Lamb of God

Lamb of God

Gatunek: Metal

Pozostałe recenzje wykonawcy Lamb of God
Recenzje
Grzegorz Pindor
2020-07-31
Lamb of God - Lamb of God Lamb of God - Lamb of God
Nasza ocena:
6 /10

Spadek formy zdarza się każdemu, nawet najlepszym. Do tego zacnego grona zespołów stanowiących o sile i kondycji współczesnego metalu jeszcze do niedawna zaliczałem spadkobierców Pantery, czyli Baranka z Richmond.

Swoje zdanie na ten temat stopniowo zacząłem zmieniać od premiery „Resolution”, aby ostatecznie po średnio udanym „VII: Sturm Und Drang”, grupa zniknęła z mojego radaru, utrzymując mnie w przekonaniu o słuszności utraty zainteresowania. Mając jednak w pamięci sentyment jakim darzę zespół Randy'ego Blythe, panowie przywrócili mi wiarę w siebie przy okazji wydania charytatywnej EP "The Duke". Ten krótki materiał (a po nim album z coverami) wniósł powiew świeżości do brzmienia zespołu, ale zwiastował to co nieuchronne, czyli rozbrat braci Adler.

Chris Adler, wielokrotny gość na łamach siostrzanego Magazynu Perkusista, po wypadku na motorze został tymczasowo zastąpionym byłym perkusistą deathcore'owego Winds of Plague. Art Cruz, bo o nim mowa, wszedł w buty brodatego muzyka z werwą i impetem, którego bez dwóch zdań można pozazdrościć. Najpierw koncertowo wpisał się w charakter zespołu, aż z bliżej niewyjaśnionych (jeszcze) przyczyn, ostatecznie zajął miejsce legendarnego już muzyka, tytana groove i człowieka maszyny. Ta zmiana, jak twierdzi reszta składu, pozwoliła pozostałej czwórce cieszyć się zwykłą grą, pozbawioną perfekcjonizmu i żywego metronomu za zestawem. Da się to odczuć na żywo i tu Lamb of God może faktycznie zaskarbić sobie nowych fanów; rzecz ma się jednak zupełnie inaczej w kontekście najnowszej płyty.

O ile kiedyś (circa 10 lat temu) gro utworów Lamb of God można było rozpoznać już po pierwszych kilku taktach, tak dziś mam problem z zapamiętaniem choćby jednego kawałka (delikatne wyjątki w „Checkmate”, ”Memento Mori”), nie mówiąc już o tym, że z całej premierowej dziesiątki to właśnie single jako tako wychodzą przed szereg, i to bynajmniej nie ze względu na porywający rytm. Lamb of God utraciło charakterystyczny dla siebie groove, paradoksalnie zyskując na naturalności, ale gdyby rozłożyć ten album na czynniki pierwsze, okaże się, że Mark Morton swoje najlepsze pomysły upchnął na solowym albumie, który ukazał się rok temu i wydanej w postaci swoistego epilogu EP „Ether”, gdzie spuszcza z tonu, ale nadal gra mocną muzykę.

Premierze nie pomagają polityczne wypowiedzi Randy’ego, które stoją w zupełnej opozycji do tego, co przekazuje w swoich tekstach. Po niefortunnych doświadczeniach w praskim areszcie (co zaowocowało książką i niemal bankructwem grupy), amerykański wokalista patrzy na swoje dotychczasowe doświadczenia z dystansem, aczkolwiek dość kąśliwie punktuje przede wszystkim fałsz, zarówno ten siedzących w ludzkiej naturze, jak i wiadomościach przekazywanych przez media. Bardziej otwarte głowy znajdą na „Lamb of God” nieco zawiły, ale jednak manifest dojrzałego mężczyzny; inni zaś w pakiecie skupią się na świetnych partiach wokalnych (duet z Chuckiem Billy w „Routes”!), łapiąc się na powtarzaniu niektórych refrenów.

Fani dostają materiał, którego generalnie mogli się spodziewać, bez rewolucji i odkrywania metalu na nowo. Blisko pięćdziesięcioletnim kolesiom nie to w głowach. Karawana musi jechać dalej, i dopóki będzie można się podczepić pod trasy z kolegami z Megadeth, Slipknot i innych wielkich, jeszcze nie raz usłyszymy o Lamb of God i liczę na to, że w lepszej formie niż na swoim dziesiątym albumie.