Nieco wbrew logice pozwolę sobie żartobliwie stwierdzić, że najnowszy solowy krążek Mylesa Kennedy’ego to najlepszy album Slasha, na którym Slash nie zagrał.
I nie dowodzi to w żadnym razie, że Kennedy w ten czy inny sposób naśladuje styl gitarzysty legendarnych Guns N’ Roses, że sobie coś tam od kolegi podkrada, choć i tego nie wykluczam, bo jeśli uczyć się, to od najlepszych, ale to jak wielki wpływ na brzmienie krążków Slasha miał właśnie wokalista.
"The Ides of March" nie ma praktycznie wcale posmaku grunge’u, które adoptował do stylistyki Alter Bridge Mark Tremonti z Creed, a jest to krążek zdecydowanie mocniej osadzony w bluesie, folku i typowo slashowym hard rocku – na całe szczęście nie takim jak przegadany "World on Fire" (2014) czy przesłodzony „Living the Dream” (2018), ale konkretnym i chwytliwym jak na bodaj najlepszym w solowej dyskografii Slasha "Apocalyptic Love" (2012): otwierający album "Get Along" czy "A ThousandWords" są tego najlepszymi przykładami.
Jest przy tym "The Ides Of March" płytą szalenie różnorodną, ale wciąż koherentną, bo spajaną w całość za sprawą zarówno głosu Kennedy’ego jak i solidnie zarysowanego klimatu tych pięćdziesięciu minut dźwięku. Mamy tu zarówno wcześniej wspomniane, slashowskie hard rockowe jazdy, ale i masę klimatycznych zwolnień tempa, gdzie do głosu dochodzą gitary akustyczne, które zresztą są niezwykle istotne dla napompowanego inspiracjami folkiembrzmienia tego krążka, a wreszcie, chociażby soczyste bluesy jak "In Stride czy „Tell It Like It Is" z cudnie bujającymi riffami granymi z rurką slide. Na całe szczęście nie ma tu natomiast bolączki i prawdziwej plagi z płyt Slasha, czyli lukrowych ballad dla nadwrażliwych nastolatek. Gdy Myles wciąga słuchacza w świat pościelówek, to są one na swój sposób magiczne poprzez splątanie z poruszającą melancholią – dobitne przykłady to chociażby kapitalnie zaśpiewany "Love Rain Down" czy uroczo baraszkujące z country "Moonshot".
Jest też najbardziej rozbudowany numer tytułowy, który prócz wyraźnych wątków folkowych, wielowątkowością czerpie nieco z art-rockowych suit – tu na dodatek pięknie, z emocją i nerwem Kennedy prowadzi przesmaczne gitarowe solówki. Jeśli już o nich mowa, to trzeba powiedzieć, że praktycznie gdzie się gitara nie odezwie, to pieści uszy. Na „The Ides of March” nie jest tak jak u Slasha, gdzie rządziła raczej intuicja i improwizacja, tu solówki są pisane, mocno przemyślane, melodią wpasowane w nastrój utworu i zawsze dają słuchaczowi masę satysfakcji. O partiach z "The Ides Of March" już wspomniałem, ale takich momentów jest tu multum z klimatycznierozbluesowanymi frazami w „WorriedMind” na czele, których nie powstydziłby się Gary Moore. Trzeba tu zaznaczyć, że za partię gitary odpowiada sam Kennedy, a jego warsztat robi wrażenie nie gorsze niż umiejętności wokalne. Artystę wspiera na perkusji ZiaUddin i znany z Alter Bridge basista Tim Tournier.
O tej płycie można by opowiadać sporo, ale wszystko sprowadza się do krótkiej myśli, że "The Ides Of March" to kolejny świetny album Mylesa Kennedy’ego. Nie jest tak szorstki i mroczny w wydźwięku jak debiutancki "Year of the Tiger" (2018), ale wciąż w kapitalny sposób interpretuje oldskulowe brzmienia garściami czerpiąc z bluesa oraz folku, klasyczne gatunki ogrywa z szacunkiem i sprawia, że stają się atrakcyjne dla XXI wiecznego słuchacza. Smakowita porcja dźwięków od Mylesa Kennedy’ego!