Wywiady
Slash

Spotykamy się z legendarnym gitarzystą rockowym, odpoczywającym od zgiełku stadionowych koncertów Guns N’Roses na spokojnych wodach jego własnego, solowego projektu.

2018-12-06

Slash jest od dekad jednym z najbardziej zajętych muzyków szeroko pojętej sceny rockowej. Dopiero co skończył jedną z odnóg międzynarodowej trasy koncertowej Guns N’ Roses, podczas której on i Axl Rose prezentowali publiczności ponad trzygodzinne sety na największych światowych stadionach. Spotykamy go w siedzibie marki Gibson w Londynie, gdzie promuje swoją nową płytę z Myles Kennedym i The Conspirators: „Living The Dream” – tytuł notabene bardzo adekwatny do życia tego gitarzysty.

Zapraszamy na spotkanie z tym uzbrojonym w charakterystyczny kapelusz dżentelmenem, który opowie Wam o powrocie do starej kompanii po 20 latach, odświeżaniu dawno zapomnianych riffów i gitarze, która jest dla niego tak samo ekscytująca jak naga kobieta…

Gitarzysta: Zwykle trzymasz się swojego sprawdzonego zestawu sprzętowego, ale może pojawiło się coś nowego na tej płycie, albo chociażby znalazłeś coś co zwróciło Twoją uwagę?

Slash: Cały album został nagrany na fabrycznie nowym, 100-watowym Marshallu Jubilee. Miałem oczywiście pod ręką chyba siedem starych wzmacniaczy, które chciałem wykorzystać. Ale akurat dostałem od Marshalla nówkę sztukę brzmiącą tak dobrze, że w końcu tylko tego wzmacniacza używałem i nie chciało mi się okablowywać pozostałych. Wyjątkiem był kawałek „The Great Pretender”, w którym wpinałem swoją 59-tkę do starego combo Fendera. Początkowo chciałem w tym kontekście wykorzystać model Deluxe Twin, ale nie brzmiał on tak dobrze jak tamto combo. Jeśli chodzi o gitary to tutaj faktycznie pojawiło się coś nowego – użyłem Goldtopa z lat 50. z przystawkami typu „mydełko” oraz tę 59-kę, którą wcześniej wykorzystałem zaledwie jeden raz. Swój chrzest bojowy przeszedł także Les Paul Tobacco Sunburst ‘58, którego kupiłem tutaj w Anglii, ponieważ zachwyciły mnie jego zdjęcia w Internecie. Odkąd pamiętam, jest to moje ulubione wykończenie Gibsona.

LES PAUL ALBO NIC

Slash wyjaśnia nam, dlaczego jego miłość do Les Pauli nie słabnie z upływem lat…

„Model LP wciąż wydaje mi się niezwykle seksi. Dla mnie osobiście, siedzenie w pokoju wypełnionym Les Paulami jest równoznaczne z przebywaniem w pomieszczeniu, w którym są nagie kobiety… ha ha ha, to się nigdy nie starzeje. Nie wiem z czym innym mógłbym to porównać. Niezmiennie mnie to ekscytuje – uważam, że ten model gitary to najwspanialsza rzecz jaką kiedykolwiek wymyślono. Nie ma nic o lepszym wyglądzie… Ale oprócz dyskretnej elegancji masz jeszcze inne bonusy, jak np. niekończący się sustain.

Niedawno oglądałem materiał o Marku Knopflerze – to jest naprawdę świetny gitarzysta – był akurat w studio, opowiadał o swojej technice grania palcami, a także o różnicach pomiędzy Stratem a Les Paulem. To jeden z tych gości, dzięki którym możesz naprawdę docenić różnice pomiędzy różnymi instrumentami. Zdecydowanie uważam, że Stratocaster to świetna gitara – prawdopodobnie jest to najlepszy wybór, jeśli chcesz wykonywać bardzo szeroki stylistycznie wachlarz muzyki na jednym instrumencie. Ale Les Paule mają w sobie to ciepło, grubość i słodycz, od których nie jestem się w stanie oderwać. To jest właśnie „TO” brzmienie, którego grawitacji mnie doń przyciągającej nie da się z niczym innym porównać. Moim ulubionym kolorem wykończenia jest Tobacco Sunburst. Pamiętam, że mój sąsiad miał takiego Les Paula, stojącego w salonie i widocznego przez duże frontowe okno. Przyglądałem się tej gitarze niemal codziennie, choć miałem wówczas zaledwie 14 lat i dopiero co zacząłem się uczyć grać na gitarze. Byłem rozrabiaką, więc korciło mnie żeby stłuc szybę i go ukraść… Ale nigdy tego nie zrobiłem! Niemniej wtedy właśnie narodziła się ta moja obsesja.”

 

Solówka w „Slow Grind” kończy się pięknym arpeggio, które doskonale spina całość. Jaki jest sekret w tworzeniu perfekcyjnych zakończeń takich „mini-opowieści”?

Faktycznie, ta końcowa fraza pasuje do tego kawałka idealnie. Zawsze, kiedy podchodzę do nagrania partii solowej, staram się trzymać tego co spontanicznie zagrałem za pierwszym razem. Pierwsze, intuicyjne pomysły zawsze sprawdzają się najlepiej. Ten pomysł pojawił się przy pierwszym podejściu, więc zatrzymałem go w tej postaci, modyfikując jedynie nutę czy dwie.

„The One You Loved Is Gone” ma solo z niezwykle smakowitymi frazami durowymi. Jaką radę dałbyś gitarzystom zmagającym się z doborem kolorów wykraczających poza typową paletę pentatoniki molowej?

O Boże… wywołujesz mnie przed szereg, a ja sam nie wiem co robię w większości przypadków (śmiech). Kluczem do grania w takich kawałkach, niebędących ani balladami, ani żywiołowymi utworami w szybkich tempach, jest chyba blues, którego nadal się trzymam. To ten charakterystyczny klimat – gram po prostu swoje stare bluesowe frazy, w przypadku durowych akordów unikając jedynie tercji małej.

Na ostatniej trasie „Not In This Lifetime” grałeś fenomenalnie pod względem technicznym. Czy będąc jednym z najbardziej rozpoznawalnych gitarzystów rockowych w historii muzyki nadal czujesz, że musisz coś udowadniać?

Kiedy graliśmy próby, w zasadzie nie robiłem nic konkretnego. Nie planowałem. Nie miałem swoich solówek poukładanych i pozapisywanych na papierze. Nie gram partii solowych nuta w nutę, bo każdego wieczoru wolę mieć miejsca, w których mogę improwizować. To wszystko ułożyło się samo podczas pierwszego koncertu na trasie. Nagle dostałem potężny zastrzyk energii od 80.000 ludzi zgromadzonych przed sceną. To było paliwo, które napędzało mnie na tej trasie i które spowodowało, że zagrałem tak a nie inaczej.

Czy wpływ na to miał również fakt, że po raz pierwszy w karierze skorzystałeś z monitorów dousznych?

Być może, ponieważ wszystko słyszałem piekielnie czysto. Nie mam żadnych efektów w swoich monitorach, wszystko jest suche, nie ma tego sustainu i pompowania powietrza przez głośniki. Cała ta sterylna czystość mogła spowodować, że grałem szybciej i więcej dźwięków niż zazwyczaj. Do tego dołożyła się ta wspomniana już energia publiczności i w końcu stwierdziłem: „OK, idź na całość, zobaczymy co się stanie.”

Czy pomysł z monitorami dousznymi się sprawdził? Będziesz do tego wracał w przyszłości?

Pierwotnie miałem tego użyć tylko na tej trasie, ale w końcu zrozumiałem, że więcej jest plusów niż minusów takiego rozwiązania. Gdziekolwiek na scenie się znajdziesz, wszędzie słyszysz się doskonale – każdą dobrą i złą nutę, czy tego chcesz czy nie. Nienawidzę używać słowa „dokładność”, ale dzięki takim monitorom zwracasz większą uwagę na błędy, precyzję, podciąganie do właściwej nuty – to sprawia, że grasz po prostu dokładnie. Minusem tego rozwiązania jest nienaturalne, sterylne, okropne brzmienie. Nie miałem jednak za bardzo wyboru, bo Axl i chłopaki używają tego systemu od 15 lat. Nie mogłem zaczynać wszystkiego od oporu i negatywnej postawy. Musiałem nauczyć się z tym żyć, ale w trakcie trasy doceniłem taki monitoring i zamierzam z niego korzystać. Jedyną modyfikacją będzie połączenie tego z normalnymi kolumnami, bo brakowało mi tego jak reagują na gitarę i wielu innych niuansów.

 

Twoje przebiegi po skali molowej harmonicznej w „Double Talkin’ Jive” przywołują na myśl raczej mistrzów gitary flamenco, niż Yngwie Malmsteena z jego neoklasycyzmem. Co poradziłbyś gitarzystom, którzy chcieliby uzyskać taki klimat?

Często oglądam innych gitarzystów, szczególnie w Internecie i wielu z nich ma to wszystko lepiej opanowane niż ja, więc pewnie nie potrzebują mojej rady. Jeśli chodzi o mnie, to ja po prostu wiem jaki rodzaj brzmienia chcę uzyskać w danej sytuacji. Nie wnikam w aspekty techniczne i teoretyczne. Po prostu wiem, że aby osiągnąć dany klimat, muszę przesunąć tę czy inną nutę na gryfie o pół tonu od tego co gram normalnie. Staram się zapamiętywać, gdzie te różne kolory leżą na gryfie. Ale jednocześnie próbuję nie odchodzić zbyt daleko od bluesowego kontekstu, bo chcę aby moja gitara brzmiała śpiewnie. Zupełnie nie interesuje mnie sztywne trzymanie się skal, czy jakichś z góry ustalonych figur arpeggio, które będą pasowały do E dur, czy F dur. Najważniejsze jest dla mnie oderwanie się od technicznego aspektu gry na gitarze i skupienie się na uczuciach, czy nastroju, który właśnie próbuję osiągnąć.

Większość gitarzystów ma tendencję do grania zbyt dużej ilości dźwięków. W Twoim przypadku ciekawe jest to, że wiesz kiedy można grać więcej, a kiedy się tego robić nie powinno…

Jest to podobne do jeżdżenia na rowerze, na deskorolce, czy innych tego typu sportów. Pamiętam, że kiedy byłem dzieciakiem, chodziło tylko o ekspresję i wyrażanie samego siebie. Nawet jak ludzie grali intensywnie, było w tym mnóstwo emocji, poza samą techniką i sztuczkami. Chodziło o zrobienie czegoś dzikiego i nieokiełznanego. Ale tak jak we wspomnianych sportach, które na początku uprawia się rekreacyjnie i dla czystej frajdy – w pewnym momencie pojawia się aspekt techniczny i wszystko ewoluuje, ewoluuje, mija 20, 30 40 lat... i wtem gitarzyści orientują się, że są w stanie zagrać na gitarze szajs powodujący u innych opad szczęki. Nagle sztuka – ta wspaniała platforma pozwalająca na wyrażanie samego siebie – stała się tak cholernie techniczna, że ludzie mają coraz większe problemy ze zrozumieniem o co tu właściwie chodzi. Ale dobra wiadomość jest taka, że nie trzeba wchodzić w to bagno. Sednem sztuki nie są te wszystkie bajecznie skrzące się techniki. Zagranie sweepem po właściwych dźwiękach może być imponujące, ale od strony emocjonalnej jest to pusta wydmuszka. Nie zawsze, ale bardzo często tak jest. Technika może stać się główną aspiracją dla ludzi i wcale nie chcę tutaj zaglądać do cudzego ogródka – po prostu dla mnie główną aspiracją jest wyrażanie tego co mi w duszy gra, znajdowanie ciekawych melodii, które pasują do jakiejś większej całości. Oczywiście ważne jest zadbanie o obydwa te aspekty, także o stronę techniczną. Tajemnica kryje się w tym jak łączysz te dwie muzyczne sfery ze sobą.

Ty i Richard Fortus wspaniale się uzupełniacie – co takiego jest w jego graniu, co pozwala wyciągnąć z Ciebie to co najlepsze?

Posadź mnie samego z gitarą, a wydarzy się jedno z dwojga – albo nie będę wiedział co robić, albo zagram coś co spodoba się ludziom. To coś co uruchamia we mnie przełącznik pozwalający cokolwiek osiągnąć, to kontekst muzyczny. Richard jest świetnym muzykiem w tym sensie, że jego dobrze opanowana technika nie przeszkadza mu grać na gitarze w sposób niepozbawiony emocji. To był jeden z głównych powodów, dla których chciałem z nim grać. Byli oczywiście rozważani inni gitarzyści, ale do niego przekonałem się po pierwszych kilku dźwiękach wspólnego grania. Richard bardzo mnie inspiruje, bo kiedy gra te swoje zajebiste frazy, jestem zmuszony do cięższej pracy – po pierwsze, muszę dać z siebie wszystko, a po drugie, chcę zagrać coś co będzie inne, coś co będzie się wyróżniać. Wiem, że działa to w obie strony, bo kiedy ja zagram coś naprawdę szybkiego, on stara się stworzyć wobec tego łagodną, bluesową kontrę. To bardzo fajna, naturalna relacja. Nigdy nie usiedliśmy, by cokolwiek ustalać czy dopracowywać – po prostu rozumiemy się bez słów. A ja lubię taki sposób współpracy z muzykami.

Słyszeliśmy plotki, że zbierasz swoje pomysły do dwóch folderów: do „Gunsów” i do „Konspiratorów”. Wiemy, że jest jeszcze zbyt wcześnie, ale jakie są szanse na nowy materiał GN’R?

Mam trochę rzeczy, które oznaczyłem jako potencjalny materiał Gunsów i nie będę ich wykorzystywał gdziekolwiek indziej. Ale na tym etapie nie jestem w stanie powiedzieć nic więcej. Musimy po prostu poczekać i zobaczyć co czas przyniesie. Przez cały okres tej trasy byliśmy totalnie zarobieni, więc nie było czasu usiąść i pogadać o przyszłości, o tym co zrobimy jak ta trasa się już skończy. Mamy już za sobą całe to gówno sprzed 20 lat. Chcemy aby to wszystko szło do przodu i chcemy przy tym zachować świeżość. Tak więc zobaczymy, ale jeśli to koło zacznie się toczyć, to mam w rękawie kilka naprawdę soczystych riffów!

Co czułeś, wracając do tych wszystkich kawałków po tak długim rozstaniu? Co stanowiło największe wyzwanie?

Minęło 20 lat od kiedy grałem niektóre z tych numerów po raz ostatni. Wykonanie „Estranged” dostarczyło mi sporo frajdy. Nawet materiał, który wykonywałem z innymi zespołami, zawsze próbowałem aranżować w nieco odmienny sposób, aby pasował do innego kontekstu. Zajęło mi więc chwilę ponowne dopasowanie się do wibracji Gunsów. Zdałem sobie sprawę jak unikalne połączenie jest między nami, kiedy ja i Duff gramy, a Axl śpiewa. Ta chemia jest tak potężna sama w sobie… już prawie zapomniałem jaka moc drzemie w tym zespole. Nic w zasadzie nie stanowiło jakiegoś naprawdę poważnego wyzwania, ale musiałem wrócić na odpowiednie tory, słuchając naszych starych płyt i odświeżając sobie poszczególne partie. Dzięki temu mogłem uniknąć tego niezręcznego momentu, kiedy ludzie na próbie stoją wokół, a ja staram sobie przypomnieć opalcowania (śmiech). Osobną sprawą było obczajenie mojej własnej wersji albumu „The Chinese Democracy”, bo ta wersja Gunsów była zupełnie z innej planety, jeśli chodzi o skład muzyków. Sporo rzeczy wymyślonych przez Bucketheada mi się podobało, ale większą część staram się grać po swojemu, żeby brzmiało to spójnie z resztą, a nie tak jakbym próbował wkręcić okrągłą śrubę do kwadratowej nakrętki. Tak czy inaczej miałem z tym wszystkim sporo dobrej zabawy.

W kawałku „Better”, zamiast próbować naśladować Robina Fincka, próbującego naśladować Ciebie – jak na nagranej wersji – zdecydowałeś się pójść całkowicie własną ścieżką…

Niektórych rzeczy nie kopiuję nuta w nutę, bo według mnie nie mają one poważnego muzycznego wpływu na całość piosenki. Akurat to brzmiało jak „udawanie”…

 

A co z planem treningowym? Jak na tak dobrego gitarzystę…

…ha ha ha, plany to ściema! Gram na gitarze bez przerwy, próbując toczyć do przodu cały ten kram. Wybacz, że przerwałem pytanie, ale to wszystko jest proste jak budowa cepa: musisz ciągle grać i grać – to jest jedyny sposób, by czuć się pewnie i komfortowo w tym co się robi. Jeśli nie gram na gitarze przez dłuższy czas, czuję się jakbym stąpał po kruchym lodzie. Kiedy jesteśmy w trasie, wszystko zaczyna się samo układać i wtedy jestem naprawdę szczęśliwy. Po paru tygodniach ciągłego grania zaczynasz się wczuwać w cały ten groove i stajesz się trybem dobrze naoliwionej maszyny. Wówczas może pojawić się magia – spontaniczne, dowolne formy, na które nie pozwoliłbyś sobie improwizując na gitarze w domowym zaciszu. W tym momencie trasy czuję jakby nie było dla mnie granic – mogę zrobić wszystko. Dodatkowo granie pod szyldem Gunsów to naprawdę świetna zabawa. Mamy wielkie sceny, na których możemy grać tak długo jak nam się tylko podoba – i korzystamy z tego przywileju bez oporów. To daje ci czas i przestrzeń na wygranie tego wszystkiego co zawsze kochałeś w gitarze, a robienie tego co kochasz dzień po dniu jest zajebiste.

Zdradzisz nam co jest Twoją największą słabością jako gitarzysty?

Granie partii rytmicznych to jedna z moich słabych stron. Dlatego są pewne rzeczy, które gram jako rozgrzewkę przez 20 minut przed każdym koncertem. Nic skomplikowanego – po prostu muszę się rozluźnić. Nie ma bowiem nic gorszego niż grać partie rytmiczne spiętą ręką – wszystkie te rytmiczne smaczki się wtedy gubią. Kawałek „Pinball Wizard” jest dobry na rozgrzewkę. Potem jeśli chodzi o gitarę solową, gram sobie w górę i dół gryfu jakieś przypadkowe patenty, które spodobały mi się u innych gitarzystów. Podstawą jest uświadomienie sobie słabych punktów we własnym graniu – to już połowa sukcesu.