Minęły już blisko trzy dekady od słynnej trasy ‘Clash of the Titans’, na której siły połączyły najbardziej wówczas znane zespoły thrashowe: Megadeth, Slayer, Testament (Europa) i Anthrax (Ameryka Północna).
W roli supportów zobaczyć można było Suicidal Tendencies (Europa) i Alice in Chains (Ameryka Północna). To wydarzenie zdecydowanie ugruntowało pozycję muzyków i umożliwiło dotarcie do szerszej publiczności. Rok 2020, delikatnie mówiąc, nie rozpieszczał nas koncertowym grafikiem. Dave Mustaine nie poddaje się i planuje coś ekstra wraz z chłopakami z Megadeth, Lamb of God, Trivium oraz In Flames...
Jaki powód takiego właśnie połączenia różnych stylistycznie zespołów? „To jest właśnie coś czego metal teraz najbardziej potrzebuje.” – mówi Mustaine. Dlaczego? Zaraz wam wujek Dave wytłumaczy…
„Zbyt wiele widziałem tras, na których grało sześć czy siedem takich samych zespołów.” – kontynuuje – „Przez co gubiła się indywidualność każdego z nich i nie poszerzała się baza fanów.” W tej chwili do rozmowy, którą odbywamy poprzez Skype’a, dołączają Mark Morton z Lamb of God, Matt Heafy z Trivium i Björn Gelotte z In Flames. „Szczególne w tym zestawieniu jest to, że wszyscy gramy kurewsko ciężko, ale każdy z tych zespołów ma swój własny styl.” Jakkolwiek wszyscy mają swój własny styl, to muzycy ci mają także za sobą wiele wspólnych, muzycznych powiązań. „Bez tych dżentelmenów, z którymi teraz rozmawiam, Trivium by nie istniało.” – mówi Heafy, na co Gelotte dodaje – „Wszyscy jesteście dla mnie wielką inspiracją”.
„Zebranie nas wszystkich razem jest ekscytujące, bo każdy z tych zespołów właściwie mógłby być samodzielnie headlinerem.” – zauważa Morton. To prawda. Za każdą z tych nazw stoi ocean muzyki, a jednocześnie muzycy nie spoczywają na laurach i cały czas pracują, nagrywają i wydają nowe płyty. Lamb of God i „Lamb of God”, Trivium i „What the Dead Men Say”, In Flames i „Mask”, Megadeth i antologia „Warheads on Foreheads”. Kawał świetnej muzy.
Organizm Dave’a powoli odradza się po bitwie z rakiem gardła (opowiada o tym na kolejnych stronach), co dodaje gitarzyście pozytywnej energii do pracy przy kolejnym albumie Megadeth. Jesteście ciekawi jak będzie brzmiał następca Dystopii? Jak Megadeth oczywiście… „Staram się zachować czystość umysłu.” – mówi Mustaine – „Inaczej po współpracy z Mattem, Markiem i Björnem mogłoby się okazać, że następny Megadeth brzmi jak mieszanka tych zespołów. Trzeba pamiętać kim się jest i mieć własną tożsamość.”
Mustaine, Morton, Heafy i Gelotte (a także chwilowo Willie Adler z Lamb of God, Kiko Loureiro z Megadeth i Corey Beaulieu z Trivium) rozmawiają poprzez Skype na temat artystycznej tożsamości, wymieniają uwagi na temat sprzętu, komponowania i rozwijania gitarowych umiejętności, a także robią burzę mózgów w celu wybrania utworu, który wspólnie wykonają jako kończący występy jam wszystkich zespołów. Ale głównym tematem są jednak gitary.
„Jeśli chodzi o gitarę, to na tej trasie będę w naprawdę doborowym towarzystwie.” – mówi Gelotte – „Będę grał na niej ile tylko się da i oglądał tak wielu gitarzystów grających wspaniałe solówki jak tylko zdołam. Czy to nie jest ekscytujące?” Oczywiście Björn, oczywiście, że jest!
Magazyn Gitarzysta: Co pociąga was najbardziej w pomyśle zagrania wspólnej trasy?
MATT HEAFY: Ja zacznę. Muzyki tych trzech zespołów słuchaliśmy na różnych etapach naszej kariery. In Flames nauczyło nas jak łączyć ciężar z melodyką – jeśli nie usłyszałbym The Jester Race, Whoracle czy Colony, nie było by mnie tutaj dziś. To samo mógłbym powiedzieć o Lamb Of God. Co do Megadeth, to grałem cover „Tornado of Souls” kiedy miałem 12 lat – mój głos nie brzmiał może wówczas jak należy, ale reszta była ok (śmiech). Muszę ci to kiedyś puścić, Dave!
MARK MORTON: Mógłbym powtórzyć słowa Matta. Megadeth był moim ulubionym zespołem, kiedy zaczynałem grać na gitarze. Marzyłem o graniu w takim zespole. A teraz będę mógł dzielić z nimi scenę… W zasadzie to nadal mnie inspirują i nadal uczę się od nich. Podobnie jest z In Flames – pamiętam jak wsłuchiwałem się w to jak głębokie gitarowe melodie grają, a wszystko nadal brzmi ciężko i potężnie. Trivium to świetni kumple, a zarazem doskonali kompozytorzy. Oba nasze zespoły pracują z tym samym producentem – Joshem Wilburem. Myślę, że najlepsze w tej trasie będzie to, że pokaże siłę muzyki metalowej. To takie wydarzenie, w którym chcesz być, zanim się jeszcze rozpoczęło. Jest to ekscytujące zarówno dla fanów, jak i dla mnie.
DAVE MUSTAINE: To coś czego Ameryka potrzebuje – tras, na których ludzie będą mogli zobaczyć talent i różnorodność. Myślę, że zbyt wielu naszych promotorów wpadło w tę pułapkę myślową pt. ‘Weźmy 5 takich samych zespołów’. Koledzy na pewno się ze mną zgodzą, bo wszyscy widzieliśmy to na koncertach poza Stanami – promotorzy często stawiają tam na różnorodność. Idziesz pod scenę, na której najpierw widzisz B-52’s a zaraz potem Saxon i z twoich ust wyrywa się „WOW!”
A co z tobą, Björn?
BJÖRN GELOTTE: Moi przedmówcy wyczerpali chyba temat (śmiech). Ale ta trasa zapowiada się niezwykle ekscytująco. Megadeth zawsze powalał mnie tym jak Dave przemycał melodykę do thrashowych riffów i harmonizował gitary. Thrashowe brzmienia Lamb Of God i czyste wokale Trivium, to tylko kilka elementów, które były dla mnie inspiracją. Do tego uważam wszystkich tych kolesi za kumpli, więc kiedy tylko usłyszeliśmy o tym pomyśle, krzyknęliśmy – ‘Wchodzimy w to!”
Pierwsze wiosło…
Rodzice przynieśli mi kiedyś gitarę Suzuki – wyglądała trochę jak Les Paul, ale nie do końca. Nie miała nawet futerału. Przyszli trzymając ją w ręku. Nie wyglądała tak jak chciałem i grała do kitu, więc dość szybko wymieniłem ją na Yamahę RGX. Potem znalazłem EMG w jakimś sklepie i wyciąłem na ten pickup i baterię dziury w gitarze. Wyglądało to słabo, ale grało zajebiście. Pierwsze kroki na scenie stawiałem z tym właśnie wiosłem.
Bohaterowie…
Moim pierwszym idolem był Ritchie Blackmore. Dla mnie to kompozytor wszech czasów. To szczęście, że mój ojciec był metalowcem – w domu leciały zespoły takie jak Deep Purple, Rainbow, Whitesnake czy Black Sabbath. Potem wszystko co przyszło w muzyce dalej: Van Halen, Rhoads, Wylde, Slash… Brałem różne elementy od wszystkich tych artystów i łączyłem w jedno. Kiedy jesteś fanboyem, starasz się nauczyć wszystkich tricków swoich idoli, a one potem stają się częścią twojego własnego stylu.
Każdy chce trochę…
Bardzo chciałbym usiąść na chwilę obok Eddiego Van Halena, nawet tylko po to, by posłuchać jak gra. Widziałem ich na ostatniej trasie w USA – zabrałem tatę i paru kumpli na dwa koncerty. Eddie był naprawdę dobry, Alex szalał na bębnach, a Wolfgang punktował wszystko basem i śpiewał chórki… ze swoim własnym ojcem! Płyty Van Halen II słuchałem chyba z miliard razy. Skill i lekkość z jaką Eddie grał była czymś niewiarygodnym – on po prostu surfował na fali dobrego humoru przez te wszystkie płyty.
Symfonia zniszczenia…
Największy przełom nastąpił u mnie kiedy zacząłem się uczyć tych harmonizowanych melodii granych przez Iron Maiden i Thin Lizzy. Kiedy już zrozumiałem o co chodzi, mogłem to stosować u siebie. Czasem nawet z tym przesadzałem – np. dwie różne harmonizowane gitarowe partie rytmiczne i sześć gitar solowych realizujących konkretną harmonię nad tym wszystkim. Zaczęło się to przeradzać metalową orkiestrę.
Prosto w serce…
Jedną z rzeczy, bez których nie mogę żyć, jest Dunlop 95Q Cry Baby. Przez długi czas nie wiedziałem jak się używa wah, ale teraz jest to integralna część mojego solowego brzmienia. Różne nuty na gryfie mają swoje miejsca na pocie wah, w których brzmią najlepiej. Mistrzem w ich odnajdywaniu jest Michael Schenker. Michael Amott z Arch Enemy także – sposób w jaki gra uderza cię prosto w serce. Kolejnym maestro tego stuffu jest Fredrik Åkesson z Opeth. Jest genialny, a jednocześnie jest bardzo spoko kolesiem.
Tylko dla słabeuszy…
Moją słabością jest prawdopodobnie kostkowanie. Trzeba ćwiczyć, by osiągnąć precyzję i czystość. Nie ma dróg na skróty… a ich brak to mój główny problem. Nawet jeśli zdołam coś zagrać perfekcyjnie w studio, potem muszę stawać na głowie, żeby to zagrać live. Kolesie tacy jak Paul Gilbert są bezbłędni – on może zacząć frazę kostkowaniem do góry, albo w dół, wszystko jedno. Ja byłem zbyt leniwy, by to opanować.
W sensie faktury dźwiękowej, granie szybkiego i często skomplikowanego metalu na dużych obiektach nie jest łatwym zadaniem. Trzeba sobie radzić z zamulaniem niektórych pasm oraz pogłosami. Czy zmienia się podejście do grania kiedy przechodzicie z małego klubu na dużą scenę?
MUSTAINE: Jeśli obchodzi cię własne brzmienie to tak. Niektóre młodziaki mają to gdzieś myśląc, że duża głośność zrekompensuje słabą barwę. Kiedy grałem z orkiestrą symfoniczną San Diego, już na wstępie zapewniłem ich – „Bez obaw, nie zamierzam grać bardzo głośno. Większą uwagę zwracam na barwę niż na głośność.” Kierownik orkiestry odetchnął z ulgą i powiedział – „Świetnie. To właśnie chciałem usłyszeć!” Wcześniej obawiał się, że wyjdę na scenę i odpalę bombę.
HEAFY: Co do brzmienia, mam w głowie barwę każdego z tych zespołów z dowolnej ery, a każda jest unikalna. Wynika to z tego jak wielką wagę przykładamy do tego aspektu muzyki. A co za tym idzie myślę, że wiemy jak poradzić sobie z przeniesieniem tego wszystkiego na dużą scenę. Tym bardziej, że wszyscy mamy już za sobą wiele gigantycznych show granych w rozmaitych miejscach tej planety.
MUSTAINE: Matt, czy będziecie używać Fractali?
HEAFY: Właściwie to chcemy wrócić do oldschoolowych zestawów. Przez jakiś czas graliśmy na Kemperach, a teraz będziemy używać klasycznych headów wpiętych do paczek Box of Doom.
GELOTTE: Box of Doom? Używamy ich od lat!
HEAFY: Koleś, to coś jest niesamowite! Używałem wcześniej Fractala Axe-Fx II, a teraz gram na głowie 5150, którą kupiłem używaną. Jestem kolekcjonerem i kupuję tony headów, paczek, głośników i efektów. Dzięki temu czuję, że teraz znalazłem swoje ulubione brzmienie.
Jaki sprzęt chcecie zabrać ze sobą w tę trasę?
MUSTAINE: Jak się okazuje, ja używam ‘niemodnych’ już Fractali (śmiech).
MORTON: Ja gram na swoich sygnaturach Jackson Dominion, wpinanych do wzmacniaczy Mesa Boogie – Mark IV lub Mark V. Rozdzielam sygnał spliterem do dwóch headów – jeden mam ja na scenie, bo lubię czuć fizycznie dźwięk, a drugi ma realizator obsługujący przody, dzięki czemu może dodać do miksu to co mu pasuje. Sygnał nie jest zbyt bardzo przetwarzany, mam tylko bramkę i kompresor. Może czasem użyję jakiejś dodatkowej kostki podczas solówki.
WILLIE ADLER: W moim zestawie znajduje się sygnowany ESP Warbird, wpinany do wzmacniaczy Mesa Triple Crown i Mark IV. Jeśli chodzi o efekty, to przeważnie jest to Mesa Boogie i Fortin.
KIKO LOUREIRO: Na trasie będę korzystał ze swoich Ibanezów KIKO200, KIKO100 i KIKO10p, Fractala, paczek Marshalla oraz strun D’Addario NYXL.
GELOTTE: Mam prototyp wzmacniacza Marshalla, który jest naprawdę dobry. Oparty jest na modelu JCM, ale ma wbudowaną bardzo skuteczną bramkę. Do czystych barw wykorzystuję Marshalla JVM. Poza tym, robię to co Mark – rozdzielam sygnał, żeby mieć na scenie swoją własną paczkę. Drugi idzie do Box of Doom, o którym wspominał Matt – to taka specjalna, wyizolowana paczka – dzięki temu człowiek przy gałkach z przodu ma łatwiejszą pracę. Najważniejszymi efektami są dla mnie Tube Screamer i wah Dunlop 95Q. Gitara to sygnowany Epiphone Les Paul, oparty konstrukcyjnie na moim starym LP Custom.
BEAULIEU: Bardzo ekscytuje mnie myśl o powrocie do lampowych wzmacniaczy, ale nie wiem jeszcze co to konkretnie będzie. Moje sygnatury Jacksona i nowy Winterstorm z pewnością pojadą w tę trasę. Matt i ja zawsze byliśmy fanami Peaveya i eksperymentujemy z różnymi efektami.
Dave, co weźmiesz w trasę oprócz swoich Fractali?
MUSTAINE: Używam prostych paczek Marshalla z głośnikami Celestion Greenback. Z jakiegoś powodu odrzuca mnie od tych paczek typu ‘slanted’. To chyba przez Vandenberga, z którym występowaliśmy kiedyś w New Jersey. Adrian to świetny gitarzysta, ale miał wtedy takie paczkie w wykończeniu biało-czerwonym. Wtedy przyrzekłem sobie, że nigdy nie zagram na czymś w tym stylu (śmiech). Co do Greenbacków, ludzie grający w niskich strojach na cienkich strunach pewnie będą szukali czegoś mocniejszego, ale u mnie te głośniki sprawdzają się idealnie. Efekty? Jest ich sporo we Fractalu i nawet nie będę próbował ich wymieniać, bo się z tego wywiadu zrobi indeks. Po prostu próbujemy na żywo jak najbardziej zbliżyć się do tego co słychać na płycie i Fractale sprawiają, że staje się to łatwiejsze. Każdy z was zdołał wyrobić sobie własne brzmienie, z którym jesteście utożsamiani.
W jaki sposób możecie dalej się rozwijać i mieć otwarte serce na nowe pomysły?
GELOTTE: Dla mnie najlepszym sposobem jest granie z innymi muzykami, którzy mają swój własny styl i reprezentują różne gatunki muzyki. Wspaniale jest dżemować sobie z ludźmi, wychwytując te różnie niuanse i chłonąc wpływy. Nawet podczas tras koncertowych staramy się ćwiczyć przynajmniej 1,5 godziny, zanim wyjdziemy na scenę.
HEAFY: Dla mnie przełomem było wejście w brazylijskie jujitsu, które nauczyło mnie jak to jest, zbudować coś z niczego. Wcześniej tylko grałem na gitarze i śpiewałem w Trivium, czyli robiłem coś co sprawiało mi przyjemność. Kiedy przez trzy, cztery, pięć lat spuszczali mi łomot w jujitsu, zdałem sobie sprawę, że trzeba włożyć sporo pracy, by być w czymś dobrym.
Druga sprawa to Twitch, na którym od ponad 2 lat regularnie robię streamy, pięć dni w tygodniu, dwa razy dziennie. Daje to od 3 do 6 godzin dziennie grania i śpiewania na żywo dla fanów z całego świata. Głównie kawałki Trivium. Przedtem cały czas się martwiłem, czy na koncercie trafię we właściwe nuty. Ale wiesz, mój tata to Marine (żołnierz), a mama jest Japonką – oboje z natury niezwykle zdyscyplinowani. Staram się zastosować w życiu te wszystkie spostrzeżenia i nawet na tym etapie mojej kariery wkładam w to kilka godzin dziennie pracy.
LOUREIRO: Cały czas uczę się i zmieniam. Odkąd dołączyłem do Megadeth w 2015 roku, poświęcam więcej uwagi gitarze rytmicznej, próbując poszerzyć symetryczne i interwałowe frazowanie. Jeśli chodzi o komponowanie, to mam swoje własne nawyki – zwykle utwór zaczyna się na gitarze akustycznej lub na pianinie. Niemniej podpatrywanie jak komponuje Dave także jest bardzo inspirujące.
ADLER: Oprócz grania i komponowania szukam nowych inspiracji. Obecnie mam obsesję na punkcie EZkeys firmy Toontrack. Ten program pomaga nie tylko tworzyć interesujące melodie, ale także przypomina mi moje korzenie, które związane były z tym klawiszami.
MORTON: Obecnie kiedy nie gramy normalnych koncertów i spędzamy dużo czasu w domu, zacząłem się uczyć wielu nowych rzeczy. Ostatnio rozpisałem sobie solo Larry’ego Carltona z „Kid Charlemagne”. Zawsze podobała mi się ta solówka, a teraz miałem czas, by się jej nauczyć. Nie jest to bardzo skomplikowane technicznie, ale z pewnością leży poza moją zwyczajową strefa komfortu. Dzięki temu po 35 latach nadal czuję, że uczę się grać na gitarze. Daje mi to sporo frajdy.
Mark, to co cię odróżnia od reszty to wydawanie muzyki solo. Masz na koncie m.in. Akustyczne EP…
MORTON: Tak, w 2019 wydałem nawet solową płytę, nad którą długo pracowałem.
MUSTAINE: Kopie dupsko – tak przy okazji.
MORTON: Dzięki! Wiesz, jakieś 7 czy 8 ostatnich lat koncentruję się bardziej na komponowaniu, niż na gitarze. Oczywiście komponuję na tym instrumencie, bo jestem gitarzystą. Ale bardziej interesuje mnie struktura i to jak te wszystkie komponenty ze sobą współgrają. Praca nad tą solową płytą, chociażby za sprawą różnorodności zawartej tam muzyki, bardzo poszerzyła moje horyzonty. Zawsze słuchałem bluesa i klasycznego rocka, a moimi ulubionymi gitarzystami byli Jimmy Page, Jimi Hendrix i Billy Gibbons. Wejście mocniej w kompozycję pozwoliło mi pchnąć mój muzyczny rozwój mocniej do przodu.
A jak to jest u ciebie, Dave?
MUSTAINE: Cóż, zawsze mam okazje grać z różnymi, nowymi ludźmi, ponieważ jestem dupkiem i wszyscy muzycy ode mnie odchodzą (śmiech). Mark, muszę ci powiedzieć, że moimi ulubionymi gitarzystami byli dokładnie ci sami muzycy. Może za wyjątkiem Gibbonsa. Ja w tym miejscu wymieniłbym Michaela Schenkera, przez którego moje ulubione gitary mają kształt „V”. Jest mi także bliskie to co powiedziałeś, że jesteś gitarzystą, a jednocześnie kompozytorem. Ludzie tego kompletnie nie kumają. Jestem pewien, że każdy z tu zgromadzonych miał kiedyś w dłoni ołówek, którym pisał tekst na wyrwanej kartce papieru, albo nucił melodię do swojego telefonu. Ja robię to już od niemal 40 lat, więc zaliczyłem także stare kasetowe decki, które nosiło się ze sobą i wciskało dwa przyciski naraz, by nagrywać. Pod tym względem łatwość rejestrowania pomysłów znacznie się poprawiła. Jeśli chodzi o sam proces komponowania, to niezależnie od techniki, chodzi cały czas o jedno: wyrzucić to z siebie.
Na koniec pytanie za milion dolarów – na trasach tego typu kulminacyjnym momentem jest często zagranie jakiegoś coveru przez wszystkie gwiazdy wieczoru. Jaki numer byście wybrali do tej roli?
MORTON: Dave ma tu najważniejszy głos!
MUSTAINE: OK… „Gimme Shelter”. I Randy Blythe musi zaśpiewać. (ogólny śmiech)
MORTON: Podoba mi się pierwsza część twojego pomysłu! Czy Randy ma też zaśpiewać te chórki w tle?
MUSTAINE: Oczywiście!
MORTON: (śmiech) Wierzę w niego. Może to zrobić. Wykombinuje jak i zrobi!
Przyjaźnisz się z tymi ludźmi od ponad dekady, a teraz stałeś się pełnoprawnym członkiem zespołu. Jak się z tym czujesz?
AC: To bardzo ekscytujący czas. Wszystko dzieje się tak szybko. Życie zatacza czasem koło – pierwszy raz zobaczyłem LOG na amerykańskiej trasie z Gojirą. Pamiętam stanie w kolejce przez 8 godzin, by się dostać do środka, a potem zakup nielegalnej koszulki od jakiegoś handlarza. Teraz to jak spełnienie snu.
„Lamb of God” to twoja pierwsza płyta z zespołem. Jak wyglądał proces nagrywania?
Mógłbym być sekretną bronią, przysięgam. Zdołałem wejść w całą tą sytuację jako fan a byłem zaszokowany, że rozważyli kilka moich propozycji i teraz się ich trzymają. Było kilka kawałków gdzie dodałem funkowy hi-hat, jakieś tomy w stylu Santany, czy tribalowe klimaty Sepultury – z pewnością zerżnąłem trochę z Igora!
To jest twoje spełnienie marzeń, ale jednocześnie LOG to świetnie naoliwiona maszyna. Czy są momenty kiedy czujesz, że to zwykła praca?
Praca to oczywista część życia muzyka, tak samo jak brak snu. Kiedy zaliczam kolejne lata, moje ciało daje mi znać: „OK, człowieku, musisz kuźwa zwolnić.” Ale jeśli czujesz, że granie koncertów to „tylko praca” to nie powinieneś się już tym zajmować. To przede wszystkim frajda. Dla mnie najbardziej ekscytujące było tworzenie nowej płyty, sama możliwość bycia częścią tego. Pracujesz, ale jednocześnie dziękujesz losowi, że masz taką pracę.
DAVE MUSTAINE
Świat jest rozrywany na kawałki. Tak przynajmniej wygląda to w Nashville, przez które przetoczyło się kolejne tornado. Tak jakby koronawirus nie był wystarczającym zmartwieniem. Nad naszymi głowami przelatuje wojskowy helikopter, kiedy wchodzimy do studia jednego z lokalsów – Dave’a Mustaine’a…
Zostawiamy Jeźdźców Apokalipsy na zewnątrz, przynajmniej na chwilę. W tej chwili większym zmartwieniem jest dla nas pies Dave’a. Nieświadoma swych rozmiarów, długowłosa Chihuahua wypada na nas wprost ze schodów jak jakiś wysoko nastrojony piekielny demon, z obnażonymi kiełkami, służącymi do wyrywania dusz lekkomyślnym intruzom. „Spokojnie, Romeo. Spokojnie.” – mówi Dave, ratując nas przed toczącą pianę bestią. To dodaje nam odwagi i wyciągamy do potwora drżącą dłoń… „O nie.” – ostrzega – „Nie z nim takie numery.”
Kiedy frontman Megadeth bierze na ręce swojego pupilka, mamy szansę oblukać kondycję legendy po ostatnim kryzysie. Burza płonącej grzywy – jest na swoim miejscu. Czarna kurtka, dżinsy, czarny t-shirt, białe snikersy… Szczerze? Nadal wygląda jak Dave Mustaine. Porusza się może wolniej, ale nie skrzypi – raczej jak ktoś, kto właśnie stoczył walkę na gołe pięści z diabłem i przeżył, aby opowiedzieć o tym innym.
„Taaa, jestem tym podjarany.” – mówi uśmiechając się, kiedy łapie za butelkę wody i macha nam, abyśmy zajęli miejsca w jego prywatnej przebieralni o czarnych ścianach. Pierwsze pytanie jest chyba oczywiste – Jak się czujesz? „Trochę zajechany, ale dużą winę ponoszą za to medykamenty i wszystko to co łączy się z terapią. Walnęli w raka dość mocno – 9 dawek chemii i 51 naświetleń – a to spuszcza ci niezły łomot. Nadal mam problemy z ustami, ale ogólnie czuję się naprawdę dobrze.”
Dave siada na kanapie, by opowiedzieć nam jak usłyszał dobrą nowinę. „Byłem tutaj w Nashville, w gabinecie mojego lekarza. Musiał sięgnąć aż do tyłu gardła, co było dość nieprzyjemne, ale konieczne. Musiał to poczuć i się upewnić. Powiedział, że moje postępy są niesamowite. Obawiałem się trochę o metalową płytkę w mojej szyi, ale doktor upewnił mnie: „Dave, jesteś w 100% zdrowy. Możesz iść.” Gitarzysta robi pauzę, wsuwając do ust kawałek gumy Big Red i zamyśla się, gniotąc w palcach papierek. „Może to zabrzmi dziwnie, ale wiedziałem to od początku. Zadbałem o siebie jak należy i wykonywałem wszystkie zalecenia lekarzy. Miałem tonę wsparcia od rodziny i przyjaciół. Dużo się też modliłem. Nie chcę zabrzmieć arogancko, ale spodziewałem się tego. Miałem wiarę graniczącą z pewnością, że wyzdrowieję.”
W tym momencie wraca myślami do początku roku 2019, wyjaśniając jak usłyszał ponury werdykt. Szrederzył sobie beztrosko z Joe Satrianim i Zakkiem Wyldem na trasie ‘Experience Hendrix’, kiedy uderzył nagły ból w jamie ustnej. „Byłem wcześniej na zabiegu dentystycznym, a ból był taki jakby dentysta zostawił kawałek złamanego skrobaka w moim dziąśle. Poszedłem więc do niego, a ten skierował mnie na dalsze badania. Wówczas usłyszałem: ‘Nie chcemy cię martwić, ale to wygląda na Duże R.’ Nosz k**wa, to czemu to mówicie?!”
Dave kiwa głową, nadal wstrząśnięty tamtym wydarzeniem, pociąga głęboki łyk wody. „Tak czy inaczej zdecydowałem zadbać o siebie, jak tylko skończy się ta trasa ‘Hendrixa’. Kiedy jeszcze byłem na trasie, kumpel zaoferował pomoc znajomego ratownika medycznego. Ten rzucił okiem i powiedział, że nie ma się czym martwić. Ale ja wiedziałem, że coś złego się ze mną dzieje. Kiedy mieliśmy dzień wolny i byłem w domu w Nashville, poszedłem do lokalnego specjalisty, a ten potwierdził tamtą diagnozę, po dokładniejszym badaniu. Rak na ściance bocznej gardła, który rozprzestrzenił się na węzły limfatyczne. Z początku chcieli mnie wysłać do MD Anderson w Houston na 11 tygodni, ale zaparłem się kopytami i odmówiłem. Nie chciałem opuszczać rodziny na tak długo. Więc zainstalowali mnie u Vanderbilta, u doktora Cmelaka, który jest jednym z najlepszych onkologów w kraju. Byłem w dobrych rękach.” Szczęście Mustaine’a, że słynące z muzyki Nashville jest także amerykańską stolicą służby zdrowia.
Zespół odwołał koncerty i wstrzymał pracę nad nową płytą, aby Dave mógł skupić się na ostrym reżimie leczniczym, a w przerwach pomiędzy chemią i naświetlaniami odpoczywać na swojej farmie. Najgorsze, jak sam mówi, jest już za nim. „Będę musiał jeszcze zrobić rezonans magnetyczny i co kilka lat regularnie kontrolować to u lekarza. Ale cieszy mnie, że głos powrócił jeszcze lepszy niż wcześniej. Myślę, że terapia pozbyła się przy okazji tego czegoś z moich strun głosowych, co utrudniało mi śpiewanie, cokolwiek to kuźwa było. Tak czy inaczej już po wszystkim i mówią, że dopóki nie zrobię czegoś durnego, powinno być OK do końca mojej kariery. Wiem, że jak raz złapiesz to świństwo, to nie wyjdziesz z lasu do końca życia, ale jest to wystarczająco przerażające, by zmienić swój styl życia o 180 stopni.”
Urazy i ból nie są dla Dave’a pierwszyzną. Cierpiał już na uszkodzenie nerwu w lewej ręce, zwężenie kanału kręgowego w odcinku lędźwiowym i uraz kręgosłupa szyjnego, który skutkował wstawieniem tytanowych implantów do jego szyi. Błyszcząc tym swoim słynnym uśmiechem, Dave zarzeka się, że nie czuł strachu czując na plecach oddech śmierci. „Raz już umarłem.” – mówi, nawiązując do przedawkowania diazepamu w 1993 roku – „Jednak nie pamiętam z tego wydarzenia niczego. Żadnego tunelu ze światłem na końcu, żadnego tego typu gówna. Czuję do śmierci respekt, ale nie żyję w strachu. Bałem się chwilę, kiedy zdiagnozowano raka, ale nie z powodu śmierci. Bałem się, że nie będę już mógł dłużej używać mojego daru – grania na gitarze i śpiewania. To mną wstrząsnęło.”
Dave prostuje się, a jego stalowe spojrzenie, połączone ze srebrem brody i dzikimi włosami nadaje mu wygląd jakiegoś starotestamentowego proroka zagłady. „Kiedy powiedzieli mi, że moja ręka jest sprawna w 80% i prawdopodobnie nigdy już nie zagram na gitarze, pomyślałem: ‘Chyba nie wiecie z kim rozmawiacie! Z pewnością będę grał na gitarze i jest to raczej kwestia dni, a nie tygodni!’ Nadal czuję w ręce pewien dyskomfort, ale gram już niemal tak dobrze jak kiedyś. Przejście tego urazu ręki dużo mi dało. Zyskałem odwagę stawienia czoła dowolnemu medycznemu problemowi, jaki wyrośnie na mojej drodze.”
Pytamy o najczarniejsze dni, kiedy jego reputacja powodowała, że ludzie oczekiwali od niego nierealnego poziomu siły. Dave bawi się chwilę sznurówką, głaszcze swego pupilka i sięga po kolejny listek gumy do żucia, zanim odpowie. „Myślę, że ludzie oczekują, bym był niezwyciężony. To wielka presja.” – przyznaje – „Ale kiedy powracasz z tamtej strony zwycięski, wiwatują nawet głośniej. Lubię być wzorem dla ludzi. To może brzmieć nieskromnie, ale taka jest prawda.” Kiedy już Dave doszedł do siebie, w głowie każdego Megafana jest płyta, która mogłaby godnie zastąpić wydaną w roku 2016 Dystopię. Apetyt zaostrzają „piekielnie ciężkie” kompozycje Dave’a o tytułach takich jak ‘Rattlehead Part 2’ czy ‘Dogs of Chernobyl’. „Nie wiem czy zostawię takie tytuły.” – zastrzega, zdradzając jednocześnie, że zespół nagrywał w Sound Kitchen w Nashville pod okiem współproducenta Chrisa Rakestrawa. „Kiedykolwiek pracuję nad płytą, tytuły zmieniają się nieustannie. Mamy 14 kawałków na album i kolejnych sześć na zapas. Kompozycje ewoluują ciągle, a wraz z tym, zmienić się musi także tytuł.”
Korki na ulicach Nashville przypominają anarchię w tych dniach, a Romeo daje wyraźnie znać swemu panu, że czas rozprostować łapy. Zbieramy się. Kiedy słońce zachodzi nad rzeką Cumberland, Dave staje i kładąc nam ręce na ramionach prosi, aby podziękować fanom za wszystkie dobre myśli i modlitwy. Uderza nas, że oczekujemy od legend, by były jak z granitu. Z jednej strony rozumiemy, że nasi idole są tylko ludźmi, a z drugiej nie chcemy ich widzieć chorych, czy pokonanych. A to musi być dla nich czasem cholerna presja.
Dave robi to już jakieś 40 lat. Zobowiązania spłacone, swoje miejsce na ziemi zaznaczone. Czy nie chciał choć przez chwilę odpuścić, usiąść na farmie i cieszyć się chwilą? „Taa… myślę, że mógłbym. Ale kocham to co robię. Lubię też pomagać zespołowi i technice zarabiać pieniądze. Granie muzyki uszczęśliwia ludzi. Kiedy ich spotykamy dzielą się z nami tym co dobre i co złe w ich życiu, a to co robimy sprawia, że czują się pięknie. Nawet jeśli trwa to tylko tę jedną noc.”