Wywiady
Dave Grohl

Wychowany na klasycznym rocku i nakręcany przez punka, Dave Grohl powstał po tragicznym zakończeniu kariery Nirvany, aby stworzyć jeden z najgłośniejszych zespołów rockowych na współczesnej scenie muzycznej. W tym wywiadzie mówi nam o wzlotach i upadkach Foo Fighters i o tym, jak bardzo chciałby zainspirować kolejne pokolenia muzyków...

Magazyn Gitarzysta
2021-07-18


Na początku zeszłego roku, kiedy świat się zatrzymał, wiele artystycznych projektów zostało odłożonych na półkę. Tak też stało się z albumem na 25-lecie zespołu Foo Fighters. „Wszystko było gotowe, materiał był już zmiksowany i zmasterowany, mieliśmy już go wydawać, a tu nagle stop, premiera płyty została przesunięta na czas bliżej nieokreślony”.


Wydawnictwo „Medicine At Midnight” jednak w końcu ujrzało światło dzienne. W ponad godzinnej rozmowie z nami, Grohl opowiada nam swoją muzyczną historię – od kiedy zaczynał grając na perkusji w zespole punkrockowym, aż do momentu, kiedy osiągnął status supergwiazdy, która zapełnia stadiony.


Grohl mówi: „W ciągu najbliższych kilku miesięcy obiecujemy jeszcze kilka niespodzianek związanych z 25-leciem naszej twórczości”. Później dodaje z pewną dozą pokory, rzadką wśród muzyków tego pokroju: „W sumie jestem naprawdę zaskoczony i niezwykle dumny, że udało nam się wytrwać tak długo”. Dodaje, na wpół tylko żartując: „Nie sądziłem, że nagramy razem płytę disco...”

„Medicine At Midnight” brzmi zupełnie inaczej niż poprzednie wasze płyty. Skąd taka zmiana stylu?
Wiedzieliśmy, że to ma być nasz dziesiąty album i jednocześnie płyta na 25-lecie twórczości, czuliśmy się więc zobligowani do tego, żeby zaoferować fanom coś świeżego, chcieliśmy ich zaskoczyć. Mieliśmy do wyboru kilka różnych kierunków. Mogliśmy nagrać piękną, spokojną płytę na gitarę akustyczną do słuchania przy kominku, albo zrobić punk-rockowy, ostry krążek. Nagraliśmy już wszystko, co mieści się pomiędzy tymi dwoma skrajnościami, ale nie stworzyliśmy jeszcze albumu z muzyką do słuchania na imprezach.

Skąd ten pomysł?
Moje ulubione płyty z lat 80. były nagrane przez zespoły rockowe, ale była to też muzyka, do której można było tańczyć. Na przykład Tattoo You The Rolling Stones, Let's Dance czy The Power Station Davida Bowiego. Ta muzyka miała solidny, konkretny groove, który uwielbiałem. Jestem fanem cięższej muzyki, która opiera się na wyrazistym rytmie, coś takiego jak na przykład Pantera. Vinnie i Dimebag potrafili połączyć południowe boogie w stylu ZZ Top z cholernie ciężkimi riffami.

No i wyszedł wam album całkowicie różny od poprzednich...
Dokładnie tak, ale nie ma się co dziwić, ponieważ bardzo lubię eksplorować nowe terytoria. To było ważne dla mnie już od pierwszej płyty. Już nasz debitancki krążek był bardzo różnorodny brzmieniowo. Weźmy na przykład utwór Big Me – to cukierkowa, słodka piosenka w stylu Teenage Fanclub, Weenie Beanie z kolei ma w sobie coś z brzmienia Ministry, a Watershed to stary dobry punk. Już na pierwszym albumie starałem się eksperymentować. Jeśli jesteś na scenie od 25 lat, najwyższy czas na płytę disco!

Mówisz poważnie?
Zawsze lubiłem disco. Nawet jako perkusista Nirvany i pisząc riffy rockowe, inspirowałem się muzyką The Gap Band czy Cameo. Tak naprawdę wszystkie riffy do Come As You Are i Teen Spirit są oparte na muzyce disco.

A na tej płycie?
Pisząc Making A Fire inspirowałem się twórczością Sly & The Family Stone. Z kolei Shame Shame ma riff w stylu PJ Harvey i Toma Waitsa. W Cloudspotter ma groove w stylu Dazz Band, ten riff napisałem cztery lata temu. Powiedziałem producentowi: „Nie uwierzysz, mam coś w stylu Going Back to Cali LL Cool J. Musisz tego posłuchać”, a on na to: „Nie ma mowy, chyba żartujesz stary”. Nie odpuściłem jednak. Płyta była już skończona, ale uparłem się, żeby jeszcze spróbować coś zrobić z tym riffem. No i udało się.

Zawsze miałeś takie szerokie spektrum zainteresowań muzycznych?
Muzyka to moja miłość i nieważne czy mówimy o czymś tak zaawansowanym jak płyta Rush, czy czymś tak pełnym dysonansu i chaotycznych brzmień jak Flipper. Kocham wszystkie ekstrema i jest coś w każdym z nich, co do mnie przemawia. Moje ulubione zespoły punkrockowe szły albo w stronę gry bardziej technicznej, albo melodyjnej – na przykład Bad Brains. Ich brzmienie było surowe i grali wydawałoby się prostą muzykę, ale technicznie byli absolutnymi profesjonalistami. To byli genialni muzycy. Weźmy kapelę NoMeansNo z Kanady – spokojnie mogliby zagrać jazzowe kawałki, jakby tylko chcieli!



W młodości byłeś fanem wielkich rockowych gwiazd lat 70., takich jak Led Zeppelin, Rush czy KISS. Co sprawiło, że zacząłeś grawitować w kierunku punka?
Podobał mi się duch buntu. Jak byłem młody, to czułem się jak outsider – inny i niezrozumiany – i scena punkrockowa okazała się miejscem dla mnie. Tam dopiero się odnalazłem. Nie identyfikowałem się ze szkołą, do której chodziłem, nie czułem też, że przynależę w jakiś sposób do dzielnicy, w której dorastałem. Kiedy jednak pojechałem do Waszyngtonu otoczony bandą kilkuset odmieńców, takich jak ja, poczułem, że wreszcie gdzieś przynależę. Znalazłem swoje plemię. A Waszyngton miał bardzo upolitycznioną punkową scenę muzyczną, która później ewoluowała i zaczął się cały ten ruch „emo”...

Czy na tej scenie byli inni muzycy, którzy też kochali klasycznego rocka?
Przeprowadziłem kiedyś wywiad z Ianem McKayem, liderem zespołu Fugazi. Przekonywał mnie, że Ted Nugent był geniuszem. Nie mogłem w to uwierzyć...

Ted Nugent to dziś kontrowersyjna postać...
Napisał trochę dobrych riffów, tego się trzymajmy.

Jakie plany i ambicje miał kilkunastoletni Dave Grohl?
Myślę, że każdy młody muzyk musi najpierw coś sobie udowodnić. Potrzebne jest poczucie, że zrobiło się coś, co wymagało wysiłku. Bierzesz na przykład utwór The Beatles „Blackbird” i poświęcasz pięć kolejnych dni swojego życia na to, żeby rozłożyć go na czynniki pierwsze i nauczyć się go grać. To dopiero jest satysfakcja! Jako nastolatek grałem na perkusji w kapeli kolegi. Umiałem też grać na gitarze, na basie, na bębnach. Jak miałem siedemnaście lat, to okazało się, że umiem sam nagrywać całe utwory. Chociaż naprawdę nie chciałem, żeby ktokolwiek je słyszał. Niespecjalnie podobał mi się mój głos, piosenki też nie były wybitne, ale samo to, że sam je nagrywałem i mogłem w domu odsłuchać – stary, to było coś. Myślałem wtedy: „Nieźle, sam to nagrałem!”

Jak udało ci się pokonać ten początkowy brak wiary w siebie?
Z czasem stajemy się coraz lepsi w tym, co robimy i naturalnie pozbywamy się wątpliwości co do swoich umiejętności. Wychodząc na scenę wiem, że nie zaśpiewam jak Jeff Buckley, chociaż chciałbym. Przez lata miałem kompleksy z tego powodu. Teraz odpuściłem i mam dużo bardziej swobodne podejście do tych spraw. Po prostu wychodzę i robię swoje. Czym swobodniej się czujesz na scenie, tym swobodniej czuje się z tobą publiczność. Najważniejsza jest atmosfera i daję się jej ponieść. Wychodzisz na scenę i publiczność dosłownie je ci z ręki. Dajesz im super rockowe show. Skaczesz na scenie i widzisz jak publiczność szaleje... Uwielbiam to!



Odniosłeś wielki sukces najpierw w zespole Nirvana, potem w Foo Fighters, ale nie zapomniałeś jak to jest być dzieciakiem, który stawia swoje pierwsze kroki na scenie...
Szczerze mówiąc uważam, że te wczesne doświadczenia mnie ukształtowały i dały mi dobry punkt odniesienia na resztę życia. Rzuciłem szkołę, jak miałem siedemnaście lat. Jeździliśmy z koncertami po całym świecie, graliśmy w squatach, sypialiśmy w furgonetce owinięci w śpiwory albo w salach, gdzie właśnie graliśmy koncert. Często żyliśmy za siedem dolarów dziennie. Do dzisiaj, kiedy mam problemy z zaśnięciem, to przypominam sobie, jak spałem w śpiworze na czyjejś kanapie w Des Moines w stanie Iowa, wyczerpany, bo dawaliśmy niezłego czadu na scenie przez bite dwie godziny. Nie mieliśmy kasy i byliśmy daleko od domu, ale nie przejmowałem się tym. Wtedy się uspokajam i łatwiej mi zasnąć.

Wciąż hołdujesz zasadzie, że nowe wyzwania powinno się podejmować stopniowo, kiedy jesteśmy gotowi?
Oczywiście. To jest zasada, której jestem wierny, zawsze robić krok do przodu, ale stopniowo. Zobaczmy czy dam radę śpiewać w zespole, potem zobaczmy czy dam radę zaśpiewać na festiwalu,  następny etap to: może uda nam się zagrać na stadionie Wembley? Jak się uda, próbujemy dalej, stawiamy sobie nowe wyzwania.

Zespół osiągnął wszystko, o czym marzyłeś.
To spełnienie marzeń, nieustannie to powtarzam.

Naprawdę? Jakbyś miał narysować kółko i zaznaczyć jaka część procentowa to jest zabawa, a jaka nuda, jakbyś to zaznaczył?
Zabawa to 99,9 procent. Ten zespół to nie miał być ciąg dalszy Nirvany. Założyliśmy go, bo chcieliśmy robić muzykę, to była nasza motywacja. Nie robimy nic, czego nie chcemy robić. Mamy swoją własną wytwórnię płytową Roswell Records, współpracujemy z innym labelem w zakresie dystrybucji i kiedy przychodzi czas na nagranie kolejnej płyty, sami decydujemy z kim, gdzie, jak i co chcemy nagrać.

Wciąż jest między wami chemia? Dobrze wam się razem gra?
Każdy z nas wie, że może odejść kiedy tylko będzie chciał. Jeśli nie chcesz być w zespole, droga wolna. Odbywaliśmy te rozmowy kilkakrotnie. Każdy zespół ma taki moment, kiedy muzycy zaczynają mieć wątpliwości co do tego, czy dalej powinni razem pracować. Po siedmiu latach mieliśmy ochotę przestać razem grać...



To było w 2002 roku. Zrobiłeś sobie wolne od Foo Fighters i grałeś z Queens Of The Stone Age na płycie Songs For The Deaf. Na ile poważny był to kryzys? Istniało ryzyko, że grupa się rozpadnie?
Byliśmy o krok od rozejścia się. Dokładnie tak bym to streścił: „Granie razem to już żadna frajda. Zagrajmy jeszcze ten ostatni koncert i dajmy sobie spokój.” No i nie ma w tym nic złego. Rozpad zespołu to nie jest rozwód. Jeśli granie razem nie sprawia wam już radości, przestańcie to robić. Znajdźcie sobie coś lepszego do roboty.

To co się zmieniło?
Szczerze mówiąc, kiedy zeszliśmy się po przerwie, zdałem sobie sprawę, jak bardzo cenię sobie chłopaków i ile nas łączy. Znam zespoły, które grają razem od 25, 30 lat i nie dogadują się tak dobrze jak my. Naprawdę lubimy swoje towarzystwo, lubimy razem przebywać i tyle. Tym bardziej doceniłem to w ciągu ostatniego roku – nie tylko muzykę, jaką wspólnie tworzymy, karierę, którą zrobiliśmy, ale przede wszystkim nasze fajne relacje. Łączy nas prawdziwa więź. Pat Smear na przykład – z tym gościem byliśmy na ślubach, pogrzebach i na rozprawach sądowych. Płacili za nas kaucję, żebyśmy mogli wyjść z więzienia! Takie rzeczy zbliżają ludzi, uwierz mi!

Gdybyś miał wybrać jedną piosenkę, która najlepiej oddaje esencję zespołu Foo Fighters, którą byś wybrał?
Times Like These, bo jest utworem dającym nadzieję, optymistycznym - zawsze uważałem się za optymistę. Piosenka jest też introspektywna.

Przez te wszystkie lata miałeś okazję poznać swoich idoli, takich jak Lemmy, David Bowie, Prince. Bardzo przeżywałeś te spotkania?
Tak, to prawda. Kiedy poznajesz swojego idola, to duże przeżycie, w końcu poznajesz kogoś, kto miał ogromny wpływ na twoje życie. Gdybym miał poznać jakiegoś mało znanego muzyka punk rockowego, który sprzedał zaledwie czterysta płyt i o którym mało kto słyszał, ale miał na mnie duży wpływ, pewnie też bym to spotkanie okupił nerwami. Tak było w przypadku zespołu Supergrass – są jednym z moich ulubionych zespołów wszech czasów i czułem się zaszczycony, że mogłem z nimi porozmawiać.

Dociera do ciebie czasami jak bardzo jesteś sławny?
Zdarza się, że ktoś zaczyna płakać i trząść się na mój widok – to jest bardzo dziwne, od razu chcę tą osobę jakoś uspokoić. Nie rozumiem czemu ludzie się tak zachowują. Podoba mi się podejście Paula McCartneya do własnej sławy. Moim zdaniem to najbardziej wpływowy muzyk chodzący po tej ziemi. Kiedy spotykasz go po raz pierwszy, tak jakbyś spotykał się ze swoimi własnymi wspomnieniami, które on pomógł stworzyć. Ale to dobry człowiek, on chce po prostu, żebyście zachowywali się jak dwoje zwykłych ludzi, którzy się poznają. Tak jak ja tu sobie siedzę w spodniach od dresu i swetrze, popijam zimną kawę, pewnie jak wiele innych osób, które czytają teraz ten wywiad. Nie uważam, żebym był gwiazdą tego samego formatu, co moi idole, na których muzyce dorastałem. Niektórzy faktycznie reagują przesadnie na mój widok. No ale trudno się ludziom dziwić, to tak jakby coś jednowymiarowego, nagle nabrało trzech wymiarów. Wyobraźcie sobie jakby to było spotkać za rogiem Wielką Stopę, co byście wtedy zrobili?

Czy jesteś w stanie zaakceptować fakt, że jesteś gwiazdą rocka? Wydaje się, że to nie do końca do ciebie dociera...
Większość czasu spędzam z dziećmi. Violet ma 14 lat, Harper 11, a Ofelia 6. Regularnie mi przypominają o tym, że jestem tylko ich tatą chodzącym w spodniach od dresu. I mają rację. Zdaję sobie sprawę, że dużo osiągnąłem przez ostatnie 30 lat z hakiem i jestem z tego dumny. Z tym, że w pewnym sensie cały czas uważam się za rzemieślnika. Podobało mi się nagrywanie z Queens Of The Stone Age płyty Songs For The Deaf, bo musiałem tylko wykonywać polecenia. Producent mówił: „W tej sekcji spróbuj zagrać tak i tak”. OK, nie ma sprawy. Josh Homme też mówił mi wprost czego oczekuje, i to mi się podobało.



Jaka jest tajemnica twojej udanej współpracy z Joshem?
Muzycznie nadajemy na tych samych falach. Jego riffy i mój styl gry na perkusji jakoś dziwnie do siebie pasują. Zaczynał coś grać, a ja się dołączałem i dosłownie w ciągu sekundy wychodziło nam z tego coś fajnego. Poza tym kiedy piszemy razem muzykę, próbujemy się nawzajem rozśmieszać. On zaczyna mówić kawał, a ja dorzucam puentę – tak bym to mniej więcej opisał. Czasami czym śmieszniej i bardziej absurdalnie sobie żartujemy, tym ciekawiej się robi. Bywa, że jakaś partia była na początku tylko żartem, ale postanawiamy żeby ją umieścić na płycie.

W 2008 roku Foo Fighters grało koncert na Wembley Stadium. Jammowałeś na jednej scenie z Jimmym Pagem i Johnem Paulem Jonesem w utworze Led Zeppelin Rock And Roll. Co czułeś w tamtej chwili?
Myślę, że znaczenie i wymiar tej całej sytuacji dotarły do mnie dopiero po wszystkim. To jak wyskoczenie z samolotu. Stoisz na scenie na Wembley, obok ciebie jest dwóch muzyków z Led Zeppelin... Jest jedna osoba, która potrafi ocenić moją tremę, bo dziwna rzecz dzieje się z moim głosem. To mój gość od odsłuchu, Ian Beveridge. Jest szkotem i współpracujemy już ponad 30 lat. Wie kiedy mnie zatyka, bo mój głos wtedy bardzo nieznacznie się zmienia. Staram się po prostu, żeby głos mi się nie załamał.

Podczas ostatnich kilku lat straciliśmy wieli wspaniałych muzyków. Czy czujesz na sobie presję, żeby zapełnić te powstałe luki?
Nie wiem czy to jest odpowiedzialność czy presja. Mam nadzieję, że możemy zainspirować następne pokolenie muzyków, żeby robili to samo co my. Jeśli czuję na sobie jakąś odpowiedzialność, to jest to właśnie coś takiego. Ludziom się wydaje, że my żyjemy w jakieś fantazji, a my jesteśmy tylko grupą kolesi grających na instrumentach. Staram się przede wszystkim odczarować ten zawód i sprawić, żeby był bardziej ludzki. Ludzie powinni sobie zdać sprawę, że jest dostępny też dla nich. Dlatego jak widzę dziesięcioletniego dzieciaka, który do mnie macha jak jestem na scenie i krzyczy, że też chciałby grać na gitarze, wiem, że jak dam mu swoją gitarę, zainspiruję go tym do podążania za marzeniami. Jeśli na widowni są inni dziesięciolatkowie, którzy to zobaczą, też sobie pomyślą: „O rany, może ja też tak mogę!”. To właśnie przydarzyło mi się na moim pierwszym koncercie.

Co mianowicie?
Miałem trzynaście lat i kuzyn zabrał mnie na koncert zespołu punkrockowym Naked Raygun w Londynie w jakimś małym klubie. Naked Raygun wyskoczyli na scenę i się zaczęło. Używali trzech lub czterech akordów, ich gra była szybka, surowa i głośna. Ludzie pod sceną się kotłowali, było plucie, było rzyganie, wszędzie latały szklanki. Pomyślałem wtedy: „To jest coś, co chcę robić przez resztę swojego życia!”. Ci kolesie byli zwykłymi ludźmi, dlatego wydawało mi się to takie osiągalne.

Czy rock'n'roll nadal cię kręci?
Zdecydowanie tak! Jest jedna rzecz, którą nigdy się nie przejmowałem – moda. Kiedyś ktoś wysłał mi moje zdjęcie z czasów, kiedy grałem w Battle Of The Bands, byłem wtedy w dziewiątej klasie i miałem 13 czy 14 lat. Nosiłem dokładnie takie same ubrania jak noszę teraz w wieku 51 lat! Nosiłem flanelowe koszule, bojówki i Vansy w kratkę. Granie rocka to nie tylko moda, to coś znacznie więcej. To coś więcej niż muzyka, to podejście do życia.

Możesz na ten temat powiedzieć coś więcej?
Oczywiście, uważamy takich artystów, jak Chuck Berry czy Little Richard za pionierów. Jasne, że to co grali, to był rock'n'roll. Dla niektórych Motӧrhead to nie jest już rock'n'roll, a dla mnie jest. Tak samo jest z The Prodigy. Chodzi o postawę, o ducha – to tu jest najważniejsze. Słuchaj stary, wychowuję trzy nastolatki, które odkrywają właśnie rocka. Moja czternastoletnia córka jest taką fanką Bowiego, że właśnie zgoliła sobie brwi, a moja jedenastoletnia córka ma hopla na punkcie Beatlesów. Obserwuję jak odkrywają muzykę i to jest właśnie oparte o tego ducha. Nie uważam, że rock 'n' roll wyszedł z mody, bo to jest dużo więcej niż moda.