Daleki jestem od faworyzowania Whitechapel. Nie jestem ani zwolennikiem superintensywnego łomotu od tej ekipy, ani nieoczekiwanej zmiany w zespół bliższy Slipknotowi, co stety lub nie, dzieje się od paru albumów. Oczywiście, zespół nadal gra cholernie mocny, ekstremalny metal, ale w momencie, gdy Phil Bozeman nauczył się [ładnie] śpiewać, coś w tej ekipie pękło.
Stylistyczny rozłam i dodanie melodii i groove posłużyło do osiągnięcia komercyjnego sukcesu. Dziś Whitechapel, to zespół bliższy statusowi legendarnej już Chimairy, która u szczytu formy musiała zakończyć karierę, bo doszli do kompozytorskiej ściany. Obawiam się, że podobny casus w niedalekiej przyszłości czeka bohaterów tego tekstu, którzy im bardziej będą skręcać w stronę prog/groove, tym szybciej im się to znudzi. Nie wiem, jak długo można wałkować quasi-Slipknotowe refreny, wiem za to, że na podobnej ścieżce było wielu, i ze smutkiem o nich zapomnieliśmy. Od razu zaznaczam, że jestem tym albumem rozczarowany nie dlatego, że grupa po prostu odeszła od technicznego łomotu (wyjątek „Lost Boy” i brutalne „To The Wolves”), co z racji na to, że sound rozwijany od wydanego pięć lat temu „Mark of The Blade” na dłuższą metę jest okropnie nużący. Większość „Kin” nie ma w sobie nawet połowy ikry, jaką panowie potrafili z siebie wykrzesać, kiedy byli jeszcze zespołem, powiedzmy, scenowym.
Ósmy album sekstetu z Knoxville jest ponadto, płytą paskudnie wręcz nierówną i stojącą na gatunkowym rozdrożu. W tym miejscu przyznam, że pandemia zwyczajnie im nie pomogła, bo słychać, że na linii kompozytorskiej Savage – Householder musiało dochodzić do tarć, w którą stronę metalu pójść. Kiedy Bozeman śpiewa z niemal grunge’ową manierą jak w balladzie „History is Silent”, mam wrażenie, że część tego składu chciałaby występów pod inną nazwą. Jest już nawet taki jeden taki projekt, w którym usłyszycie wszystkie melodyjne, spokojne i przestrzenne fragmenty tej płyty, i nazywa się Cane Hill. Osobny zespół, wspaniałe dźwięki, ale bez muzyków Whitechapel.
Z najjaśniejszych punktów płyty warto nadmienić Alex Rüdingera, który nagrał jedne z lepszych ścieżek w swojej karierze, a niejeden zestaw uginał się pod ciężarem jego uderzeń. O groove i flow, z jakim gra obecny (sesyjny) perkusista twórców „This is Exile” wypowiadano się niejednokrotnie, i sądzę, że nie trzeba wspominać, jak kreatywnym jest muzykiem, mającym szerokie pojęcie nie tylko o ekstremalnym okładaniu bębnów i talerzy, co bardziej melodyjnym podejściu do akcentów (blasty w „To The Wolves”). Rzecz druga, to brzmienie tej płyty jako całość, bardzo bliskie ostatnim produkcjom Parkway Drive. Nie zrozumcie mnie źle, „Kin” to w absolutnie żadnym wypadku metalcore, ale tak charakterystyczne ubranie tych dźwięków i balans między melodią a wybuchami gitarzystów, z miejsca kojarzy się z gigantami nowoczesnego metalu.
Recenzował Grzegorz Pindor