Wywiady
Jim Root (Slipknot)

Z okazji 26 lat od premiery debiutanckiego albumu Slipknota, gitarzysta Jim Root wspomina swoją epicką podróż sprzętową i nietypowe wybory w poszukiwaniu absolutnego ciężaru.

2025-07-16

Był ostatnim, który dołączył. Kiedy gitarzysta Jim Root wszedł w skład Slipknota na początku 1999 roku, zespół był na ostatniej prostej nagrań debiutanckiego albumu, który miał zdefiniować ich jako nową, dominującą siłę na metalowej scenie. Root pojawił się tak późno, że zagrał tylko w jednym utworze – Purity. Reszta materiału na album Slipknot została zarejestrowana wcześniej przez gitarzystów Micka Thomsona i Josha Brainarda, zanim ten drugi opuścił skład.

Jednak to właśnie dołączenie Roota – który przejął po swoim poprzedniku numer 4 – sprawiło, że układanka była kompletna. Ta dziewięcioosobowa wersja zespołu okazała się być tą najbardziej „kanoniczną” – to ona pojawiła się jeszcze na trzech kolejnych płytach: Iowa (2001), Vol. 3: (The Subliminal Verses) (2004) oraz All Hope Is Gone (2008), które ugruntowały pozycję Slipknota jako globalnej potęgi. I choć od tamtego czasu skład zespołu kilkukrotnie się zmieniał, duet gitarowy Thomson–Root niezmiennie stanowi trzon ogłuszającego brzmienia zespołu.

Przez wszystkie te lata Jim nie przestawał eksperymentować ze sprzętem – grał na wszystkim, od Jacksonów Dinky, przez Charvele, po swoje sygnowane Fendery Telecaster, Stratocaster i Jazzmaster, tworząc przy tym miażdżące brzmienie. Ale teraz, szykując się do jubileuszowej trasy z okazji 25-lecia debiutu, sięgnął do szafy po niektóre z tanich gitar shred, na których nie grał od wielu, wielu lat.

Z Jazzmasterem podczas festiwalu Sonisphere w Wielkiej Brytanii w 2011 roku.

Jak mówi w rozmowie: „Bawię się teraz gitarami, których normalnie nie używam – jak różne DK i Charvele. Wyciągnąłem kilka starych gitar, które mają po 16 czy 17 lat, wrzuciłem do nich moje przetworniki i ustawiłem tak, jak lubię. Na tę trasę chcę zabrać dwie PRS-y oraz dwa stare Jacksony z początku lat 2000…”. Opowiadając o wszystkich zawiłościach swojej sprzętowej ścieżki w Slipknocie, Jim zastanawia się również, dokąd zmierza dalej. Ale zaczyna od powrotu do szalonych dni 1999 roku – kiedy jego arsenał był, delikatnie mówiąc, dość podstawowy…

Jak wyglądał twój setup, gdy dołączyłeś do Slipknota?

Kiedy dołączyłem do Slipknota, chyba miałem tylko Mesa Boogie .50 Caliber [Plus 2-Channel] – nadal ją mam. Do tego kolumna typu road-ready i Strat z ’93 roku z przetwornikiem Lace Sensor Gold, bo bardzo chciałem wrócić do brzmienia w stylu humbuckera, bardziej metalowego. Miałem też jakiegoś Ibaneza z serii pięćset którejś, ale gryf wciąż się rozstrajał… Nienawidziłem wtedy całego swojego sprzętu!

Wiedziałeś, czego szukasz, gdy zacząłeś kształtować swoje brzmienie?

Na początku po prostu próbowałem ogarnąć, o co w ogóle chodzi. Nigdy wcześniej nie używałem EMG. Zawsze grałem na tym, co było fabrycznie zamontowane w gitarze, bo nie było mnie stać na wymianę przetworników, a nie pracowałem w sklepie muzycznym ani nic takiego. Ale kiedy dołączyłem do Slipknota, pomyślałem: „Zaraz… Jestem w zespole, który gra znacznie ciężej, potrzebuję czegoś mocniejszego”.

Jim z Mickiem Thomsonem

Mick dał ci jakieś wskazówki?
Potrzebowałem czegoś, co się przebije, bo zespół był liczniejszy, a do tego grali w niższym stroju – parę stopni niżej niż to, do czego byłem przyzwyczajony – i jeszcze dorzucali drop tuning. Więc tak, pytałem Micka o porady. Mówiłem: „Jakich grubości strun używasz?” – kopiowałem jego setup. Często kupowaliśmy struny w tym samym czasie.

Kiedy EMG oficjalnie pojawiły się w twoim arsenale?

Zamontowałem zestaw EMG w moim Jacksonie Dinky DK – takim z zielonym topem typu flametop, satynowym osprzętem i odwróconą główką. Wrzuciłem tam 81 i 85 i to była moja główna gitara. Gdy zaczęliśmy intensywnie koncertować i zdobywać rozgłos, mogłem dopracowywać grubości strun, żeby lepiej pasowały do niskich strojów. A potem wszystko rozwijało się w zależności od tego, na jakiej gitarze grałem.

Jak dokładnie wyglądała ewolucja twoich gitar?

Chciałem znaleźć gitary, które będą na tyle solidnie zbudowane, że nie będę musiał ich za każdym razem ustawiać od nowa po wyjęciu z futerału w innym mieście. Potrzebowałem gitar, w których progi nie będą wychodzić po każdej trasie, bo przecież wrzucaliśmy je do skrzyń, a potem do wielkiej przyczepy ciągniętej przez autobus!

A co z wzmacniaczami?

Po nagraniu tego, co zagrałem na debiucie i potem na Iowa, pożyczyłem Laney Pro Tube Lead Series – zmodyfikowany. Bardzo podobało mi się jego brzmienie. Świetnie się miksował, więc przez chwilę próbowałem znaleźć podobne brzmienie w innych headach. Ale byłem przyzwyczajony do mojej .50 Caliber Boogie i Mesa Boogie byli na tyle mili, że przysłali mi kilka modeli DC-10, które właśnie wycofywali z produkcji.

Ale długo przy nich nie zostałeś.

Używałem DC-10 przez jakiś czas i próbowałem nagrywać z nimi w studiu, ale czegoś brakowało. I wtedy wkręciłem się w testowanie różnych marek wzmacniaczy. Pomyślałem: „Będę je po kolei wymieniał, aż znajdę taki, który sprawdzi się zarówno w studiu, jak i na trasie”. To musi być balans między tym, co mi się podoba osobiście, a tym, co pasuje do brzmienia zespołu – no i co nie będzie się psuło i wymagało wymiany lamp co tydzień.

W końcu postawiłeś na Orange. Co przesądziło?

Pojechałem na targi NAMM i zobaczyłem serię Rockerverb. Poszedłem na stoisko Orange, wziąłem gitarę, którą tam mieli – z single coilami – i podłączyłem ją. Gain był nieskończony. Brzmiało to chropowato, miało świetny środek. Wszystkie cechy, które moim zdaniem dobrze się przebijają. A do tego bardzo spodobał mi się głośnik z wiklinową maskownicą. Orange kojarzy się z doomem, stoner rockiem i klimatem Black Sabbath, ale pomyślałem: „Zrobię z tego coś swojego, bo ma w sobie coś z Marshalla, który lubię”.

Jak wspomniałeś wcześniej, dużą rolę w twoim brzmieniu odegrały grubości strun, które początkowo kopiowałeś od Micka. Ale z czasem zacząłeś eksperymentować, prawda?

To trudna sprawa, bo każda gitara inaczej „leży w dłoni”. Przy niskim strojeniu struny nie mogą być zbyt luźne, ale mój zestaw [Dunlopa] do Drop B wydaje się dość „sflaczały” w porównaniu z tym, czego używają inni w tak niskich strojach. Moja najgrubsza struna to tylko .56, a są ludzie, którzy używają .60 albo nawet grubiej. Chciałem, żeby napięcie było jak największe, ale jednocześnie struny musiały być na tyle elastyczne, żeby dało się robić podciągnięcia i grać szybkie skale i inne tego typu rzeczy.

Jak w tym czasie ewoluował twój pedalboard?

Na początku używałem właściwie tylko wah-wah, żeby dodać koloru w wybranych fragmentach. W niektórych momentach fajnie jest dorzucić coś efektowego. Czasem wrzucałem phasera, żeby uzyskać coś bardziej „mokrego” albo dodać innego charakteru. Przez jakiś czas grałem też na Univibe – dla takich dziwnych, filtrowanych, rozmytych dźwięków. Ale są dwa efekty, które mam na pedalboardzie od zawsze: Jimi Hendrix Octavio [JH-OC1] – świetny do fuzzów z oktawą – i [MXR] Carbon Copy Delay. Ten delay ma fajne, ciepłe brzmienie, a do tego można manipulować szybkością i uzyskać takie wibrujące powtórzenia jak w syntezatorze.

Na początku grałeś głównie na Jacksonach i PRS-ach. Co sprawiło, że zboczyłeś z tej ścieżki?

To był trochę dziwny moment, bo Fender dał mi Flat Heada [Telecastera], więc byłem trochę wspierany przez ich Custom Shop. Miałem dwa czy trzy Flat Heady i naprawdę je kochałem – były niezawodne w trasie. A potem Fender przejął Charvela i zrobili dla mnie kilka prototypów, bo zacząłem mówić, że może chciałbym sygnowany model właśnie z nimi.

I to doprowadziło do powstania twojego Telecastera sygnowanego?

Charvele nie do końca były tym, czego szukałem, mimo że bardzo dobrze się na nich grało. Od tego czasu jakość Charveli bardzo się poprawiła – to naprawdę świetne instrumenty. Ale wtedy mój kontakt z Fendera powiedział: „Jasne, możesz wrócić do nas. Ale zróbmy Telecastera”. A ja na to: „Wchodzę w to, jestem za”. Tak zaczęliśmy opracowywać specyfikację dla oryginalnego Jim Root Tele – to było wiele lat temu.

Później pojawił się sygnowany Jazzmaster – gitara, którą rzadko kojarzy się z ciężkim graniem.

Wiesz, ja zawsze szukam czegoś, co wkurzy metalowców! A najwyraźniej też graczy na Jazzmasterach i Tele! Ale przecież to tylko kawałek drewna z przetwornikami i strunami, nie? Kogo obchodzi kształt gitary? Fender wysłał mi Jazzmastera na długo zanim zaczęliśmy rozmowy o modelu sygnowanym i jakoś specjalnie na nim nie grałem. Wydawał mi się dziwnie wyglądający.

Co zmieniło twoje podejście?

Parę razy zagrałem na nim na siedząco i okazało się, że gra się świetnie. Brzmiał też naprawdę dobrze, ale nie przywiązywałem do tego większej wagi. Potem podczas pre-produkcji założyłem do niego swój pasek, żeby pograć na stojąco, i pomyślałem: „O cholera! Ta gitara jest idealnie wyważona”. Była bardzo wygodna i łatwa do grania, wszystko idealnie pasowało. Więc napisałem do Fendera: „Wiem, że kiedyś przysłaliście mi tego Jazzmastera, i nic z tym nie zrobiłem, ale teraz używam go na próbach i jestem zachwycony”. A oni: „Super. Chcesz zrobić wersję sygnowaną?” – i ja na to: „Jasne!”

Czy granie na Tele i Jazzmasterach zmieniło twój styl gry w porównaniu do shred-gitar?

Nie. A może trochę. Kiedy pierwszy raz bierzesz do ręki Tele czy Jazzmastera, nie myślisz o graniu neoklasycznych skal czy shredowaniu. Ale im dłużej grasz, tym częściej zaczynasz robić właśnie takie rzeczy. A jak już sięgasz po kawałki z repertuaru, w których są solówki, to nagle odkrywasz: „Wow! One naprawdę dają radę!” Nawet Gretsch Count Gentleman – gryfy w tych gitarach są cienkie i wygodne, podobnie jak w Jazzmasterach. Widziałem nagrania [gwiazdy country] Roya Clarka z lat 60., który grał na Jazzmasterze i po prostu rozrywał gryf!

Wspomniałeś wcześniej, że ostatnio wróciłeś do kilku starszych gitar na trasie – jak to wygląda?

Właściwie to zabrałem w trasę trzy moje stare PRS-y. Zmieniłem w nich przetworniki na moje sygnowane EMG Daemonum, żeby nie odstawały od reszty mojego sprzętu. Jeden z nich – czarny z klonową szyjką – był moją główną gitarą na początku kariery ze Slipknotem. Grałem na nim jeszcze przed tym, jak dołączyłem do zespołu. To stary Custom 24, który miałem jako backup w czasach, gdy moją główną gitarą był Jackson, zanim przerzuciłem się na Fendera. Uznałem, że fajnie będzie dać mu drugie życie. I nadal świetnie się sprawdza!

Jak wygląda teraz twój zestaw sceniczny? Czy wciąż korzystasz z klasycznego sprzętu?

Na scenie korzystam z Quad Cortexa od Neural DSP. Mam tam zaprogramowane dokładne brzmienie mojego Splawn Quick Rod i to właśnie z niego wychodzi cały mój dźwięk. Nie mam już na scenie żadnych kolumn ani wzmacniaczy – używamy monitorów dousznych. Mój dźwięk trafia prosto do frontu, a na scenie jest tylko czyste powietrze. Wiesz, czasem nadal sięgam po moje Splawny w studiu – albo po stary Marshallowy JMP albo JCM800, jeśli chcę czegoś bardziej organicznego. Ale Quad Cortex brzmi tak dobrze i jest tak spójny, że ciężko się od niego oderwać.

To już całkowity koniec analogowych czasów?

Nie do końca – ale raczej nie zamierzam wracać do pełnych racków czy ścian kolumn. Quad Cortex daje mi dokładnie to, czego potrzebuję: brzmi świetnie, jest lekki, łatwy do zaprogramowania, a do tego mogę go zabrać w bagażu podręcznym. Kiedy grasz 80 koncertów w roku i co chwilę latasz, minimalizacja sprzętu to błogosławieństwo. A publiczność i tak nie zauważa różnicy – liczy się to, co leci z głośników, a nie co masz za plecami.