskałem się tego blues-rocka… I to już wszystko?’ To była wspaniała podróż, nawet w dawnych cięższych czasach. Cieszę się, że mogłem pracować w ten sposób… Ale w życiu każdego człowieka, po pierwszym akcie musi nieuchronnie nadejść akt drugi.”

„Robię to już od trzydziestu lat i wliczając w to koncertówki mam na koncie 38 płyt, z czego 21 szczytowało na pierwszym miejscu.” – dodaje – „Właściwie to nie potrzebuję już nagrywać żadnej nowej płyty. To co natomiast bardzo chciałbym zrobić to zacząć odhaczać listę spraw, które od dłuższego czasu planowałem załatwić i rzeczy, które chciałbym po sobie zostawić, zanim rzucę to wszystko. Nie wiem, ale nie wydaje mi się, abym robił to co teraz za kolejne 10 lat, a już na pewno nie za 20.”

To dość nieoczekiwana deklaracja w ustach człowieka z tak przepotężną etyką pracy. Niemniej słychać, że jest to temat siedzący w jego głowie od dawna. Dla hejterów Bonamassy, jego niestrudzone granie setek koncertów na całym świecie i częste wydawanie płyt jest dowodem na to, że robi to wyłącznie dla pieniędzy. Jego odpowiedzią na te zarzuty, mówiąc w przenośni, jest flegmatyczne wzruszenie ramionami. Dobrze zdaje sobie sprawę, że wraz z każdym sukcesem w pakiecie dostaje się zarzuty ‘sprzedania się’. Ale z pewnością nie wydaje się być człowiekiem z wadliwym kompasem moralnym, jeśli mówimy o jego muzycznej karierze.

„Musisz czuć, że to co grasz jest właściwe i musisz być szczery.” – konkluduje – „Fani towarzyszący mi w tej drodze od pierwszego dnia oczekują koncertu zagranego z głębi serca, a jeśli by tak nie było, to co do kurwy nędzy bym tu robił?” „Wiem, ludzie po prostu od niechcenia wychodzą tam co wieczór i produkują masowo hity. Mówisz im: ‘Człowieku, jesteś takim szczęściarzem. Masz hit! Ja go nigdy nie miałem.’ A oni odpowiadają: ‘Nie wiesz jak to jest, nie wygląda to tak kolorowo.’ ...OK, nie wiem. Trawa zawsze jest bardziej zielona w cudzym ogródku. Zrozumiałem. Tak czy inaczej mnie nie interesuje budowanie statystyk. I nikogo nie powinno to interesować. Wiem jednak, że niektórym chodzi tylko o to, by wyrzeźbić swe popiersia na Górze Rushmore, chodzi wyłącznie o ‘dziedzictwo’ i cały ten szit.”

Równie ambiwalentnymi uczuciami Joe darzy media społecznościowe i efekt wywierany przez nie w świecie gitary. „Ludzie mówili mi: ‘Hej Joe, musisz koniecznie uruchomić profil na Instagramie.’ A ja odpowiadałem: ‘Pozwól, że powiem ci coś bardzo szczerze. Świat nie potrzebuje więcej Bonamassy, a w szczególności nie potrzebuje pieprzonego Instagrama Bonamassy.’ Ale w końcu, choć bardzo niechętnie, odpaliłem ten profil, ale od razu się zastrzegłem, że będę tam uprawiał wyłącznie gitarowe porno.”

Joe jest jednak bardzo krytyczny wobec opartej na bitach natury mediów społecznościowych twierdząc, że redukuje ona gitarzystów do memów, wśród których giną całe dekady ich kariery. „To działa w ten sposób, że całe moje życie, kariera, wszystko czego dokonałem przez ostatnie 38 lat – ponieważ Mikołaj przyniósł mi gitarę na czwarte urodziny – jest oceniane na podstawie 55-sekundowego filmiku na Instagramie.” Prawdopodobnie nie bez powodu, motywem przewodnim ostatniej płyty Bonamassy – "Redemption" (ang. ‘odkupienie’) – jest poszukiwanie własnej duszy. Każdy kto słuchał tej muzyki przyznaje, że tym razem Joe kopał nieco głębiej. Jego wokal jest mocniejszy i ma wyczuwalne wibracje country – być może za sprawą posiadania domu w Nashville. Jego gra na gitarze zdradza szczytową formę. Nawet jeśli nie interesuje was ten rodzaj muskularnego bluesa, wyczujecie natychmiast, że na tej płycie muzyk dał z siebie wszystko.

„Faktycznie, pojawiło się nieco głębi.” – przyznaje Joe – „Ale nie zdawałem sobie z tego sprawy podczas tworzenia materiału. Wychodziło to ze mnie podświadomie. Dobrym przykładem jest tu utwór ‘Self-Inflicted Wounds’. Pewne sprawy kłębiły się w mojej głowie i musiałem znaleźć dla nich ujście. Uzmysłowiłem sobie, że to tempo pracy jest dla mnie nie do utrzymania. Nie mam już trzydziestu lat. To wszystko działa tylko do momentu, w którym działać przestaje. Jest to fajne tylko do momentu, w którym fajnym być przestaje. W dość krótkim czasie stało się dla mnie oczywiste, że ten moment właśnie nadszedł.”

 

Ironią losu, zderzenie się ze ścianą zaowocowało płytą, która poszła jednocześnie w wielu różnych kierunkach: od przydymionej ballady ‘Stronger Now In Broken Places’ po dynamiczne boogie ‘King Bee Shakedown’… moment! Czy nam się wydaje, czy właśnie słyszeliśmy jak Joe daje czadu na slide? Nie przypominamy sobie, aby robił to wcześniej… „Staram się unikać grania rurką za wszelką cenę.” – wyznaje Bonamassa, uśmiechając się ironicznie – „Kevin Shirley, producent, zwykle namawia mnie: ‘Zagraj coś slide.’ A ja odpowiadam: ‘Nie chcę! Czy mogę już wyrzucić tę rurkę?’ Moimi ulubionymi gitarzystami grającymi tą techniką są Ry Cooder, David Lindley i Jeff Beck. Ci trzej dżentelmeni. Ry Cooder… zagra jeden dźwięk i czujesz jak dusza ci się topi.”

Nie trzeba zgadywać, że brzmienia gitarowe album ten zawdzięcza jakimś pieczołowicie dobranym wzmacniaczom. „Miałem w studio cztery Twiny i Dumble’a.” – mówi Joe – „Ale czasem korzystam z dwóch Twinów i Dumble’a, albo z jednego plus Dumble, albo z Dumble’a i Bluesbreakera. Zwykle dobieram coś z podkreślonym środkowym pasmem, co może stanowić przeciwwagę dla jaśniejszych barw Fendera.” Mniej więcej w tym momencie w drzwiach zjawia się członek obsługi technicznej, by poinformować, że za minutę Joe musi być na scenie. Bonamassa leniwie zerka na zegarek, kiwa nam głową na pożegnanie i spokojnie wychodzi z garderoby, zupełnie jakby szedł tylko po drinka do automatu z napojami.

Kilka sekund później słyszymy eksplozję dźwięków na scenie, gdy zespół z impetem rozpoczyna swój set. Nawet tutaj na backstage słychać, że artysta nie bierze jeńców, zaczynając koncert z maksymalną intensywnością – zupełnie jakby gitarzysta rozgrzewał się przez ostatnie trzydzieści minut. Ściany drżą od Twinów rozkręconych na maksimum i niezmordowanie wybijającej rytm stopy. Niewielka grupka ludzi siedzących nadal w garderobie spogląda po sobie. Widać, że myślą to samo: jak szybko Bonamassa potrafi włączyć długie światła swego talentu, by z hukiem mknąć po wyboistej drodze do swego muzycznego ‘Odkupienia’.

Zdjęcia: Joby Sessions