Jedenasty album w dorobku pomorskiej bestii okazuje się być dziełem, o którym pisze się niemal wyłącznie w samych superlatywach.
Próżno szukać negatywnych recenzji „I Loved You At Your Darkest”, co może świadczyć nie tylko o jakości samego wydawnictwa, co świetnie skrojonej akcji promocyjnej. Jedno z drugim oczywiście idzie w parze, i nie od dziś wiadomo, że lider Behemoth z pietyzmem podchodzi do obu kwestii. W pewnym sensie chciałbym aby inne krajowe zespoły miały taką siłę przebicia w mediach. Pomijam oczywiste kontrowersje, ciągnące się całkowicie bez sensu sprawy w sądzie i tym podobny ambaras, ale upór, determinacja i chęć tworzenia sztuki w obrębie ekstremalnego metalu rzadko idą ze sobą w parze, a to właśnie próbuje osiągnąć nasz największy towar eksportowy.
Panowie nie młodnieją, więc zmieniają środki wyrazu, stopniowo przybliżając się do mainstreamu. Zresztą, Behemoth puka do drzwi prawdziwej sławy nie od dziś, ale nadrzędnym celem – nieważne, czy w czysto bluźnierczej otoczce napędzanej salwami blastów („God=Dog”) czy w melodyjnej, bardziej stonowanej formie (hit: „Bartzabel”, „Havohej Pantocrator”), pozostaje wolność artystyczna. Tym razem mamy jej niemal w nadmiarze, bowiem jeśli miałbym użyć tylko jednego słowa opisującego album, postawiłbym na „uniwersalność”.
Pierwsze odsłuchy nie zwiastowały natychmiastowej sympatii. Niektóre tematy przypominały mi, dlaczego nie polubiłem „The Satanist”, z drugiej strony, biorąc pod uwagę spuszczenie z tonu, większy nacisk na groove i mniej intensywny rytm, przy zachowaniu charakterystycznego brzmienia Behemoth, ostatecznie postanowiłem dać tej płycie nie tylko szansę, a w rezultacie wysoką notę, co w prywatnym zestawieniu stawiam ten album tuż za bezlitosnym „The Apostasy”. O ile tamten krążek uderzał z siłą huraganu o znajomej nazwie Nile, dziś Behemoth z dumą nosi death/black metalowy sztandar bez oglądania się na innych. Za to z pokaźnym arsenałem kompozycji, które równie dobrze przypadną do gustu wielbicielom wygibasów z okresu „Evangelion”, surowych eksperymentów „The Satanist”, co materiałów sprzed początku nowego millenium, a w szerszej perspektywie generalnie każdej metalowej głowie, która w muzyce szuka czegoś więcej niż pustego wygaru.
Dzisiejsza inkarnacja pomorskiej bestii doskonale łączy w sobie to co stare i nowe (pozbawione chęci ściągania się z resztą świata), a miejscami zaskakująco świeże nie tylko w kontekście dorobku zespołu, co dzisiejszego metalu w ogóle. Oczywiście Nergal i spółka nie wymyślają czarnego metalu na nowo. Zaznaczam jednak, że zarówno z perspektywy słuchacza, a dopiero potem dziennikarza czy po prostu sympatyka Behemoth, nie o to tutaj chodzi. Ostatecznie, bez oczekiwań i ze sporym dystansem stwierdzam, iż cel został osiągnięty, a oceny 10/10 nie wzięły się znikąd.