Wywiady
Myles Kennedy

Myles Kennedy wydał w tym roku swoją pierwszą, solową płytę. Mieliśmy okazję spotkać się podczas jednego z koncertów promujących album i porozmawiać o kulisach powstawania tego mrocznego dzieła, w którym lider Alter Bridge mierzy się ze śmiercią bliskiej osoby…

2018-09-19

Trudno nie wierzyć w przeznaczenie, kiedy słucha się takich historii jak ta, którą opowiedział nam Myles gdy zapytaliśmy o genezę nazwy jego najnowszego wydawnictwa. W przerwie między koncertami z Alter Bridge i Slashem, muzyk miał chwilę wolnego. W najlepsze kosił trawnik przed domem kiedy piosenka po prostu zaczęła grać mu w głowie. „Melodia znikąd pojawiła się w moich myślach” – wspomina muzyk – „Pamiętam, że nagrałem ją wtedy na telefonie i ‘odłożyłem na później’. Po jakimś czasie znowu wróciła i wtedy sprawdziłem czym w ogóle jest ten cały ‘rok tygrysa’. Okazało się, że w chińskim kalendarzu był to rok śmierci mojego ojca. Można powiedzieć, że wszechświat dał mi wtedy do zrozumienia, że oto nadeszła pora, aby nagrać tę płytę.”

Chodziło o rok 1974. Ojciec Mylesa, Richard, zmarł kiedy ten miał zaledwie 4 lata. Odmówił leczenia ze względu na swoje wyznanie. Był zrzeszony w Stowarzyszeniu Chrześcijańskiej Nauki, gdzie wierzy się, że tylko modlitwa uzdrawia wszelkie choroby. Na nowej płycie i w tytułowym utworze, Myles mierzy się ze stratą i jej następstwami w życiu jego, matki i brata.

„W przeszłości zdarzało mi się podejmować ten temat ale z wielu powodów nie byłem w stanie temu sprostać. Mimo, że to bardzo bolesne, śmierć i strata niejednokrotnie przewijały się już w piosenkach, które pisałem. Byłem bardzo młody gdy zmarł tata, więc można powiedzieć, że to wydarzenie stanowiło podatny grunt pod studnię z której czerpałem w kolejnych latach. Wcześniej nie potrafiłem jednak zmierzyć się z całą płytą o takiej tematyce. Dopiero teraz poczułem, że to właściwy moment".

 

Mimo że piosenka „Year Of The Tiger” ma w sobie duże pokłady nostalgii i smutku, na płycie nie brakuje też pozytywnych emocji. Podczas naszej rozmowy, Myles Kennedy odkrył przed nami kolejne warstwy tego niesamowitego dzieła, w którym folk, delta blues a nawet rockabilly mieszają się z gitarą akustyczną, hawajską oraz banjo.

Gitarzysta: Piosenki, które pojawiają się na płycie to niemal żywe rozdziały z życia twojej rodziny. Dużo czasu zajęło ci wizualizowanie tych przeżyć podczas pisania tekstów?

Myles Kennedy: Tak. To było największe wyzwanie, z którym musiałem zmierzyć się podczas pracy nad tym albumem. Chyba nie do końca zdawałem sobie sprawę z tego co może zadziać się w mojej głowie kiedy zacznę wracać do pewnych wydarzeń. Przykładowo, kiedy zabrałem się za „The Great Beyond” chciałem jednocześnie oddać wszystkie szczegóły tego wieczoru ale także opowiedzieć pewną historię. To było trochę jak malowanie surrealistycznego, wyjątkowo żywego obrazu. Tylko w ten sposób mogłem szczerze oddać to co wydarzyło się w przeszłości. Ból, który wówczas czułem był… interesujący. Trudno mi znaleźć lepsze słowo, które opisałoby co wtedy czułem. Myślę, że podczas pracy nad tą płytą wiele nauczyłem się o tym jak działa ludzki mózg. Kiedy zanurzyłem się w świecie tych tekstów, nawet moja żona zauważyła, że coś się zmieniło. Selena jest terapeutką więc mogłem dopytać ją o pewne szczegóły związane z pracą mózgu. Jeśli wciąż wracasz myślami do jakiegoś wydarzenia, wizualizujesz je i próbujesz przypomnieć sobie wszystkie szczegóły, musisz być przygotowany na to, że może zaboleć. Nie jestem pewny czy na samym początku prac nad tymi tekstami byłem na to gotowy. Nie miałem jeszcze pojęcia na co się porywam…

To najbardziej akustyczny album w twoim dorobku. Jakie wyzwania pojawiły się podczas aranżowania tych kompozycji i pisania poszczególnych utworów?

Na pierwszym miejscu postawiłem wokal i gitarę akustyczną. Od początku wiedziałem, że to właśnie będzie podstawa całego albumu. Kiedy rozpoczęliśmy nagrania, musiałem zachować ostrożność w doborze tych elementów, które miały dołączyć do moich głównych składowych. Podłączenie mojego PRS’a do pieca z gainem rozkręconym na maksa odpadało. Takie rozwiązanie całkowicie zniszczyłoby akustyczny charakter płyty. Pracując nad odpowiednimi teksturami dźwięków musieliśmy zachować pewną organiczność. Idąc tym tropem, na drugim planie, w naturalny sposób pojawiły się mandolina, banjo i gwiazda wieczoru w postaci gitary hawajskiej. Ta ostatnia to pomysł Elvisa (Baskett, producent albumu – dop. red.). Rozmawialiśmy o tym instrumencie podczas przygotowań do nagrań ale nigdy wcześniej nie miałem z nim do czynienia. Elvis zamówił do studia gitarę hawajską firmy Dillon i byłem pewny, że będziemy musieli zatrudnić muzyka, który na niej zagra. Dla kogoś kto gra na tradycyjnych gitarach to coś zupełnie nowego. Może nie było to tak trudne jak w przypadku elektrycznej wersji tego instrumentu ale jednak. Kiedy gitara hawajska po raz pierwszy wylądowała na moich kolanach i zacząłem z nią eksperymentować poczułem, że gra na niej przychodzi mi dość naturalnie. Finalnie udało mi się nagrać te partie i myślę, że słychać w tym pewną niewinność debiutanta. Kiedy dajesz instrument komuś kto nigdy na nim nie grał, technika gry może nie być tą właściwą ale unikalne podejście przynosi czasami ciekawe efekty. W tym przypadku, byliśmy z nich zadowoleni.

Solówka na gitarze hawajskiej w „Love Can Only Heal” to jeden z piękniejszych momentów na płycie. W jakich okolicznościach powstała?

Szczerze mówiąc nie mam pojęcia jak udało mi się to zagrać. Słuchałem dużo Davida Lindleya, który grał na tym instrumencie w zespole Jacksona Browne. Myślę, że to w jaki sposób akcentował dźwięki było dla mnie pewnym drogowskazem. Czułem, że dźwięki muszą być w pewien sposób agresywne ale nie miałem na to gotowego pomysłu gdy siadałem do nagrań. W pewnej chwili po prostu to poczułem i podczas grania razem z Elvisem i Jeffem (Mol, inżynier dźwięku – dop. red.) po prostu udało nam się uchwycić ten moment na nagraniu.

Wchodzenie z nowymi instrumentami do studia to odważna decyzja. Czy banjo i mandolina też były dla ciebie nowością?

Na nich też nigdy nie grałem. To był dla mnie zupełnie nowy świat. Myślę, że bardzo pomogły mi moje eksperymenty z różnymi strojami gitar. Dzięki temu mój mózg mógł w łatwy sposób przestawić się właśnie na banjo albo mandolinę. Pierwszy z wymienionych instrumentów udało mi się zresztą dość szybko opanować. Okazało się, że nie jest tak źle jak myślałem. Gra na banjo dostarcza mi mnóstwo frajdy. W przyszłości chciałbym poświęcić mu nieco więcej czasu. Jeśli chodzi o mandolinę, na pewno daleko mi do Chrisa Thile, który jest obecnie jednym z moich ulubionych muzyków. To geniusz! W przypadku tego instrumentu po prostu chciałem przenieść na struny to co grało mi w głowie i upewnić się, że będzie to odpowiednio dopasowane do danej piosenki.

Częstotliwości tych instrumentów wydają się być idealne do miksowania…

Tak, tutaj zdecydowanie wyróżnia się mandolina. W tej kwestii to naprawdę piękny instrument. Dodaje do kompozycji specyficzną fakturę. Z banjo jest tak samo z jedną małą różnicą. Niezależnie jak głęboko ukryjesz je w miksie i tak będzie się przebijać! Ten instrument to czysty „przecinak” i nie mam co do tego wątpliwości!

Mandolina z Love Can Only Heals kojarzy się trochę z The Battle Of Everymore, Led Zeppelin. Czy była to jedna z twoich inspiracji?

Oczywiście. Led Zeppelin III i IV były płytami, których bardzo dużo słuchałem jeszcze w czasach gdy kształtował się mój muzyczny gust. Kiedy chwyciłem za mandolinę wiedziałem, że wypłynięcie na wody Zeppelinów będzie nieuniknione. Ten zespół jest we mnie odkąd pierwszy raz ich usłyszałem.

Czy brytyjski folk również miał wpływ na to jak brzmi ta płyta? Słychać tu wpływy Nicka Drake’a.

Tu również muszę przytaknąć. Jego Pink Moon to jeden z moich ulubionych utworów. Wydaje mi się, że strojenie w utworze „Songbird” (CGCFCE) to jego znak rozpoznawczy. Jeśli się nie mylę, Nick też grał w pewnym momencie na starszych modelach Gibsonów J-45. Z jego utworów bije przepiękna melancholia. Dokładnie takich emocji potrzebowałem na swojej płycie.

Gitara J-45 odegrała chyba ważną rolę na „The Year Of The Tiger”…

Bez dwóch zdań! Zaryzykowałbym nawet stwierdzenie, że bez tej konkretnej gitary, pisanie tej płyty nie przebiegałoby tak szybko i sprawnie. Mój przyjaciel, wspólnie z moją żoną zarządza naszą fundacją Future Song Foundation, która pomaga młodym muzykom. Tak się składa, że pracuje również w lombardzie gdzie często pojawiają się świetne instrumenty. Gitara, która dzięki niemu trafiła w moje ręce miała tylko jednego właściciela, który dbał o nią przez ponad 70 lat. To Gibson J-45 z 1944 roku. Logo umieszczone na główce wskazuje na to, że instrument powstał w czasie wojny. Gitarę zrobiły kobiety ponieważ mężczyźni byli wówczas na froncie. Pamiętam jak odwiedziłem rzeczony lombard i zacząłem na niej grać. To był chyba najgłośniejszy akustyk jakiego kiedykolwiek słyszałem. Zabrałem go do domu i wtedy zaczęły dziać się magiczne rzeczy. Po prostu nie mogłem przestać komponować. Ta gitara była muzycznym katalizatorem, dzięki któremu powstała cała płyta.

Czy na płycie pojawiają się tylko stare instrumenty?

W większości partii, tak. Głównie wspomniany Gibson J-45 i Martin 000-21, którego pożyczyłem od kumpla. Ten instrument można usłyszeć w „Haunted By Design” i chyba w „Devil On The Wall”. Ta gitara idealnie nadawała się do grania fingerstyle. Bez problemu mogłem też obniżyć na niej standardowy strój o pół tonu w dół. Korzystałem też z gitary National Triolian z 1930 roku. To był chyba największy vintage w moim instrumentarium. Było też trochę nowszego sprzętu. Na „Blind Faith” wykorzystałem rezofoniczną gitarę NRP 14 National. Z kolei wszystkie te brzęczące riffy to zasługa Gretscha, model Duane Eddy. Właściwie wszystkie elektryczne gitary, które pojawiły się na tej płycie były wyprodukowane właśnie przez tę firmę.

Co najbardziej podoba ci się w brzmieniu gitary rezofonicznej?

Ta gitara ma bardzo charakterystyczny atak. Za każdym razem kiedy kostkuję, czuję, że robię to inaczej niż w przypadku gitary elektrycznej czy nawet akustycznej. To z kolei inspiruje mnie w zupełnie inny sposób niż w przypadku bardziej tradycyjnych instrumentów. Jestem wielkim fanem Chrisa Whitley’a i to właśnie dzięki niemu odkryłem gitarę rezofoniczną. To w jaki sposób jej używał na pewno miało na mnie duży wpływ. Płyta Dirt Floor towarzyszyła mi przez wiele lat co pewnie da się słyszeć w moich nowych piosenkach. Gitara rezofoniczna ma zupełnie inną barwę niż jakikolwiek instrument. Wbrew pozorom jest w niej pewna doza agresywności i chyba to podoba mi się najbardziej.

Dużym zaskoczeniem na płycie jest „Devil On The Wall”. Słychać tam wpływy rockabilly w wydaniu Stray Cats. Czy właśnie tak brzmiał ten utwór w twojej głowie przed nagraniami?

Akurat ten numer poszedł w takim kierunku, którego w ogóle się nie spodziewałem. Pamiętam, że kiedy pisałem tę piosenkę, rozmawiałem z Zia Uddinem (współzałożyciel The Mayfield Four, gdzie grał również Myles – dop. red.) na temat tego jak ułożyć linię perkusji a konkretniej, jak powinien grać werbel. Niby słyszałem to w głowie ale nie miałem świadomości, że kiedy dojdzie do tego gitara Gretsch, wszystko zabrzmi w klimacie rockabilly. Nigdy wcześniej nie zapuszczałem się w te rejony muzyki i nie byłem do końca pewny czy numer nie będzie za bardzo odstawał od całej płyty. Zdecydowaliśmy się jednak spróbować. Na początku, utwór ma nieco hiszpański klimat. To coś, co pojawiało się już w moich kompozycjach za czasów Mayfield Four. Sprawdźcie tytułowy utwór z płyty „Fallout” wydanej dokładnie 20 lat temu. Trochę czasu minęło odkąd ostatnio stosowałem ten trik. Wierzcie lub nie ale ten styl wyniosłem z orkiestry, w której grałem gdy chodziłem jeszcze do ogólniaka. Graliśmy utwory, w których nie brakowało tego typu zagrywek więc mimowolnie musiało to trafić do mojego muzycznego arsenału. Gdy kończy się intro, utwór eksploduje energią w stylu Briana Setzera. Jego wpływy słychać szczególnie podczas solówki. W moim odczuciu, to jeden z najbardziej niedocenianych gitarzystów na świecie. Pracowałem kiedyś w sklepie muzycznym, gdzie na okrągło wyświetlaliśmy jego film z lekcjami gitary, który powstał lata temu. Staliśmy przed ekranem jak zahipnotyzowani i tylko miarowo poruszaliśmy głowami myśląc „kurde, ten koleś jest naprawdę niezły!”.

 

Nowy album będzie z pewnością dużym zaskoczeniem dla wielu fanów. Myślisz, że ta zmiana stylu to naturalna część twojego muzycznego rozwoju?

Cóż… kiedy byłem dzieckiem, mogłem siedzieć zamknięty w pokoju przez osiem godzin dziennie. Ta beztroska była cudowna ale teraz czas zdaje się płynąć szybciej. Chyba właśnie dlatego staram się szukać nowych rzeczy. Nie chcę skończyć jak gitarzyści, którzy popadają w rutynę i przez lata w ogóle się nie rozwijają. Myślę, że mój kolega z zespołu, Mark Tremonti zgodziłby się ze mną w stu procentach. Stagnacja jest jego największym wrogiem! Rozwój i nauka to coś co powinno towarzyszyć gitarzyście przez całe życie. Boję się, że pewnego dnia mógłbym stracić zainteresowanie gitarą i moja studnia pomysłów po prostu wyschnie. Chyba właśnie dlatego nieustannie poszukuję inspiracji w najróżniejszych obszarach życia i muzyki.

WIZYTA ZA KULISAMI

Manager Alter Bridge, Tim Tournier, który na trasie „Year Of The Tiger” gra również na basie, opowiada o sprzęcie, który towarzyszy muzykom podczas koncertów


„To reedycja Gibsona Southern Jumbo z 1959 roku, limitowana wersja instrumentu, który w połączeniu z przystawkami LR Baggs Anthem brzmi naprawdę świetnie! Testowaliśmy wiele gitar, żeby dotrzeć do tego konkretnego modelu. Przez długi czas korzystaliśmy z instrumentów firmy Taylor i nadal zdarza nam się na nich grać. Wszystko dzięki brzmieniu, które zapewnia ich Expression System. Niestety jest ono zbyt dziewicze jak na solówki Mylesa. W tym przypadku potrzebujemy znacznie większej głębi akustycznego brzmienia.


Kolejny instrument w naszym arsenale to National NRP 14. Zrobili go specjalne dla nas w wariancie „duel pickups”.


Na scenie pojawia się też Taylor 618e. Myles korzysta z niego gdy gra w stroju „open G”. Głębia brzmienia przypomina tu nieco Gibsony.


Myles potrzebuje czasami nieco więcej gainu i w takich sytuacjach korzystamy z pedału głośności.


Mamy też prototypowy model od Taylora. Wyróżnia się bardzo klasyczną budową gryfu i idealnie sprawdza się podczas grania kostką.


Jeśli chodzi o pedalboard ciągle coś zmieniamy. Myles uwielbia kostkę Earthquaker Devices Dispatch Master ze względu na rewelacyjny delay i reverb zamknięte w jednej obudowie. Takie samo urządzenie znajduje się w jego pedalboardzie do gitary elektrycznej. Podczas grania na żywo, bardzo dobrze sprawdza się Electro Harmonix Freeze, który w pewien sposób zastępuje looper.


Na koniec warto wymienić Logjam Prolog, który z poziomu stopy uzupełnia brzmienie perkusji.