Wywiady
Łukasz Kursa (Moanaa)

Post-metal, post-rock i pochodne to bardzo specyficzny wycinek gitarowego grania. Muzyka głównie ceniona za przestrzeń i atmosferę, od wielu lat pozostaje głęboko w sercu słuchaczy i równie mocno w podziemiu, dzięki swojemu niekomercyjnemu aspektowi. Tuż obok Tides From Nebula, to właśnie pochodząca z Bielska-Białej Moanaa przeciera szlaki takiego grania na polskiej ziemi. Nie pierwsi, bez wątpienia nie ostatni, ale z całą pewnością jako nieliczni, którzy wytrwale dążą do perfekcji w obrębie tego nurtu. O premierze najnowszej płyty zespołu rozmawialiśmy z gitarzystą i liderem formacji – Łukaszem Kursą.

Grzegorz Pindor
2021-07-26

Wasz najnowszy, trzeci duży album „Embers”  ilustruje dwie rzeczy: zaskakującą konsekwencję i długowieczność w polskim (post) metalu oraz wizję muzyki, która bez względu na panującą pandemię brzmiałaby pewnie tak samo; czyli zaskakująco świeżo i z całą paletą emocji. Cieszysz się, że po tylu latach na scenie dotarliście do takiego punktu?

Łukasz: Pewnie, że się cieszę, że płyta spotkała się z takim odbiorem. Mnie zawsze w graniu chodziło przede wszystkim o przekazanie emocji albo wprowadzenie słuchacza w pewien trans i skłonienie do refleksji.

jesteś jedynym oryginalnym członkiem w zespole, a dorobek Moanaa to praca wielu ludzi, często ze środowisk spoza post-metalowej sceny. "Embers" to kolektywna praca czy nad kształtem brzmienia Moanaa pieczę trzymasz sam czy dzielisz obowiązki z Kvassem?

Łukasz: Do tej pory praktycznie cały materiał pisałem ja, później go aranżowaliśmy z resztą i tak powstawały finalne wersje kawałków. "Embers" jest albumem, który chyba jako pierwszy udało się nam stworzyć w sposób bardziej organiczny. Często spotykaliśmy się z samym bębniarzem i jamowaliśmy tylko we dwóch — większość riffów wychodziła w ten sposób, szczególnie te z użyciem gitary barytonowej (której zresztą jest na "Embers" bardzo dużo). Dopiero jak mieliśmy jakąś "bazę" ograną, zaczynaliśmy ją męczyć z resztą bandu — każdy miał dzięki temu miejsce dla siebie na pisanie swoich partii. Ja jestem mega zadowolony z takiej zmiany w procesie twórczym — dla mnie jest to bardziej naturalne i wydaje mi się, że słychać to na tej płycie. Inna kwestia, że miałem dzięki temu więcej czasu na grzebanie się w samych brzmieniach gitar i udało mi się wykręcić prawie że syntezatorowe warstwy i smaczki. Jeśli chodzi o wokale Kvassa, to zawsze zostawiałem mu wolną rękę — on ma swój sposób pracy i uważam, że wpierdzielanie się mu weń z butami tylko by wytworzyło niepotrzebne napięcia (śmiech).

"Embers" niejako kontrastuje z resztą katalogu, to nadal muzyka mocno zakorzeniony w post-metalu, ale "zrywy", a mam tu na myśli sekcję rytmiczną, pchają zespół niemal w hardcore'owe rejony, a i znalazło się pole dla black metalowego motywu. Ten upust wkurwienia to efekt emocji nagromadzonych w czasie pandemii czy chęć wyjścia poza strefę komfortu w materii samego komponowania?

Łukasz: Cała płyta została skomponowana przed 2019 a nagrana w sierpniu tegoż roku, także pandemia miała jedynie wpływ na nasze zaangażowanie w miks, który rozciągnął się w czasie na prawie sześć miesięcy. No ale nie śpieszyło nam się po prostu z wydawaniem tego albumu — koncertów zero, wszystko stało, każdy siedział w domu i coś sobie tam dłubał, także chcieliśmy trochę wyczekać — nikt tak naprawdę nie wiedział, ile cały paraliż potrwa. Co do "zrywów" sekcji to wynika to trochę z tego, o czym wspomniałem wcześniej — siedzieliśmy z bębniarzem we dwóch na kanciapie dziesiątki roboczogodzin, ja wpinałem baryton, odpalałem heada na 3/4 mocy i tłukliśmy riffy w F# aż do ogłuchnięcia (śmiech). Poza tym w 2017 roku zmienił się (znowu) praktycznie cały skład — nowi muzycy w bandzie popchnęli też mnie w nieco inne rejony muzyczne — każdy w zespole jakoś wpływa na resztę.

Nie sposób nie mówić o Moanaa w kontekście post-metalu. W ostatnich latach nurt przeżywa bardzo płodny okres, choć wielu niejednokrotnie wieszczyło jego rychły koniec. Jesteś silnie związany z tym gatunkiem od kilkunastu lat, co nadal inspiruje Cię w tej muzyce, że Moanaa nie próbowała jak dotąd (całkowicie) zerwać z brzmieniami spod znaku Cult of Luna i podobnych?

Łukasz: Ciężko mi wskazać palcem co dokładnie mnie inspiruje w przypadku Moany, tym bardziej że już od dawna sam nie za bardzo słucham płyt z szufladki "post". Te riffy i pasaże zawsze same się układały w taką formę.

Pytam o to nie bez powodu, ponieważ poza Moanaa grasz również w Only Sons – zespole z zupełnie innej orbity, w którym przecinają się death i black metalowe doświadczenie kolegów podparte wizją rock’n’rolla i Mastodonowych łamańców. Praca z Synami, a ostatecznie przenosiny do Krakowa wpłynęły na Ciebie jako muzyka?

Łukasz: Na pewno. Po pierwsze nigdy nie spędzałem tyle czasu z gitarą na kolanie co teraz — kawałki OS wydają się dość proste, ale jak dołączałem do zespołu, to płyta była gotowa i całość komponował Daniel, który jest naprawdę wybitnym gitarzystą i rzeczy, które jemu przychodzą naturalnie, wymagały ode mnie sporego wkładu pracy (śmiech). Od jakiegoś czasu pracujemy nad nowym materiałem więc mam też okazje wykazać się w kwestii pisania kawałków, które trwają góra 5 minut, co też jest dla mnie czymś nowym (śmiech).

Oba zespoły dzieli również specyfika brzmienia i koncertowego arsenału. W Only Sons aż kipi od energii i możecie pozwolić sobie na więcej szaleństwa, w Moanaa z kolei nie widzę miejsca na wpadki, improwizacje i minimalizm. Jak różni się Twój setup w zależności od koncertu?

Łukasz: W Moanie zawsze liczyła się przestrzeń brzmienia, dlatego też w moim pedalboardzie na próbach i koncertach zawsze jest kilka reverbów, delaye, tremolo itd. Ostatnimi czasy nie wypuszczam też łap swojego barytona od Majesty Customs — ta gitara mnie naprawdę mega inspiruje i była kamieniem węgielnym "Embers". Oczywiście ze względu na oprawę świetlną wszystko gramy strickte pod klika (lasery programowałem pod tempotracki, dzięki czemu są "bezobsługowe") dlatego — tak jak zauważyłeś — wszystko musi być w punkt — jak się rozjedziemy z metronomem, to wszystko się wysypuje. W Only Sons używam właściwie tylko gitary, kabla i wzmacniacza — czasami podkoloruje trochę brzmienie lekkim reverbem/delayem.

Skoro mowa o koncertach, już 31 lipca zagracie z Only Sons na SummerDiscomfort – imprezie, na której przecinają się stoner, post-punk, grunge i metal. Po grubo ponad rocznej przerwie (poza livestreamowanym setem) zagracie, jakby jutra miało nie być (przez możliwe nowe obostrzenia) czy traktujecie to jako okazję do życia chwilą i spotkania ze znajomymi?

Łukasz: Damy z siebie 100%. To będzie nasz pierwszy gig po ponad rocznej przerwie, do tego z nowym bębniarzem, ale ostatnie dwa miesiące dużo pracujemy i ćwiczymy — myślę, że forma jest konkretna, czuje, że jesteśmy znowu zgrani, zwarci i gotowi. Co do obostrzeń — nie nastawiam się już na nic, bo nic się nie da przewidzieć. Zastanawialiśmy się, czy próbować bookować jakieś gigi na jesień, ale jeżeli spalimy czas i pracę na ogarnięcie tego a później dostaniemy tylko info "elo, odwołane, bo czwarta fala", to wydaje nam się, że lepiej tę energię wpompować w pisanie nowego materiału.

Lato to również czas nowych wyzwań i aktywności. Jedną z nich jest nauka gry na instrumencie przez młodzież i ich rodziców. Od wielu lat pracujesz w sklepach muzycznych i obserwujesz, jak do tematu podchodzą klienci, zresztą, sądząc po ilości Twoich wpisów w sieci, można by już z tego skleić małą książkę. Naprawdę jest tak źle wśród młodych i domorosłych muzyków?

Łukas: To nie jest tak, że jest jakoś bardzo źle, szokuje mnie po prostu często podejście ludzi do tematu, szczególnie w czasach wszechobecnego dostępu do Internetu. Ludzie chcą mieć wszystko podane na gotowe, nie przeprowadzają swojego researchu, a później przychodzą, i oczekują, że kupią gitarę, która nie dość, że będzie dobra do wszystkiego, to jeszcze się nie będzie rozregulowywać, a najlepiej to jakby w ogóle sama grała (śmiech). Branża muzyczna jest bardzo specyficzna — jest mała, a jednocześnie pełna ludzi ekscentrycznych — myślę, że stąd wynika spora ilość sytuacji śmiesznych a czasem wręcz niedorzecznych.

Hubert Więcek powiedział mi kiedyś w wywiadzie, że umiejętności nie kupisz na Thomannie, i wydaje mi się, że ta myśl dobrze puentuje dzisiejsze podejście do gry na instrumencie. Pamiętasz, jak sam zaczynałeś? YouTube nie był jeszcze tym, czym jest dziś, a scena w Bielsku-Białej i okolicach pełna była zespołów.

Łukasz: Pamiętam! Zaczęło się w sumie dość późno, bo miałem jakieś 13-14 lat. Kumpel jechał do wojska, więc pożyczył mi na ponad rok swojego MEGa i 15-watowego pierdzika z Fendera. Zanim odkryłem taby, moim najlepszym przyjacielem był stary, monofoniczny kaseciak Grundiga — leciałem po kolei Metallicę, AcidDrinkers i co tam jeszcze miałem albo mogłem przegrać od ziomków z osiedla. Jak w końcu doczekałem się dostępu do neta, to oczywiście przewalałem tony tabulatur — pamiętam, że totalnie mi odjechało wtedy na punkcie Opeth i leciałem od A do Z całe "Blackwater Park", "Deliverance" i "GhostReveries". Lokalną sceną w Bielsku zacząłem się interesować dużo później — jakoś w okolicach 2008 roku, kiedy zbieraliśmy z Marcelem (pierwszy bębniarz Moanaa) skład na zespół. Natomiast w '12 albo '13 odkryłem fingerstyle i zacząłem wtedy przygodę z gitarą poniekąd zupełnie na nowo, bo jednak wymagało to nieco innej palety umiejętności niż rąbanie riffów na elektryku (śmiech). Co do tego, co powiedział Hubi — absolutnie się zgadzam, że technicznych umiejętności na Thomannie nie kupisz, ale jeśli chcesz umieć w kreowanie samego brzmienia, tworzenie soundscapeów i przestrzeni, które przecież są nieodzownym elementem Moany, to trochę tej kasy na sprzęt trzeba przewalić, nauczyć się, który efekt daje jakie możliwości — to też nie jest tak, że dasz dwie stówki za pierwszego lepszego delaya z Behringera i możesz jechać z tym światem (śmiech).

Rozmawiał Grzegorz Pindor

Foto: Marcin Pawłowski