Joe Bonamassa gra dziś tak, jakby jutro miał skończyć się świat.
Niemający nawet czterdziestu lat amerykański wirtuoz gitary wydał właśnie dwunasty album solowy zatytułowany "Blues of Desperation". Biorąc jednak pod uwagę koncertowe wydawnictwa Bonamassy, kolaboracje, kompilacje i płyty nagrane w ramach różnych zespołów to dziś można by się doliczyć nawet kilkudziesięciu krążków z udziałem tego artysty. To prawdziwy tytan pracy, który jednocześnie nie rezygnuje z wysokiej jakości swoich nagrań, czego dowodzi "Blues of Desperation".
W nagraniach krążka Bonamassę wsparł barwny zestaw muzyków takich jak Anton Fig, Greg Morrow, Michael Rhodes, Reese Wynans, Lee Thornburg, Paulie Cerra i Mark Douthit, a także w procesie kompozycyjnym James House, Tom Hambridge, Gary Nicholson, Jeffrey Steele i Jerry Flowers. Duża część z nich w przeszłości współpracowała już z uzdolnionym gitarzystą, podobnie zresztą jak znakomity producent krążka Kevin Shirley oraz etatowy człowiek Bonamassy Roy Weisman. Wisienką, a właściwie trzema pysznymi wisienkami na torcie tworzącym "Blues of Desperation" jest trzyosobowy blues n’ soulowy chórek utworzony przez Mahalię Barnes, Jade McRae i Juanitę Tippins. W zasadzie każde partie wokalne tego trio dodały kolorytu kolejnym numerom zagranym i zaśpiewanym przez Bonamassę i jego ekipę. Całość trwającego przeszło godzinę materiału zarejestrowano w stolicy country Nashville, ale klimat krążka to zdecydowanie blues n’ rock.
Jedenaście nowych kompozycji Bonamassy brzmi soczyście i żywiołowo. Gitarzysta do nagrań materiału sięgnął w sumie po trzynaście gitar, wśród których wyróżniają się modele Gibsona Lesa Paula z końcówki lat pięćdziesiątych XX wieku, a także pochodzące z podobnego okresu wiosła Stratocaster i Nocaster sygnowane oczywiście nazwą Fender. Klasycznym klejnotem w tej kolekcji może być Gibson Style O z 1923 roku, choć wieść niesie, że model 1969 Grammer Johnny Cash to ulubione dłuto Bonamassy, które również pojawia się w zawartości "Blues of Desperation". Płyta stanowi więc hołd dla gitary, o czym świadczy nie tylko szeroki zestaw tych instrumentów użytych do nagrań, ale co za tym idzie urozmaicona sekcja gitarowa, gdzie nie brakuje zapierających dech solówek, świetnych improwizacji i kunsztownych zagrywek. Całością rządzi Joe.
Tak oto wbrew singlowej, bardzo subtelnej balladzie "Drive" - swoją drogą też magicznej - nowy krążek Bonamassy charakteryzuje się dużą żywiołowością. Dynamiczne blues n’ rockowe standardy przyprawione talentem głównego autora płyty powinny porwać fanów nie tylko gitary i blues rocka, ale też ludzi doceniających po prostu dobrze zrobioną i wyprodukowaną muzykę. Trudno o inne wrażenia wobec bogactwa dźwięków wydobywających się z energetycznych kompozycji w stylu "This Train", "Mountain Climbing", "No Good Place For The Lonely" i "Distant Lonesome Train", gdzie oprócz często improwizowanych zagrywek i rewelacyjnych (!) wielopiętrowych solówek gitarowych, wyłaniają się także mocne akcenty klawiszowe, perkusyjne i wcześniej wspominane chóry. Bonamassa dzierżąc w rękach ogromny talent wcale się nie popisuje, tylko jak na wielkiego profesjonalistę przystało oddaje się bez reszty muzyce.
Brudny Joe, bo taką ksywę powinien nosić ten artysta jeśli chodzi o jego klimatyczne partie wokalne, nie interesuje się wyłącznie rockiem. W zawartości "Blues of Desperation" akcenty bywają mocno przesunięte w okolice blues n’ country (…wiadomo, Nashville), o czym mogą świadczyć oparte na akustycznych motywach numery "The Valley Runs Low" i "Livin' Easy", choć ten materiał to często także rasowa celebracja bluesa w najlepszym wydaniu, niestroniącego od jamu i niepoddanego schematycznym ograniczeniom, jak w kompozycjach "You Left Me Nothin' But The Bill And The Blues" i "What I've Known For A Very Long Time". Przy każdym uderzeniu czy szarpnięciu Bonamassa i jego ekipa wyłaniają się jako muzycy wolni, niezależni, stojący w jakiejś optymistycznej kontrze do komercyjnego świata. Odloty gitarowe Joe, jego żywiołowa technika a zarazem instrumentalne poszukiwania mantry, tworzą obraz muzyka wszechstronnego i zjawiskowego.
Jednak na "Blues of Desperation" znajduje się jeszcze kompozycja, która z Bonamassy czyni eksperymentatora w stylu zbliżonym do Roberta Frippa. Chodzi mi o utwór tytułowy. Nie tyle o nomen omen "depresyjne" efekty gitarowe ze wstępu kompozycji, ale o dość mroczną wymowę numeru przy jednocześnie jego wręcz crimsonowskim finale. Wow. Wirtuozeria Bonamassy najwyraźniej zaczyna docierać do granic gitarowych eksperymentów, które mogą w przyszłości przynieść zupełnie niespodziewane efekty. Jakkolwiek wiele różnych pozytywnych emocji wzbudza "Blues of Desperation", to warto pamiętać, że mamy tu do czynienia z mistrzem gitary, dla którego wysoki poziom nagrań powinien być już standardem. Tak w istocie się dzieje, ponieważ Bonamassa nie oszczędza palców i gdyby jutro miał skończyć się świat to przed Stwórcą mógłby zaprezentować całkiem zajebisty nowy materiał.
Konrad Sebastian Morawski