Rozmowa z Michałem Stemplowskim, gitarzystą i kompozytorem J.D. Overdrive. O pożegnalnej płycie „FuneralCelebration”, sounthern metalu w Polsce i ograniczeniach wynikających z dystonii ogniskowej, rozmawiał Michał Koch.
J.D. Overdrive kończy karierę! A wydawało mi się, że zaczynacie się rozpędzać.
Grając nad Wisłą szeroko pojęty southern metal, ciężko jest się w jakikolwiek sposób rozpędzić (śmiech). Ten gatunek nigdy nie miał w Polsce wielu fanów. W sumie zabawne jest, że to przy wydaniu pierwszej EPki i pierwszych dwóch płyt byliśmy najbardziej „rozchwytywani” i chyba to wtedy mieliśmy okazję zaliczyć kilka większych koncertów, jak chociażby ten w katowickim Spodku przed Whitesnake czy supportując Down. Po blisko piętnastu latach wspólnego grania, po wydaniu pięciu pełnych i dwóch małych albumów powiedzieliśmy w tym składzie wszystko, co powiedzieć chcieliśmy. Do tego nasz perkusista zmienia niebawem miejsce zamieszkania, wybywając prawie na drugi koniec Polski, przez co wizja roszady w składzie jakoś średnio nam się kleiła. Jooras jest z nami niemal od samego początku, przez co jego styl gry i zagrywki stanowią nierozłączny element J. D. Overdrive.
Podjęliście zatem decyzję…
W związku z tym oraz czując jeszcze głód grania i komponowania stwierdziliśmy, że lepiej w ten sposób pożegnać się z fanami, niż pewnego dnia nagle oznajmić światu „dzięki, ale to koniec tej przejażdżki, już więcej się nie zobaczymy”.
Na jakim sprzęcie robiłeś nagrywki „Funeral Celebration”?
Podczas nagrywania „FuneralCelebration” do numerów strojonych w C wykorzystałem mojego ukochanego Gibsona Les Paula Traditionala na Burstbuckerach 2 i 3 – to wiosło, które ma chyba u mnie dożywocie. Do niższych strojów wleciał Chapman Guitars Ghostfret Pro. Gitara ta jest ze mną od niedawna, ale jej charakter idealnie siedzi w takich numerach, jak „On The Corpses of Giants” czy „Old Dog, Old Tricks”. Całość była wbijana na paczkach i wzmakach Marshalla: JVM’a 410H podpiąłem pod kolumnę 1960A, a drugą głowę, Marshalla DSL20HR, pod pakę 1936. Miks, jaki słyszycie na płycie, to 50/50 obu zestawów. Dzięki temu zyskaliśmy fajny gruz, z możliwością kontrowania siarczystych alikwot. Efekty, to używany przeze mnie od dawna MXR ZW-44 do podbicia gainu (chociaż tym razem został pierwszy raz ustawiony w tryb GT-OD), MXR Carbon Copy i kaczka Jima Dunlopa sygnowana nazwiskiem Jerry’go Cantrella. W „Electric Pandemonium” jako booster wleciała przyjemna kopia Big Muffa, zrobiona dla mnie customowo przez Dromee’ego. Jako ciekawostkę dodam, iż wszystkie solówki na płycie nagrywałem w domu na sprzęcie Line 6 – dało mi to o wiele większy komfort i spokój przy ich komponowaniu. W końcu nie musiałem się gonić lub robić czegoś po łebkach, co niestety w przeszłości się zdarzało (śmiech).
Pełnisz funkcję kompozytora w zespole. Podzielisz się przebiegiem tego procesu w przypadku nowej płyty.
Wszystko zaczyna się od pomysłu na riff. Co ciekawe, u mnie najlepsze pomysły przychodzą niespodziewanie. Rzadko kiedy jest tak, że siadam z wiosłem i mówię sobie „ok, to dzisiaj napiszę jakiś nowy numer”. Najczęściej biorę gitarę do ręki i coś tam sobie jammuję, szukam jakichś ciekawych progresji, melodii i z tego wychodzi riff. Zdarzają się sytuacje, kiedy np. przechodzę obok gitary, którą chwytam na 2-3 minuty i nagle coś się pojawia. Wtedy wyciągam komórkę i nagrywam pomysł na dyktafon.Dalej przychodzi pora na „obróbkę” pomysłu – nucę sobie, co chciałbym dalej usłyszeć. Jednocześnie myślę już o linii perkusji i tym, jak ostatecznie całość w mojej ocenie powinna brzmieć. Często ten proces dzieje się na próbach i wiele pomysłów przyszło wraz ze wspólnym jammowaniem.Nad końcowym aranżem dłubiemy razem, sprawdzając różne warianty i koncepcje. Często pomysły na zmiany przychodzą i po pół roku ogrywania nowego numeru na próbach. W sumie tak to się toczyło od początku funkcjonowania JDO.
Gdzie Cię usłyszymy w przyszłości?
W zanadrzu na pewno mam kilka pomysłów na nową muzę, ale na tym etapie potrzebuję złapać trochę oddechu od funkcjonowania w kapeli. Wiesz, zespół to ścieranie się różnych charakterów, często niełatwe przeciąganie liny. W tej chwili nie jestem gotowy na budowanie czegoś od podstaw i mierzenie się z wyzwaniami opisanymi powyżej. Szczególnie że sam nie należę do osób, z którymi łatwo się współpracuje (śmiech).Niemniej gitary nie odwieszam na kołek – przyjdzie czas na nowe, bo jestem za bardzo uzależniony od samego procesu komponowania i nagrywania. To działa na mnie jak najlepszy narkotyk – bez efektów ubocznych i kaca.
Twoje muzyczne inspiracje i ulubieni gitarzyści?
Kiedy zakładałem J. D. Overdrive, powiedziałbym bez zastanawiania się: Zakk Wylde, Dimebag Darrell, John Petrucci. Obecnie moja optyka na ulubionych twórców nieco się zmieniła, bo nie mam swojego TOP 3. Oczywiście szanuję nadal wspomnianą trójką (chociaż Zakk to raczej sentyment, bo poza efekciarstwem prezentuje małą różnorodność), ale uwielbiam także Joe Bonamassę, Jareda Jamesa Nicholsa, a ostatnio Scotta MacKeona. Słucham dużo różnej muzyki, od standardów pokroju Pink Floyd czy Petera Gabriela, po instrumentalne djenty i jazz. Co zabawne – najmniej słucham muzyki z okolic gatunkowych, jakie sam lubię grać. Ot taki paradoks. Parafrazując bodaj Zbyszka Hołdysa: w każdym gatunku można znaleźć coś dobrego.
Z kim dzieliliście scenę?
Down czy Whitesnake w tym miejscu pominę, bo już o nich wspominałem, ale faktycznie było tego sporo. Clutch, Corrosion of Conformity z powracającym do składu Pepperem, Black Label Society, Europe, Phil Anselmo z „Nielegalnymi”, grecki Planet of Zeus oraz cała masa świetnych, polskich kapel, z którymi spotykamy się na scenach do dzisiaj. Tak, jest co wspominać!
A zatem ulubione wspomnienie?
Support zespołu Down w krakowskim Studio. Byliśmy wtedy mocno nieopierzeni i jeszcze przed wydaniem pierwszego longplay’a. Pamiętam to, jak dzisiaj – rozgrywałem się na backstage’u przed występem i przyszła pora, aby odłożyć gitarę na statyw, który znajdował się już na scenie. Kilka godzin wcześniej klub świecił pustkami, jednak kiedy wszedłem po rozgrzewce ponownie na główną salę, to mnie zamurowało. Studio było wypchane chyba do granic możliwość. Złapał mnie wówczas przepotężny stres. Na szczęście, kiedy finalnie pojawiliśmy się na deskach klubowych, aby zagrać swoje 30 minut, publika tak nas przywitała, że kopara mi opadła. Jak do tego dołożę stojącego w trakcie gigu z boku sceny i kiwającego głową z aprobatą Peppera Keenana, tak chyba obraz ulubionego wspomnienia idealnie się dopełnia (śmiech).
Jak ograniczenia wynikające z dystonii ogniskowej wpływają na Ciebie jako gitarzystę?
Dystonia ogniskowa to z reguły temat, który jest mocno przemilczany w środowisku muzyków sensu largo. Same objawy tego typu dysfunkcji u każdego mogą objawiać się inaczej. W moim przypadku choroba ta dotyka lewej dłoni i ujawnia się podczas pisania na klawiaturze i przede wszystkim podczas gry na instrumencie. Dochodzi tutaj do mimowolnych skurczy palców, szczególnie serdecznego i małego, do drżenia i zaciskania się dłoni oraz do zmniejszenia precyzji ruchów. Bywają dni, kiedy objawy wręcz uniemożliwiają grę dłuższą niż 5 minut. Na szczęście zdarza się to bardzo rzadko.
Oczywiście można sobie z tym radzić, np. ostrzykując konkretne grupy mięśni toksyną botulinową, wprowadzając odpowiednie przerwy między ćwiczeniem na gitarze (nie za długie i nie za krótkie; ja staram się grać co drugi dzień) lub stosując dodatkowy bodziec dotykowy porażonej kończyny. I tutaj ciekawostka – z takim samym problemem boryka się brytyjski basista Scott Devine, który zakłada na lewą rękę cienką rękawiczkę. Zacząłem stosować ten sam patent, co pozwala zmniejszyć objawy nawet o 80%. Wierzcie mi, że to już jest niesamowity komfort.
Ostatni rok pokazał mi także inną stronę walki z tą chorobą, dzięki której obecnie nie wspomagam się rękawiczką. To psychoterapia – powolny powrót do równowagi spowodował znaczne zmniejszenie się objawów. Oczywiście nie jest idealnie, ale na tyle dobrze, że gra na instrumencie sprawia mi znowu wielką radość, zamiast irytować do granic możliwości. Bo niestety tak to wcześniej wyglądało, przez co byłem o krok od rzucenia grania w ogóle. Osobiście bardzo zależy mi na nagłaśnianiu problemu dot. dystonii ogniskowej wśród muzyków i nie tylko, gdyż sam straciłem blisko dekadę na poszukiwanie źródła moich problemów. Jest to choroba dotykająca niewielką część populacji, przez co większość neurologów nawet nie potrafi skojarzyć objawów z daną dysfunkcją. Ja na szczęście jakoś sobie radzę, ale pewnie jest parę osób, które rzucają instrumentem w kąt, nie mogąc znaleźć rozwiązania swoich bolączek.
Twoja ulubiona płyta J.D. Overdrive to…
Na ten moment zdecydowanie będzie to „Wendigo”. W mojej ocenie to najbardziej niedoceniona płyta w naszym „portfolio”. Jest ona chyba najmocniej złożona muzycznie i technicznie, ale też niepozbawiona swego rodzaju oddechu. Dopiero przy „Wendigo” poczuliśmy luz komponowania i zrozumieliśmy, że nie musimy się z nikim ścigać, porównywać i ścierać. To najbardziej szczery album, w którego produkcję włożyliśmy masę wysiłku i pracy. Poza okładką. Za okładkę przepraszamy (śmiech).
Rozmawiał: Michał Koch
Zdjęcia: Marcin Pawłowski