Budowa własnej tożsamości muzycznej to złożony i żmudny proces, nie rzadko ukazujący zgoła odmienne twarze wykonawców. Wrocławski The Dog, zespół mocno zakorzeniony w scenie hardcore i pochodnych stopniowo opuszcza sferę brutalności na rzecz piosenek i refrenów. O stylistycznej metamorfozie, nadchodzącym materiale oraz polskim hip-hopie rozmawialiśmy z wokalistą Igorem Grudzińskim.
G.P: Zaczynaliście jako zespół z pogranicza hc i powerviolence, i już wtedy, jak na tamte czasy, byliście w kraju zespołem wyjątkowym, ale pozostającym w równie wyjątkowej niszy. Jak wspominasz, ten, wydaje się, że już całkowicie zamknięty okres w rozwoju waszego zespołu?
Igor: Tamten okres wspominam głównie przez pryzmat naszego pierwszego koncertu, który wraz z przerwami trwał 11 minut. Biorąc pod uwagę oryginalne tempo kawałków, nadrobiliśmy jakąś minutę z hakiem na samym zaganianiu. Tak wynikało z naszych późniejszych wyliczeń. Nie powiedziałbym jednak, że okres power violence jest dla nas zakończony. W jakimś sensie staliśmy się niewolnikami naszego pierwotnego założenia, które polegało na graniu szybkiego hardcore'a, ale tak naprawdę kręcimy się po różnych rejonach, odkąd tylko pamiętam. Ekstremalne inspiracje pozwoliły nam zagrać na przykład na Obscene Extreme i wpaść w oko kilku metalowcom, co postrzegam jako wartość dodaną. Możliwe, że blasty będą się pojawiać u nas od czasu do czasu, sam jestem wciąż mega fanem power violence, śledzę nowinki z tegoż nurtu, ale tak jak reszta ziomków z zespołu, mam naturę kombinatora. W każdym razie The Dog to przede wszystkim zespół hardcore'owy i tak definiuję jego muzę od początku.
G.P: Natura kombinatora, jak to ująłeś, na dobre zaczęła kiełkować po drugiej płycie. Zwolniliście, lepiej opanowaliście instrumenty, a i tekstowo zrobiło się dojrzalej. To, o czym piszesz na prowadzonym od wielu lat blogu, miało (ma?) przełożenie na to o czym krzyczysz, a obecnie śpiewasz w The Dog?
Igor: Na blogu, który tak naprawdę pod postacią rubryki z felietonami przeniósł się do Noise Magazine, piszę głównie o tym, co interesuje mnie w muzyce. Jednym z wątków przewodnich w tych poszukiwaniach jest nihilizm, który – jak sądzę – w popkulturze wybił przede wszystkim pod postacią punk rocka, a później hardcore'a, więc z pewnością ma to swoje odbicie w The Dog. Choć pod względem brzmienia jesteśmy zespołem new schoolowym, bo obecnie bliżej nam do Meraudera i lat 90. niż do Circle Jerks, to teksty odnalazłyby się świetnie w świecie Richarda Hella albo Darby'ego Crasha. Żyję w pewnej nostalgii za tamtymi twórcami, tamtym nurtem, więc na pewno podświadomie go naśladuję. Piszę zatem głównie o swoim doświadczeniu pustki, absurdu i nicości, które to doświadczenie uważam za naczelne dla autodiagnozy współczesnego człowieka. Leży to trochę z boku zainteresowań obecnej sceny punkowej, ale dla mnie stanowi jej esencję.
G.P: Z zespołu, w którego muzyce aż bucha nienawiść i degrengolada, przeszliście na bardziej piosenkową stronę. Na „I Am You” pojawiły się pierwsze melodie, a na „Avenge Us” pokazaliście zupełnie inne oblicze. Zresztą, inne, bo odbiorcy w wieku circa 30+ słyszą w tej muzyce wyraźną nostalgię za latami 90, a niekoniecznie hardcore. Faktem jednak jest, że bliżej Wam dziś (mentalem i muzyką) do Quicksand niż Siege.
Igor: No tak, zgadza się. Każdy z nas zaczynał przygodę ze słuchaniem muzyki w latach 90., więc jako doświadczenie pierwotne w kontakcie z nią wspominamy nie Dropdead na kasecie z Trującej Fali, ale Nirvanę albo Faith No More w MTV. Jako człowiek w średnim wieku wracam zresztą do muzyki, na której wyrosłem, słucham uważniej tych wszystkich Pearl Jamów, RATM'ów i NIN'ów, co z pewnością gdzieś rezonuje. Post-hardcore pokroju Quicksand jest z kolei tym miejscem, w którym hardcore łączy się z MTV, więc jeśli słyszysz jego echa, to znaczy, że jesteśmy tam, gdzie być powinniśmy (śmiech). Swoją drogą nostalgia za latami 90. w sensie muzycznych mód już przeszła do lamusa, ludzie biorą się za 00., a my mimo wszystko chyba brzmimy współcześnie, czy nie? Chyba to, że zacząłem w końcu śpiewać budzi takie a nie inne skojarzenia, ale muzyka wciąż ma ten specyficzny chrupot, który kojarzy mi się raczej z Trash Talk a nie z dinozaurami z poprzedniego wieku.
G.P: Wasz najnowszy singiel budzi skojarzenia z Turnstile, a Ci z kolei są już gdzieś na wypadkowej Rage Against the Machine i Slowdive. Zresztą, ten "senny" nastrój udziela się wielu dzisiejszym poważnym graczom na rynku, od zespołów po wytwórnie. U was jednak wciąż słyszymy mocny przester i strzał w ryj.
Igor: Granie z pazurem. To chciałeś powiedzieć?
G.P: Nie zdziadzieliście na tyle (śmiech). Ale tak, i sądzę, że to chyba kwestia wieku. Te wszystkie wyścigi, popisy techniczne, brutalne wyziewy i wszelkie inne schodzą na dalszy plan, bo liczy się, aby numer pozostał w głowie. "Slow Walk" siedzi. Bardzo.
Igor: Dziękuję. Cieszę się, że tak jest. To akurat efekt pewnego zmęczenia materiału, bo po poprzedniej EP-ce – "Avenge Us" – doszliśmy do wniosku, że pora skupić się na pisaniu piosenek. Wcześniej faktycznie mieliśmy niekiedy tendencję do robienia kawałków, w których pojawiały się różne nastroje, zmiany tempa, 8 riffów, a teraz myślimy w kategoriach zwrotka, refren, bridge i do widzenia. Mówiłem, że The Dog to zespół hardcore'owy. Jakby co to zmieniłem zdanie. The Dog gra rocka. ROCKA.
G.P: Na tego rocka paradoksalnie mogą być najbardziej otwarci… metalowcy. Zresztą, jak sam wspomniałeś, już przy poprzedniej płycie grono odbiorców się powiększyło, a i towarzystwo, z którym gracie koncerty, też jakby uległo zróżnicowaniu. Dziś nie miałbym problemu wrzucić Was do lineupu obok Syndromu Paryskiego, czy Colors.
Igor: No i świetnie. Sam idąc na koncert kilku kapel, wolałbym zobaczyć zupełne różne od siebie stylistyki, a nie 10 crustów z Hiszpanii. Lollapalooza wymyśliło metodę idealną: trochę Ice T, trochę Jane's Addiction.
G.P: Do tego trochę EDM i dużo hip-hopu. Ten ostatni gatunek to z kolei nie tylko najlepiej sprzedająca się muzyka (w Polsce), ale taka, która przyciąga młodzież o wiele mocniej, a zwłaszcza na dłużej niż jakakolwiek inna w tej chwili. Polski hip-hop to w ogóle fenomen, bo na tej scenie równie dobrze czują się pankowiec Zdechły Osa, zresztą Was wrocławski lokals, co starzy wyjadacze i surowizna pokroju Lata w Gettcie. Hardcore nie ma już takiej siły przyciągania jak kiedyś?
Igor: Ogólnie muzyka gitarowa nie ma takiej siły przyciągania, a rap zagospodarował emocje zarówno buntowników jak i nie-buntowników, dlatego oddziałuje uniwersalnie. Nie jestem w stanie podać nazwy żadnego obecnie grającego zespołu rockowego, o którym z pełnym przekonaniem mógłbym powiedzieć, że jest duży albo że zmienia świat. Jest jakieś IDLES, których ubóstwiają rzesze ludzi w pewnej bańce i widzę to, chociaż prywatnie nienawidzę takiej stylistyki, ale i tak w rozrachunku ogólnym są to marne popłuczyny. W hardcorze dzieją się poważne rzeczy, jak chociażby wspomniane przez Ciebie Turnstile albo Higher Power, ale najwyraźniej komentarz do świata, który proponuje scena hc/punk, nie pasuje do współczesnego odbiorcy. Jeśli już się coś przebija to tylko dzięki estetyce a nie treści. Hardcore był zjawiskiem o mocy bomby atomowej w latach 80. i jego wpływ na kulturę, muzykę i modę jest nieoceniony. W stosunku do hardcore'a współczesnego miał tę przewagę, że był czymś świeżym. Hip hop potrafi się redefiniować, bo gdzie Belmondawg a gdzie Molesta, i może w tym tkwi jego siła. Założę się, że większości dzieciaków, a to na ich barkach jedzie muzyka, hardcore kojarzy się jakimiś smutnymi panami w czarnych t-shirtach i bojówkach, a rock z nadętymi dziadkami, którym skórzane spodnie zjeżdżają z dupy, więc dzieciaki szukają czegoś bardziej atrakcyjnego.
G.P: Jest coś jeszcze. Młodzi konsumują szybko, dlatego specyfika singli i szybkich karier jest tak kusząca. Mozolne budowanie kariery przez 15 lat to całkowita abstrakcja, a wystarczy przecież zaistnieć viralem czy jednym singlem, aby zbudować duży fejm na socialach. Kiedyś wytwórnie patrzyły na wskaźniki odsłuchów na Myspace, potem na lajki na Facebooku, a dziś – chyba już ciężko nadążyć. Idole są równie krótkotrwali jak ich utwory, celowo nie mówię o pełnych płytach, bo choć kupuje się je na potęgę to ciężko się w nie zanurzyć. Za mało czasu, za dużo bodźców.
Igor: Aż chciałoby się porozpaczać trochę po linii: kiedyś to było, człowiek jadł błoto i pił wodę z kałuży, bo ostatnie pieniądze wydał na płytę, której później słuchał przez 8 miesięcy i 3 tygodnie, a każdą z nut potrafił wybudzony w środku nocy zagrać na zegarku Casio. Ja wychodzę z założenia, że świat przynajmniej powinno usiłować się zrozumieć. Jeśli żyjemy w rzeczywistości, w której słuchacze stawiają na single, bo ich uwagę bombarduje codziennie milion różnych bodźców, to trzeba wydawać single. Jeśli kocha się pełne albumy, wielkie koncepty i wieczory z głową przy głośniku, to trzeba wydawać albumy i single. Świat metalowy ma trochę łatwiej, bo kuce bardzo poważnie podchodzą do muzyki i taka Mgła na przykład może sobie milczeć przez rok czasu, bez żadnego promo nagle wrzucić całą płytę, a wszyscy będą się jarać jak pojebani. W hardcorze to nie działa. Oczywiście jeśli pasuje ci granie dla kilkudziesięciu (w porywach kilkuset) znajomych, to świetnie – rób to, co czujesz. Jednak każdy, kto w tych czasach próbował rozegrać sprawę tak, żeby jego wypociny wypłynęły na szersze wody, zapewne przekonał się, że trzeba o sobie regularnie przypominać, bo inaczej się przepada. Takie czasy. I znowu – raperzy świetnie to rozumieją.
G.P: Wy przypominacie o sobie stosunkowo szybko, choć premiera całej EP jeszcze jest odłożona w czasie. Idąc tym tokiem rozumowania, o The Dog będziemy mogli poczytać i posłuchać częściej w przyszłości?
Igor: Mam nadzieję. Jesienią wydajemy EP-kę – wcześniej w ramach rozbiegu wrzucimy jakieś single. Nowy pełny album już powoli się robi, więc zapowiada się na "częściej".
Rozmawiał Grzegorz Pindor