Pandrador to wyjątkowy przedstawiciel polskiego death metalu. Kwartet czerpie garściami z dorobku polskiej ekstremy u progu nowego millenium, a dzięki nietuzinkowemu podejściu do warstwy tekstowej, pochodzący z Rzeszowa zespół świadomie wychodzi przed szereg. O debiutanckim albumie, towarzyszącym mu koncepcie i mitologii nordyckiej rozmawiamy z gitarzystą – Bartkiem Bardonem.
Minął rok od premiery waszego debiutu „OvRituals, OvAncestors, OvDestiny”, ale z powodu COVID-19 nie było możliwości promowania płyty. Z drugiej strony, z racji na dość wyraźne wpływy, Twój styl można okrzyknąć odmłodzoną, czysto death metalową wersją Decapitated. To ostatnie mile łechce ego, bo taki był zamysł, czy to po prostu etap w rozwoju Pandrador?
Bartek: Mogę ująć, że chodziło zarówno o zamysł i etap. Ale czy to rozwój, czy sięgnięcie po bardzo określone rozwiązania w zależności od płyty - nie wiem. Pandrador to zespół, który ma na celu sięganie po stylistykę w zależności od opowieści. Jeśli dana opowieść będzie brzmiała lepiej, kiedy sięgniemy po polski jazz z lat sześćdziesiątych, to po niego sięgniemy. Nie ma tu żadnej reguły i robimy, co nam się podoba, a nie to, co ktoś by sobie życzył. Aktualnie pewnie ludzie identyfikują nas głównie z Decapitated, bo Decapitated pozostało jedyną znaną kapelą z okresu, do którego odwołuje się nasz album. Chodzi tu oczywiście o lata 2000-2010 złotej ery polskiego Death Metalu i kapele takie jak DiesIrae, Trauma, Vader, Yattering, Devilyn czy już wtedy Masachist. Nasza pierwsza płyta jest zatem tym dla polskiego Death Metalu tamtych lat, czym "Once Upon A Time In Hollywood" Tarantiny jest dla Hollywood lat sześćdziesiątych. Co do pandemii to wiesz, tak naprawdę albumy można promować mimo takich okoliczności. Trzeba po prostu zakasać rękawy, otrzeć te parę łez i brać się do roboty, tylko od innej strony.
O ile hołd dla „naszej” szkoły death metalu (zwłaszcza jego technicznej odmiany) jest tutaj wyraźnie słyszalny, tak towarzyszący dźwiękom koncept oparty na mitologii nordyckiej budzi pewien dysonans poznawczy. Jak na bardzo młodych ludzi rzuciliście się na duży projekt, którego identyfikacja wizualna nijak nie kojarzy się z death metalem, a w zasadzie, z żadnym zespołem, który w ostatnich latach podjąłby próbę wyjścia poza gatunkowe ramy. Mówisz tutaj o płycie jako opowieści, ale każda opowieść ma swoje źródło. Kolektywnie skierowaliście się na północ czy to pasja jednego z Was?
Bartek: To akurat był pomysł naszego byłego basisty, Marcina. Jeszcze zanim pojawiłem się w zespole, to poprzedniemu składowi wspominał o tym, że chciałby coś takiego zrobić. Zresztą, był wielkim fanem Bathory, Enslaved czy Wardruny i zawsze mówił o tym jak archetypowe znaczenie ma dla kultury europejskiej mitologia nordycka. Z kolei sam po przyjściu do zespołu zacząłem wnikać w te opowieści, później przyszły też inne okoliczności i tak dziś jestem w stanie określić się jako (powiedzmy, że) asatryjczyk, ale to temat na trochę inną rozmowę. W każdym razie - utrzymuję pierwotny koncept, ale w ramach drugiej płyty robimy już z nim coś innego. A że taki konglomerat pomysłów nie identyfikuje się z żadnym innym zespołem - to chyba całkiem dobrze. Chyba że chodzi o samo łączenie pomysłów ze sobą wcale pozornie niepowiązanych, wtedy w zależności od gustu można mówić, że na przkład "miasto" i "Black Metal" mają się nijak do siebie. A jednak jest Odraza czy inne kapele, które udowadniają, że ma to rację bytu. Sami staramy się, żeby wszystko dało się odczuć tak, jak my to czujemy. Stąd nasze stroje, maski, taki, a nie inny wygląd klipu, takie teksty i takie dźwięki na gryfie (które też przypadkowymi, technicznymi popisami nie są).
Mam wrażenie, że jak na zespół stosunkowo młody stażem i wiekiem dźwigacie dość poważne i dojrzałe brzemię. Ten wielopłaszczyznowy koncept, będący mariażem duchowości, szeroko pojętego upadku człowieka w starciu z siłami wyższymi. Przyznam, że to elementy tożsame zespołom z pogranicza pagan/black metalu. Nie baliście się szufladek i niepotrzebnych skojarzeń, czy świat Pandrador ma na pierwszym miejscu intrygować?
Bartek: Mam nadzieję, że zawsze będzie intrygował ludzi, którzy będą się czuli w jakiś sposób zaangażowani. Nie musi nas w końcu słuchać każdy, nawet nie za bardzo nam na tym zależy. Ale wiem, że ludzie, którzy regularnie nas śledzą są świadomi tego co mamy na myśli i są to na pewno tak zwani "świadomi odbiorcy". Nie chcę być też elitarystą. To kwestia konwencji - albo ją przyjmujesz albo szukasz innego zespołu, który zrobi na Tobie wrażenie. Pagan czy Black Metal są też jakimiś istniejącymi stylistykami, nam jednak chodzi o coś innego. Wiele z tych kapel zresztą prezentuje postawę "antyidei", jeśli wiążą się z takimi tematami jak choćby Asatru. Znaczy to tyle, że często piszą takie, a nie inne teksty i muzykę, bo są przeciwko czemuś i wyrażają jakiś rodzaj buntu. Za nami stoi podejście "proidei", czyli na pierwszym miejscu stawiamy wartości, jakie płyną ze staronordyjskich opowieści, sag czy kronik. Czasami nawet naszych snów. Nie ma u nas tak zwanego "szatana", bo nie jest to dla nas absolutnie interesujące i nie mamy na to ani czasu, ani chęci. Jeśli ktoś w ramach tego będzie chciał nas włożyć do szufladki to tak czy siak to zrobi, ale my dalej będziemy robić to, co nam się podoba. Trochę jak Faith No More, tylko w szerszym kontekście.
Zastanawia mnie jednak to, co powiedziałeś wcześniej, że gdyby na potrzeby koncepcji mielibyście sięgnąć po jazz – to tak by było. Pandrador to zatem tylko platforma dla wspomnianej idei a muzyka ma ją tylko wspierać?
Bartek: Mniej więcej tak jest. Chociaż słowo "platforma twórcza" źle mi się kojarzy z jakiegoś powodu, bo brzmi nieco pretensjonalnie. Po prostu traktujemy nasze instrumenty zgodnie z ich przeznaczeniem - to narzędzia. Jak młotki, piły czy imadła. A jeśli chcesz zrobić półkę na książki, czyli osiągnąć jakiś określony cel, to nie robisz szafki na buty. Przynajmniej mi wydaje się to zupełnie normalne. Stąd jeśli naszym celem będzie uzyskanie danej atmosfery opowieści poprzez taką czy inną muzykę, to nie będziemy na siłę próbowali "wkładać książek do szafki na buty".
Obecnie przygotowujecie się do rejestracji drugiej, dużej opowieści. Gdzie przeniesiemy się tym razem?
Bartek: Tego zdradzić, póki co nie chcę, bo esencja tej opowieści dopiero będzie wychodzić w trakcie produkcji drugiej płyty. Mogę jednak zdradzić, że inspirujemy się stylistycznie starymi poematami anglosaskimi, a to, co wyszło w trakcie komponowania muzyki, może być określone jako "Post Death Metal". Wciąż jednak pozostajemy wewnątrz mitologii nordyckiej, jednak uchwycimy ją z nieco bardziej akademickiej i okultystycznej strony.
Poważnie podchodzicie do tematu, jak zatem po premierze podeszli odbiorcy – poza laurkami i ochami w stronę Decapitated spotkaliście się z niezrozumieniem, a może nawet czymś na kształt ostracyzmu? Wszak metalowcy, to często gęsto (niestety) puryści.
Bartek: Czy ostracyzmu to trudno ocenić, poza tym nie robi to na nas wrażenia. Pewnie jakieś mało przyjemne epitety się pojawiały, jak to zwykle. Ale jeśli ktoś jest ortodoksem, to po części sam sobie przeczy. Przecież najwięcej rzeczy rodziło się dlatego, że ktoś nie mógł się w określonych ramach gatunkowych zrealizować, więc szedł w inną stronę. Tak było np. z Mayhem, Morbid Angel czy Bathory. Nie chcę nas tutaj absolutnie do wyżej wymienionych porównywać, ale sam rozumiesz, jak to działa. Albo akceptujesz, że kolejny pojawiający się zespół jest jakąś wariacją/ewolucją czegoś, albo totalnie to odrzucasz i tkwisz w swojej niszy. Puryzm w tym sensie to regres.
Jak wygląda ten progres w kontekście waszej drugiej płyty. To nadal intensywny, precyzyjny metal czy na potrzeby historii zwolnicie tempo?
Bartek: Będą momenty szybsze niż na pierwszej płycie, ale będą także znacznie wolniejsze, zależnie od momentu historii. Wciąż będzie to album koncepcyjny, bo jest to dla nas najwygodniejsza forma wypowiedzi. Spektrum Post Death Metalu pozwala nam na prowadzenie innej niż dotychczas narracji, ale tak jak mówiłem - nie powiedziałbym, że to jakikolwiek progres czy regres, bo to by znaczyło, że chcemy przeskakiwać jakąś poprzeczkę pierwszego albumu. A to tylko inna historia, która ściśle wiąże się z inną muzyką. Ci, którzy zrozumieją taki zabieg, zostaną z nami, a ci, którym się to nie spodoba, mają cały czas możliwość słuchania pierwszej płyty.
Pointa:
Jeśli chcesz grać muzykę, to rób. Przyjmuj najlepsze rzeczy z określonych trendów, jeśli uważasz to za konieczne i twórz z tego nową jakość, niezależnie czy lepszą, czy gorszą. Trzeba być w tym autentycznym i robić to wyłącznie dla siebie, z tym wyjątkiem, że swoją pracę w tym zakresie zwyczajnie publikujesz. Moim zdaniem to czyni kogoś czy to muzykiem, czy malarzem, czy pisarzem, czy jakimkolwiek innym artystą.
Rozmawiał Grzegorz Pindor