Hellfest 2010 - 18-20.06.2010 - Clisson (Francja)
Wizyta w urokliwym Clisson bez dwóch zdań staje się już obowiązkowym punktem na naszej festiwalowej mapie. To nic, że daleko, ważne, że po raz kolejny ekipa Hellfest stanęła na wysokości zadania, dbając o to, by hasło "The most eclectic and specialized extreme festival in the world" nie straciło na aktualności.
I tym razem znalazło się więc miejsce dla każdego odłamu cięższego grania, ale też i dla tych bandów, które z metalem nigdy nie miały albo już nie mają wiele wspólnego. Imprezę, jak zwykle, zorganizowano bez zarzutu, choć nie obeszło się bez pewnych zmian. Koncerty niezmiennie odbywają się na dwóch dużych scenach i w dwu namiotach (RockHard i Terrorizer), jednak zwiększona w porównaniu z poprzednimi edycjami liczba zaproszonych kapel (tym razem 116!) sprawiła, że grafik występów tym razem nie był tak klarowny jak w latach poprzednich. Dotychczas zespoły grały parami, równocześnie na jednej scenie i w jednym namiocie. Pięć minut przerwy, i na drugiej scenie i w drugim namiocie. Każdej "parze" przysługiwał dokładnie ten sam czas, który rósł wraz ze statusem wykonawcy i godziną występu. Tym razem wszystko było nieco bardziej wymieszane, w paradę nie wchodziły sobie jedynie sceny, natomiast zdarzało się, że równocześnie grały na raz trzy bandy, które zaczynały o różnych porach. Z tego względu częściej niż zwykle trzeba było kontrolować sytuację. Jak zwykle, nie obeszło się bez dylematów, co wybrać, jednak na szczęście dla nas nie były one jakoś szczególnie dramatyczne. Poza kilkoma wyjątkami, sceny pozostawały poza zakresem naszych zainteresowań, dzięki czemu bez stresu mogliśmy skoncentrować się na namiotach, których składy prezentowały się najciekawiej. Wiadomo jednak (niestety), że to nie nisze przyciągają tłumy, ale gwiazdy w rodzaju zaproszonych w tym roku SLASH, TWISTED SISTER, ALICE COOPER czy KISS. Mam przy tym wrażenie, że w takich kapelach szczególnie rozkochana jest francuska publiczność. Jeśli o mnie chodzi, cyrku na festiwalu nie potrzebuję, choć mam świadomość, że dzięki tego typu gwiazdom festiwal przyciągnie tłumy, które zapłacą za bilet, a organizator zyska fundusze, które pozwolą mu uzupełnić fest o kapele mniejszego kalibru. O tym zaś, że eklektyzm jest kluczowy, mogliśmy przekonać się przy okazji rozmów z ludźmi z różnych zakątków kontynentu, dla których hellfestowym priorytetem były zupełnie różne zespoły.
PIĄTEK
Na teren festiwalu dotarliśmy odpowiednio wcześnie, przede wszystkim po to, by dać upust wrodzonej skłonności do konsumpcjonizmu. Na firmowym stoisku jak zwykle można było obłowić się w najrozmaitszy stuff z festiwalowym logo. Z kolei Extreme Market w tegorocznej wersji okazał się być znacznie większy i zdecydowanie lepiej zaopatrzony (nawet w cenowe okazje) niż w roku ubiegłym. Bardziej urozmaicona była zresztą także oferta cateringowa, dająca nadzieję na przetrwanie wszystkim tym, których w przerażenie wprawiało najpopularniejsze tu kulinarne kuriozum w postaci bułki z frytkami.
Zakupowy nastrój schłodzić mógł jedynie URGEHAL, który kwadrans po 12 (to jest o raczej mało mrocznej porze) podjął próbę pokazania dość licznie zgromadzonej publice, na czym polega blackmetalowa sztuka w oldschoolowym wydaniu. Dopracowany wizerunek, corpse-painting, krew, gwoździe i tym podobne akcesoria pełniły tu rolę nie mniej ważną niż muzyka. Panowie rozpoczęli jednak dość niemrawo, a w odbiorze koncertu wcale nie pomagało słabe, niestety, nagłośnienie. Dźwięk gitar momentami zanikał albo zlewał się w jednen wielki szum. Do tego, podczas pierwszego kawałka, w tle wciąż słychać było zapętlony klawiszowy podkład. Efekt, zakładam, niezamierzony, za to mocno irytujący. Później było już tylko lepiej. W sumie koncert niezły. Kawałki Norwegów, dzięki specyficznej motoryce, całkiem dobrze nadają się na koncerty.
Pięć minut przerwy i na Main Stage 02 wystartował CROWBAR. Po odwołanym gigu w Polsce, rzekomo z powodu żałoby narodowej (czytaj: nędznej sprzedaży biletów) nie mogliśmy odpuścić tego wydarzenia. Moim zdaniem CROWBAR to zespół, który na otwartej przestrzeni i scenie wielkiej jak lotniskowiec nie pokazuje pełni swoich możliwości. Szczerze mówiąc, sytuacja ta dotyczyła niemal wszystkich bandów, które mieliśmy okazję oglądać na głównych scenach. Sprawdzają się one naprawdę dobrze właściwie tylko w przypadku dużych koncertowych produkcji, wypełnionych efektami, etc. W przypadku, gdy kilku kolesi 'tylko' stoi i gra, namiot zawsze będzie lepszym rozwiązaniem. Także dlatego, że do namiotów raczej nie trafiają przypadkowi ludzie. Mimo szczerych starań jedynego pozostałego z oryginalnego składu Kirka Windsteina oraz jego kolegów, brakowało w tym niestety większej dawki mocy i ciężaru. Co tu dużo mówić, było bezpłciowo, bez dramaturgii i większych emocji, a zapowiedzi frontmana o skopaniu tyłków pozostały czczą gadaniną. Dobrze, że zapracowany lider CROWBAR znalazł wreszcie czas, by zrobić coś z tym projektem, jednak po takim występie pozostaje wyraźne uczucie niedosytu.
Autentyczny tłum zebrany w RockHard Tent wskazywałby na koncert dużej gwiazdy, tymczasem magnesem licznie przyciągającym publikę stał się NECROPHAGIST. O tyle to zaskakujące, że tylu widzówi nie zgromadziło kilka występujących później bardziej uznanych nazw. Płyt Niemców lubię czasem posłuchać, ale ich set srogo mnie wynudził. Generalnie, nie jest to ten rodzaj death metalu, który lubię najbardziej, na żywo zaś wszystkie cechy, które o tym decydują, zostały tylko uwypuklone. Ciągłe zmiany temp i rytmu, łamanie paluchów na gryfie, niechęć do dłuższego wyeksponowania jakiegoś elementu utworu, nie mówiąc już o śladowej choćby obecności melodii. Parając się takimi dźwiękami łatwo jest przekroczyć granicę nudy i wywołać w słuchaczu narastający efekt znużenia i zmulenia. I to niestety NECROPHAGIST bez trudu osiągnął.
Wkrótce przenieśliśmy się więc do Terrorizer Tent, gdzie chwilę wcześniej rozpoczęła NEGURA BUNGET. Nic to, że widzieliśmy ich już nieraz; dawno przekonałem się, że inżynier Mamoń jest autorem najprawdziwszego z twierdzeń w historii muzyki. Rumuni promowali swój najnowszy, udany krążek "Vîrstele Pămîntului", w związku z czym sześcioutworowy set podzielili dokładnie po połowie między ostatni materiał oraz wcześniejszy, zjawiskowy "Om". Setlista wyglądała następująco: "Tara de dincolo de negura", "Pamint", "Cunoasterea tacuta", "Chei de roua", "Norilor" i "Hora Soarelui". Nie mogło rzecz jasna zabraknąć szerokiej gamy instrumentów. Kto miał okazję widzieć kapelę choćby na zeszłorocznym Brutal Assault, ten wie, o co chodzi. Jak zwykle, najlepszym momentem wystepu był elektryzujący "Norilor". Uwielbiam ten utwór. Nowy skład okrzepł i zdecydowanie pewniej radzi sobie na scenie. Także wokalnie, co jak dotąd było pewnym mankamentem ich gigów.
Po nieco dłuższej przerwie powrót do Terrorizer Tent na koncert MONKEY3. Na tegorocznym Roadburn Szwajcarzy szczelnie zapełnili Midi Theatre i zaserwowali blisko dwugodzinny show. Tym razem z frekwencją nie było już tak różowo, a 40 minut musiało wystarczyć, by przekonać publikę, że dobrze zainwestowała swój cenny czas, odwiedzając namiot i rezygnując z oglądania grającego w tym czasie na dużej scenie HYPOCRISY, bądź też, co przecież najbardziej kuszące, z zalegania na trawie. Myślę, że sztuka ta im się udała, choć siłą rzeczy był to zupełnie inny koncert niż ten z Tilburga. Skondensowana dawka muzyki MONKEY3 trafiła do mnie bez pudła. Zespół ponownie wyróżnił się dużym luzem na scenie. Zwracał też uwagę fajnym patentem w postaci filmów wyświetlanych wprost na pojedynczym bębnie basowym.
LOUDBLAST, grający w następnej kolejności w RockHard Tent darzę niemałym sentymentem. Wiele lat temu był to, wraz z Massacra, mój ulubiony francuski zespół, tym bardziej więc cieszyłem się bardzo, że wreszcie będę miał okazję zobaczyć ich na żywo. Tym sposobem reunionowej festiwalowej tradycji stało się zadość, choć pula wartościowych bandów, które można by jeszcze namówić na podobny koncert bez wątpienia staje się coraz mniejsza. Nie wiem wprawdzie, czy było to pierwsze powrotne show tej zasłużonej ekipy, na plakatach widziałem także zapowiedzi innych ich koncertów na terenie Francji, ale muszę przyznać, że całość wypadła nad wyraz dobrze. Przekrojowy materiał rozgrzał do czerwoności przede wszystkich rodzimą poubliczność, w czym prym wiódł jeden osobnik z obłędem w oczach, który nieustannie wędrował na rękach fanów i co chwila lądował w fosie. Muzycy również sprawiali wrażenie zadowolonych przyjęciem publiki.
THE YOUNG GODS to jeden z tych zespołów, które raczej trudno znaleźć w rozpiskach metalowych festiwali, ale których obecność na Hellfest nie powinna budzić niczyjego zdziwienia. Szwajcarzy w swej wieloletniej historii nagrywali bardzo urozmaicone płyty, ale we Francji, być może dostosowując się do atmosfery miejsca, zagrali naprawdę mocno. Potężny elektroniczny beat, przy wsparciu znakomitych świateł nie mógł nikogo pozostawić obojętnym. Warto wspomnieć o świetnym patencie w postaci małego reflektora umieszczonego w podstawie statywu mikrofonu wokalisty. Robił z niego użytek, kierując statyw w stronę publiki, co przypominało mierzenie do niej z karabinu wyposażonego w celownik laserowy. Kiedy wydarzenia zmierzały w stronę najlepszego tego dnia koncertu, po niespełna 20 minutach nastąpił Wielki Zgrzyt, zgasły wszystkie światła i zamilkły instrumenty. Prąd padł w całym namiocie i po chwili wiadomo już było, że Szwajcarzy na scenę nie powrócą. Jak pech to pech.
Wymuszoną i nieplanowaną przerwę spędziliśmy więc przy dźwiękach SEPULTURY. Niczym jakiś twardogłowy muszę przyznać, że po tylu latach wciąż nie mogę przyzwyczaić się do frontmana zespołu, a starsze kompozycje w jego wykonaniu jakoś dziwnie zgrzytają mi w uszach. Zarejestrowałem parę klasyków w postaci między innymi "Arise", "Refuse/Resist", "Dead Embryonic Cells", "Attitude", "Troops of Doom", czy "Escape to the Void". Nie zabrakło także garści nowszych tracków, których jednak nie znam, bo nie słucham. Temperatura gigu była zdecydowanie letnia, kapela sprawiała wrażenie zmęczonej, co jednak być może należy zrzucić na karb wielkiej sceny, gdzie naprawdę niewiele zespołów potrafi dobrze się odnaleźć. Po jakimś czasie trzeba było ewakuować się z powrotem do Terrorizera, gdzie wystąpić miała jedna z największych atrakcji tegorocznej edycji festu.
Ktokolwiek udał się na Hellfest przede wszystkim ze względu na koncert GODFLESH (na razie wyjątkowy, czy - jak chcą niektórzy - ekskluzywny, a za jakiś czas i tak pojadą pewnie w normalną trasę), musiał poczuć się rozczarowany. No chyba, że wcześniej wyłączył zdrowy rozsądek i minimalną choćby dozę zdrowego krytycyzmu. Przede wszystkim więc panowie zaliczyli ponad 20 minut opóźnienia, w nieskończoność się 'próbując'. Kogo nie załamałaby próba mikrofonu trwająca przeszło kwadrans? Zacząłem nawet podejrzewać, że to taki rodzaj artystycznego performance'u, którego sensu ja, maluczki, nie ogarniam. W końcu jednak duetowi udało się wystartować. Kawałki brzmiały całkiem ok, choć w długaśnych przerwach widać było, że wciąż coś Broadrickowi nie pasuje. Wytrąceni z równowagi muzycy grali wyraźnie na pół gwizdka, a ich kompozycje, oparte na prostym podkładzie z laptopa, w porównaniu z kruszącą mocą THE YOUNG GODS nie miały właściwej siły. Prawda jest taka, że fenomen GODFLESH mógł być zrozumiały dwadzieścia lat temu, gdy Anglicy wydawali swoje pierwsze albumy. Dziś ich muza, zwłaszcza w wydaniu koncertowym, nie wywołuje już odpowiedniego wrażenia. Po wszystkim Broadrick tłumaczył się problemami technicznymi, które przerwały koncert wspomnianej wyżej szwajcarskiej ekipy. Może i tak było, generalnie jednak show, zapowiadane jako duże wydarzenie, skończyło się sporym rozczarowaniem.
Po, nie bójmy się powiedzieć tego głośno, kiepskim występie na BA ad 2009, daliśmy drugą szansę ULVER. Tym razem zdecydowanie nie ma czego żałować. Było bowiem zdecydowanie lepiej, do czego być może przyczynił się i fakt, że Norwegowie grali nie na scenie, a w namiocie. Dzięki temu atmosfera była bardziej kameralna, bliższa tej znanej z materiałów studyjnych. Zespół zaprezentował bardzo przekrojowy materiał, nie zapominając nawet o epkach. Setlista prezentowała się następująco: "Let the Children Go", "Little Blue Bird", "Rock Massif", "For the Love of God", "In The Red", "Operator", "Funebre", "Silence Teaches You How to Sing", "Hallways of Always", "Porn Piece Or the Scars of Cold Kisses", "Like Music" oraz "Not Saved". Oczywiście muzyce towarzyszyły filmy, odpowiednio dopełniając całość. Garm zdecydowanie mniej fałszował, albo może lepiej nauczył się ukrywać swe warsztatowe braki (stawiam na drugą opcję), w każdym razie ten element nie kulał tak wyraźnie jak poprzednio. Zaskakująco dobry, klimatyczny koncert, choć dalej zdecydowanie wolę studyjne oblicze Norwegów. To raczej się już nie zmieni.
Wieczór w Terrorizer Tent zamykał THE DEVIL'S BLOOD. Dziwnie kultowy stał się nagle ten zespół, będąc namacalnym dowodem na to, jak niewiele wystarczy dziś zdziałać, by osiągnąć podobny status. Wystarczy na przykład mocny support magazynu, którego nazwa pada w pierwszym zdaniu tego akapitu oraz paru opiniotwórczych portali i gwiazda gatunku gotowa. Tak się jakoś składa, że mimo podjętych prób za cholerę nie mogę przekonać się do tej kapeli, a koncert nijak nie zmienił niestety tego stanu rzeczy. Wszyscy muzycy, łącznie z wokalistką (dzięki czemu przypominała Diamandę Galas straszącą z okładki "Plague Mass"; przynajmniej z daleka, bo bliżej bałem się podejść) wymazali się krwią, co jednak nie bardzo korespondowało z warstwą muzyczną. Ja wiem, że to occult, nawiązania do klasycznych zespołów i takie tam. Nic jednak nie poradzę, że momenty niemal heavymetalowych rytmów wycinanych przez gitarzystów oraz zaśpiewy pani za mikrofonem przypominały mi zespoły, których z szacunku do czytelnika nie będę tutaj wymieniał. Zajeżdżało wiochą i niech mnie porwie wiedźma w czarnej wołdze, ale to naprawdę było słabe.
SOBOTA
Na dzień dobry, choć z początku nieco dżdżysty (na co obsługa festiwalowego sklepu zareagowała błyskawicznie, odpowiednio eksponując parasole z logo Hellfest), na deskach RockHard Tent zaprezentowała się OBSCURA. Koncert ten podobał mi się znacznie bardziej niż ich rodaków z NECROPHAGIST, choć porównanie wynika właściwie wyłącznie z dawnych personalnych powiązań między nimi. Set był mniej monotonny, więcej było kolorów, nawet jeśli niektóre partie brzmiały, jakby skomponowane zostały przede wszystkim z myślą o popisaniu się umiejętnościami technicznymi. Muszę jednak przyznać, że podoba mi się sposób, w jaki Niemcy nawiązują do twórczości dawnych gwiazd technicznego death metalu, zarówno na krążkach studyjnych, jak i na żywo. Jednocześnie, zdaję sobie sprawę, że czasem inspiracje te idą za daleko. Set wypełniły kawałki z obu krążków, z przewagą "Cosmogenesis".
Po parunastu minutach zainstalowaliśmy się z powrotem w RockHard, żeby obejrzeć COUNT RAVEN. Niestety na scenie znienacka pojawili się zupełnie inni panowie i z prawdziwym zaangażowaniem zaczeli łoić dynamiczną mieszaninę punka i hardcore, do tego w języku Napoleona. Nieco zagubieni takim obrotem sprawy wycofaliśmy się na z góry upatrzone pozycje, próbując ustalić, co zacz? Niestety organizatorzy ograniczyli sie do lakonicznej informacji o odwołanym koncercie, bez słowa wyjaśnienia na temat przyczyn absencji Szwedów.
Humory poprawić mógł nam jedynie ASPHYX. Po absolutnie fenomenalnym warszawskim gigu sprzed trzech miesięcy nic nie mogło mnie powstrzymać przed ponownym obejrzeniem Holendrów w akcji. Nie muszę chyba mówić, że panowie ponownie, z naturalną swobodą, zniszczyli zgromadzoną publikę jedyną w swoim rodzaju mieszanką pędzącego death metalu i stutonowego walca. ASPHYX to perfekcyjna koncertowa maszyna i niech nikogo nie zwiedzie prezentowany bez przerwy przez van Drunena śnieżnobiały hollywoodzki uśmiech. Szalejący wokalista kilkakrotnie poczuł się zobowiązany przeprosić publiczność za to, że zespół nie gra swojego typowego setu, bo to festiwal, czas jest ograniczony i gdyby tylko mogli, zagraliby znacznie dłużej. O tym, jak długo są w stanie zasuwać, Holendrzy pokazali w marcu, udowadniając, że kondycję mają nawet lepszą niż ich narodowa reprezentacja w piłce nożnej. Ów skrócony set prezentował się natomiast następująco: "Vermin", "Scorbutics", "M.S. Bismarck", "Death the Brutal Way", "Wasteland of Terror", "Asphyx (Forgotten Land)", "Eisenbahnmörser", "The Rack" oraz "Last One on Earth", a zatem dokładnie po trzy utwory z każdej z płyt z van Drunenem w składzie.
Według pierwotnej rozpiski następny w kolejce miał być Atheist, na którego miejsce z nieznanych nam przyczyn ostatecznie wskoczył SADIST. Może to i dobrze, bo jak dotąd nie miałem okazji widzieć Włochów w akcji, a mam do ich twórczości bardzo duży sentyment. Upiorny bałwanek wymalowany na perkusyjnej centrali wskazywał, że zespół skoncentruje się na promocji najnowszego albumu. I tak było w istocie. Zespół pojawił się przy dźwiękach z intro do "Season in Silence", po czym od razu przeszedł do "Broken and Reborn". Z tego krążka można było usłyszeć jeszcze między innymi utwór tutułowy, "Night Owl" oraz doskonały "The Attic and the World of Emotions". Całość zakończyli "Sometimes They Come Back" jedynym (niestety) utworem z debiutu. Włosi to znakomici instrumentaliści, to było widać i słychać. Na ostatnim albumie uwagę zwraca doskonałe, selektywne brzmienie perkusji i ten efekt udało się oddać także na żywo. Także popisy Tommy’ego - lidera zespołu, tradycyjnie obsługującego równocześnie klawisze oraz gitarę, budzą szacunek. Zwłaszcza wtedy, gdy prawą ręką gra na klawiszach, a lewą błądzi po gryfie. Setlista wyglądała tak: "Aput (Intro)", "Broken and Reborn", "Season in Silence", "The Attic and the World of Emotions", "One Thousand Memories", "I Feel You Climb", "Christmas Beat", "Tribe", "Night Owl", "Tearing Away" oraz "Sometimes They Come Back".
Jednym z największych rozczarowań tegorocznego Roadburn była nieobecność anonsowanego CANDLEMASS. Szwedzi mieli tam zagrać ponad dwugodzinny show, w ramach którego miał zostać odtworzony w całości pamiętny debiut. Do tego z oryginalnym wokalistą. Nie miałem złudzeń, że na Hellfest strata ta zostanie w pełni powetowana, ale rzecz jasna występ kapeli w RockHard był dla nas żelaznym punktem soboty. Tym bardziej, że nie miałem dotąd okazji widzieć CANDLEMASS z Robertem Lowe na wokalu. Swego czasu uważałem, że jest on w stanie doskonale zapełnić wyrwę w składzie po odejściu Marcolina, ale obecnie tej wiary mi ubyło, a koncert w pewnym stopniu utwierdził mnie w tym przekonaniu. Pal licho rozczarowujący "Death Magic Doom". Znacznie gorzej było z niedyspozycją wokalną prezentowaną przez Lowe w utworach w wersji live, dodanych do "Lucifer Rising". Cenię Amerykanina za jego twórczość w Solitude Aeturnus, ale po tym koncercie muszę stwierdzić głośno, że bez słusznej masy miłośnika habitów CANDLEMASS nie jest tym samym zespołem. Lowe nie pasuje mi jako odtwórca klasycznych kompozycji zespołu, skrojonych swego czasu specjalnie pod Marcolina. Nie pasuje mi również jego wymuszone, niby luzackie zachowanie na scenie podczas przerw między kawałkami. Przymknięcie oka na te kwestie pozwoliło mi jednak w pełni cieszyć się występem Szwedów. Zawsze przecież mogę odtworzyć sobie oryginalne ścieżki wokalne z pamięci. Kapela zaserwowała w kolejności: "Mirror Mirror", "Dark are The Veils of Death", "Samarithan", "If I Ever Die", "Hammer of Doom", "Emperor of the Void", "At the Gallows End", "The Bleeding Baroness", a na koniec oczywiście "Solitude". Utwory z nowej płyty na żywo zyskują, zwłaszcza "Hammer of Doom" - jedna z najcięższych kompozycji w ich dorobku. Natomiast genialnych "At the Gallows End" czy "Mirror Mirror" nic nie jest mi w stanie zepsuć.
Czas na pierwszą (i ostatnią) tego dnia wizytę pod dużą sceną. IMMORTAL to klasyczny przykład na to, ile dobrego dla kariery może zrobić tymczasowy rozpad zespołu. Wcześniej grali krótkie sety w samym środku dnia i to nawet na Metalmanii. Sety, które zresztą trudno nazwać powalającymi, czy chociaż przykuwającymi uwagę. Po reaktywacji powrócili w glorii i chwale, nagle i niespodziewanie stając się gwiazdą na przykład ubiegłorocznego Brutal Assault czy też właśnie jedną z gwiazd Hellfest 2010, gdzie zgromadzili pod sceną prawdziwy tłum. To, co kiedyś w przypadku IMMORTAL było przyczynkiem żartów, dziś staje się szlachetną klasyką. Bardzo solidny i udany był to koncert, choć zdecydowanie bardziej wolałbym zobaczyć ich występ w namiocie. Wizerunek sceniczny Norwegów pozostał oczywiście bez zmian, a pełny corpse-painting zdecydowanie na dobre wyszedł Apollyonowi, pełniącemu w tej mroźnej ekipie rolę basisty. Nie zabrakło fajerwerków, a Abbath popisał się sztuką ziania ogniem. Kapela zagrała umiejętnie dobrany przekrój przez całą twórczość, niemal w całości odgrywając przy tym ostatni krążek. Dorzuciła też sporą garść staroci, między innymi: "Solarfall", "Sons of Northern Darkness", "Damned in Black", "Pure Holocaust", "Tyrants", "Withstand the Fall of Time" czy wykonany na sam koniec "One by One".
W czasie, gdy Main Stage 02 okupował IMMORTAL, w RockHard Tent Aaron Stainthorpe zarażał wszystkich swym wrodzonym, nieuleczalnym smutkiem. Ekspresyjny lider MY DYING BRIDE tradycyjnie zachowywał się, jakby cierpiał za miliony, a koncert generalnie nie odbiegał od tego, do czego Anglicy przez lata zdążyli przyzwyczaić słuchaczy. Setlista: "Fall With Me", "Bring me Victory", "Turn Loose the Swans", "Vast Choirs", "She is the Dark", "Wreckage of My Flesh", "My Body a Funeral" oraz "The Cry of Mankind".
Gwiazdą sobotniego wieczoru w RockHard Tent był FIELDS OF THE NEPHILIM. Jeśli ktoś ma jakieś wątpliwości co do sensu zapraszania takich zespołów na, bądź co bądź, metalowy fest, ten gig powinien rozwiać je całkowicie. Spora rzesza ludzi w namiocie (przy konkurencji w postaci ALICE COOPERA straszącego na dużej scenie), w tym paru sobowtórów Carla McCoya, zgotowała Anglikom bardzo ciepłe przyjęcie. A ci odwdzięczyli się znakomitym występem. Nie ma oczywiście mowy o jakichkolwiek pogadankach w stronę publiki. Zarówno wokalista, jak i reszta anonimowych muzyków, stanowiących dla niego tylko tło, byli w pełni skupieni na odgrywanych dźwiękach. Podobał mi się ten koncert dużo bardziej niż występ Fields w Stodole dwa lata temu. Więcej pasji, więcej jedynego w swoim rodzaju klimatu, niesamowitej, mrocznej atmosfery. FIELDS OF THE NEPHILIM wciąż ma bardzo dużo do zaoferowania. To jeden z niewielu zasłużonych zespołów z tej stylistyki, które nie brzmią dziś jak muzyczna skamielina. McCoy w każdym kawałku udowadniał, że jest znakomitym śpiewakiem, a przy okazji, pomimo bardzo statycznego zachowania, przykuwającym wzrok frontmanem. Wszyscy, którzy wytrwali do pierwszej w nocy, mogli usłyszeć kolejno: "Shroud", "Straight to the Light", "Zoon (Part 3)", "Dawnrazor", "Moonchild", "From The Fire", "Penetration" i "Mourning Sun".
Występ FOTH mógłby doskonale wieńczyć sobotni maraton, ale w Terrorizer Tent czekała jeszcze jednak atrakcja - JELLO BIAFRA AND THE GUANTANAMO SCHOOL OF MEDICINE. Na barkach Jello ciążyła duża odpowiedzialność, bowiem byliśmy zmuszeni zrezygnować z CARCASS, który w tym samym czasie grał na dużej scenie. Anglików widziałem jednak ostatnim razem 17 lat temu na Metalmanii, więc tym razem wybór mógł być tylko jeden. Zwłaszcza, że debiutancki album tego projektu jest naprawdę wyborny. Biafra ubrany początkowo w zakrwawiony fartuch rozpoczął set od słów na temat ALICE COOPERA, mówiąc, że ten koncertuje po 15 latach przerwy i choć "Alice jest republikaninem, ma nadzieję, że ten kawałek mu się spodoba". Chodziło o "The Terror of Tinytown", pierwszy z utworów pochodzących z "Audacity of Hype", odegranej tej nocy niemal w całości. Oczywiście nie mogło zabraknąć także nieśmiertelnych klasyków Dead Kennedys. Podstawowy set obejmował: "The Terror of Tinytown", "Clean As a Thistle", "New Feudalism", "Electronic Plantation", "California Über Alles", "Panic Land", "Let's Lynch the Landlord", "Police Truck", "Three Strikes", "Strength Thru Shopping", "Dot Com Monte Carlo", "Pets Eat Their Master" i, jakżeby inaczej, "Holiday in Cambodia". Nie przejmując się specjalnie ograniczeniami czasowymi zespół zagrał także dwa bisy. Jednego niestety nie zapamiętałem, drugim zaś był "Too Drunk to Fuck", który wywołał bardzo żywiołową reakcję publiki. Może ze względu na jakże aktualny temat, a może większą znajomość utworu, dzięki coverowi Nouvelle Vague. Niemal każdy utwór poprzedzała tyrada Biafry, na przemian polityczna bądź ekonomiczna, co zazwyczaj mocno pachniało naiwnością czy, jak kto woli, populizmem (w rodzaju postulatu obciążenia wyższymi podatkami tych, którzy mają więcej). Najważniejsza jednak była muzyka i pod tym względem koncert ten był po prostu fenomenalny. Bardzo mocny, dynamiczny, naładowany punkową energią. Biafra jest nie tylko znakomitym wokalistą, obdarzonym specyficzną barwą głosu, ale także sugestywnym performerem i, patrząc na jego zachowanie, trudno uwierzyć, że zaledwie dwa dni przed tym występem skończył 52 lata. Nieustannie rzucał się po scenie albo parodiował japiszonów niczym zombie stukających w klawiatury swych notebooków ("Electronic Plantation"). W czasie "California Uber Alles" (oczywiście ze zmienionym tekstem: "I am Governor Schwarzenegger…") prężył muskuły niczym obecny gubernator Kalifornii. Bez dwóch zdań jeden z najlepszych koncertów Hellfest 2010.
NIEDZIELA
Biafra skończył grać dwadzieścia minut po 2 w nocy, a niedzielnego poranka trzeba było stawić się w Terrorizer już kwadrans po 11, bo wtedy miał rozpocząć SOLACE. Nieco skandaliczna pora, zważywszy na klasę zespołu, ale Amerykanie z pełną mocą dobudzili niezbyt liczną grupę słuchaczy zgromadzoną w namiocie. I choć przysługiwało im tylko pół godziny, wykorzystali je do maksimum. Ciężkie riffy, bujająca motoryka, nieco psychodelicznej atmosfery, trochę instrumentalnych odjazdów i bardzo dobry wokal. To recepta na stonerowe dźwięki na najwyższym poziomie. Setlista: "Khan", "Destroy the Gift" / "Burning Fuel", "The Disillusioned Prophet", "Whistle Pig", "2 Fisted" / "King Alcohol".
SOLACE zapoczątkowało ucztę, jaka czekała na nas tego dnia w Terrorizer Tent. Kolejnym daniem był 16. Amerykanie z przytupem rozpoczęli od mojego ulubionego utworu z "Drop Out" - "Trigger Happy", dalej koncentrując się na promocji ostatniego "Bridges to Burn". Cały set wyglądał następująco: "Trigger Happy", "Throw in the Towel", "Me & My Shadow", "Fucked for Life", "Born to Lose", "Skin & Bones" oraz "Flake". Na żywo kapela brzmi jeszcze ciężej i wulgarniej niż na krążkach. Prosto, ale bardzo agresywnie i konkretnie. Atmosferę podkręcał mocno wytatułowany Cris Jerue, chwilami przybierający pozy ulicznego gangstera, zapraszając na przykład chętnych na sparring po koncercie. Ochotników nie pamiętam, więc wojowniczy frontman uspokoił się nieco, a na koniec nawet grzecznie podziękował.
Kolejny, trzeci już strzał w mordę wyłapałem od SAVIOURS. To się nazywa początek dnia. Tym razem miażdzące riffy ustąpiły miejsca intrygującej miksturze łączącej energetyczne granie w stylu High on Fire z niemal heavymetalową melodyką. Przy takim połączeniu z reguły na żywo bardziej eksponowane są te mocniejsze i szybsze fragmenty. Koncert mógł więc spodobać się nawet temu, kogo razi pewne rozpitolenie pojawiające się momentami na studyjnych albumach Amerykanów. Setlista objęła między innymi: "Acid Hand", "We Roam", " Livin' In The Void", "Slave to the Hex", "Holy Slaughter" oraz "Firewake Angel".
Szybsze tempa zostały utrzymane przez następny w kolejce BLACK COBRA. W skład tego projektu wchodzi ledwie dwóch muzyków, ale okazuje się, że to w zupełności wystarczy. Zestaw perkusyjny został przesunięty do przodu i ustawiony pod kątem, dzięki czemu jak na dłoni widać było, z jaką dziką furią Rafael Martinez traktuje swój instrument. Na to nakładają się ostre dźwięki gitary oraz drażniący na dłuższą metę, krzykliwy wokal Jasona Landriana. To, jak do tej pory, najbardziej agresywny zespół dnia, choć nie zabrakło też paru sludge’owych zwolnień. Przekrojowa setlista wyglądała następująco: "Five Daggers", "Omniscient", "Chronosphere", "Machine", "The Sapphire Falcon", "Red Tide", "Negative Reversal", "Glacies En Spiritu" "Swords For Teeth", "Storm Shadow".
Najmniejsza z festiwalowych scen w Terrorizer Tent być może i tak okazała się zbyt duża dla WEEDEATER, bowiem zespół zmniejszył ją sobie o co najmniej połowę, przesuwając wzmacniacze oraz perkusję do przodu w taki sposób, że muzycy grali ustawieni w jednej linii, blisko krawędzi sceny. Widocznie Dave Collins nie potrzebuje wiele miejsca dla swoich wygibasów, a przede wszystkim dla firmowego podskakiwania połączonego z wymachiwaniem nogą. Tą stylistyczną figurę umiejętnie i bardzo wiernie naśladował jeden z fanów kapeli, stojący obok mnie. Świetny koncert, ale to nie dziwi, bo to przecież pierwsza liga sludge’owego grania.
Miałem zamiar zobaczyć tylko początek, ale zostałem do końca setu, mimo że BEHEMOTH widziałem wielokrotnie. Po pierwsze jednak nigdy na tak wielkiej scenie, po drugie zaś nigdy wcześniej poza naszym krajem. Ulokowanie kapeli na dużej scenie takiego festu świadczy nie tylko o komercyjnym potencjale ekipy Nergala, ale również o autentycznie gwiazdorskim statusie, jaki obecnie BEHEMOTH ma w świecie. Ten zespół jest na szczycie, gra w ekstraklasie i nie zmieni tego faktu nawet ciągłe narzekanie licznej rzeszy krytyków z rodzimego podwórka. Tłum zgromadzony pod sceną był naprawdę imponujący, a reakcja publiki bardzo żywiołowa. Sam przebieg setu nie powinien być niespodzianką dla nikogo, kto widział ostatnie wojaże kapeli po kraju, zarówno, jeśli chodzi o zachowanie muzyków na scenie, jak i setlistę, która wyglądała następująco: "Ov Fire And The Void", "Demigod", "Conquer All", "LAM", "As Above So Below", "Slaves Shall Serve", "At the Left Hand ov God", "Alas, Lord Is Upon Me", "Decade of Therion", a na zakończenie "Chant for Eschaton 2000". Nadekspresja Nergala, a zwłaszcza dopracowane w najmniejszych szczegółach show (choćby synchroniczne machanie głowami przez Oriona i Setha) sprawia wprawdzie nieco sztuczne i przede wszystkim odhumanizowane wrażenie, ale taki jest koncept tego bandu. Na co dzień wybieram luz i naturalność charakterystyczne dla wcześniej wymienionych kapel z Terrorizer Tent, nie zmienia to jednak faktu, że precyzja i profesjonalizm BEHEMOTH niezmiennie budzą mój szacunek.
YAWNING MAN to chyba najbardziej wpływowy przedstawiciel instrumentalnego stonera i gdyby ich losy potoczyły się nieco inaczej, być może byliby teraz wymieniani jednych tchem razem z Kyuss. Miałem więc spore oczekiwania wobec tego koncertu, tymczasem mocno się rozczarowałem. Zaskakująco smętne i kompletnie bez klimatu było to granie, bez jaj i pazura. Już więcej mocy mają inspirujący się tym zespołem młodzieńcy z rodzimego Luna Negra. Nie daliśmy rady wytrwać do końca, czas na odpoczynek....
...przy dźwiękach KATATONIA. Nie jestem wielkim fanem tej kapeli, a z pełną satysfakcją przyswajam właściwie tylko jeden jej album. Koncertowo Szwedzi dają jednak radę, mimo więc, że nie planowałem tego występu, niemoc YAWNING MAN umożliwiła mi stawienie się w RockHard. Ostatni raz widziałem KATATONIA na żywo parę lat temu, więc nie wiem, jak ostatnio kształtuje się setlista w przypadku pełnego gigu. Tu ograniczyli się jednak wyłącznie do ostatnich trzech płyt, odgrywając w kolejności: "Forsaker", "Deliberation", "My Twin", "Ghost of the Sun", "The Longest Year", "Evidence", "July", "Day and then the Shade" i "Leaders". Było w porządku, ale bez szczególnie wielkiego zachwytu.
Ostatni powrót do Terrorizer Tent na BRANT BJORK AND THE BROS. Nie udało nam się zobaczyć tego projektu ani na Roadburn, ani we wrocławskim Firleju, zatem do trzech razy sztuka. O ile płyty tego gentlemana średnio mnie ruszają, tak koncert to już zupełnie inna historia. Luzackie, bezpretensjonalne i szczere granie, które musiało przypaść do gustu nie tylko fanom Kyuss, ale wszystkim ceniącym sobie konkretnego rocka. W przeciwieństwie do Garcii, który mimo że w epoce postkyussowej nagrał naprawdę udane materiały, woli ostatnio koncertować wykorzystując kultową markę swojego najbardziej znanego bandu, Bjork konsekwentnie buduje karierę w oderwaniu od tego typu historii. Przez niemal cały czas koncert obserwował z boku Nick Oliveri, który wcześniej wystąpił wraz z MONDO GENERATOR. Gdzieś tam musiał kręcić się również sam Garcia, gwiazda niedzieli, teoretycznie była więc okazja stworzyć chwilową chociaż wspominkową kolaborację. Niestety nic takiego się nie zdarzyło.
Powrót na dużą scenę nr 1, gdzie pojawić się miał MOTORHEAD. Zawsze miło jest zobaczyć tych dziadków w akcji, choć używanie do ich tradycyjnie statycznego show okereślenia "akcja" jest sporym nadużyciem. Ten zespół daje swoim fanom przede wszystkim jedno - absolutną przewidywalność. Zaskakiwanie słuchacza nie leży w naturze Lemmy’ego i spółki, zawsze więc można być pewnym paru żelaznych punktów w programie. Była więc zabawa z publiką na jak najgłośniejszy okrzyk, była również solówka perkusyjna (notabene niepotrzebnie wtrącona w sam środek "In The Name of Tragedy", przez co ten znakomity kawałek sporo stracił). Także setlista od dawna ulega niewielkim tylko modyfikacjom, związanym z wprowadzaniem utworów z najnowszych dokonań studyjnych. A zakończenie w postaci "Ace of Spades" i "Overkill" z parokrotnie powtarzanym motywem końcowym "Overkill" to już po prostu klasyka gatunku. MOTORHEAD zakonserwował się niczym w formalinie, a najbardziej słyszalna zmiana polega na tym, że Lemmy zwracając się do publiki coraz bardziej bełkocze, co czyni jego konferansjerkę w zasadzie niezrozumiałą. Za to jego gitara basowa z powodzeniem mogłaby kandydować na najpiękniejszy instrument strunowy całego festiwalu. Fajny koncert, który bez wątpienia ułatwił rzeszom fanów, przybyłych, często całymi rodzinami, na Hellfest wyłącznie w celu ujrzenia KISS, przetrwanie do momentu rozpoczęcia występu ich ulubieńców.
Po drodze do celu stał jednak jeszcze SLAYER. Tajemnicą poliszynela jest fakt, że początkowo Amerykanie nie byli brani pod uwagę podczas planowania składu tegorocznego Hellfest. Część planów organizatorów została jednak pokrzyżowana przez objazdowy Sonisphere, dysponujący budżetem, który pozwala zakontraktować dowolny zespół, często na wyłączność. Najwyraźniej jednak nie dotyczyło to SLAYER, który zerwał się z obroży z napisem "wielka czwórka" (swoją drogą określenie, które nigdy nie miało racji bytu i było (jest?) jedynie tanim marketingowym chwytakiem) i zdecydował na małą fuchę między jedną a drugą edycją wspomnianego wyżej festu (w Pradze i w Sofii). Takie fuchy to ja rozumiem, zwłaszcza, że koncertowa przyszłość zespołu stoi pod coraz większym znakiem zapytania. Amerykanie, a zwłaszcza Tom Araya, na scenie byli bardziej statyczni niż kiedykolwiek wcześniej. Frontman nie wykonywał praktycznie żadnych ruchów, ale biorąc pod uwagę jego problemy zdrowotne, jest to w pełni zrozumiałe. Normą staje się już także odpuszczanie przez niego niektórych fraz i w tym elemencie żadnych zmian nie należy się już w przyszłości spodziewać. Zdecydowanie lepiej się cieszyć, że Tom w ogóle daje jeszcze radę wrzeszczeć na koncertach. Imponująco wyglądała stojąca za zespołem ściana Marshalli, a uwagę przyciągała zwłaszcza gitara ESP Jeffa Hannemana, ozdobiona jego nazwiskiem wpisanym w logo Heinekena. Także setlista zdecydowanie nie zaskakiwała, a wypełniła ją mieszanka najnowszych utworów oraz nieśmiertelnych klasyków w kolejności: "World Painted Blood", "Jihad", "War Ensamble", "Hate Worldwide", "Dead Skin Mask" (czy kiedykolwiek doczekam się zmienionej zapowiedzi tego kawałka?), "Angel of Death", "Beauty Through Order", "Disciple", "Mandatory Suicide", "Chemical Warfare", "South of Heaven" i "Raining Blood". Być może z racji tego, że SLAYER wystąpił bezpośrednio po MOTORHEAD, ten koncert uświadomił mi, że Amerykanie stali się czymś w rodzaju thrashmetalowej wersji ekipy Lemmy’ego. Obydwie kapele mają w tej chwili absolutnie klasyczny status, co jakiś czas wydają nowe płyty, choć nikt już od nich nie oczekuje niczego rewolucyjnego. Koncertowo zapewniają odpowiednią dawkę wrażeń, ale w bardzo bezpieczny, ułożony sposób. Ich materiał studyjny pozwala stworzyć kilka równoprawnych setlist, ale i tak wszyscy chcą najbardziej znanych hitów. Pełen profesjonalizm, okupiony jednak nieodwracalną utratą spontaniczności i chociaż odrobiny szaleństwa.
Na Main Stage 01 festiwal zamyka KISS, w tym samym czasie w Terrorizer Tent GARCIA PLAYS KYUSS, wybór pada więc na RockHard i BLOODBATH. Przede wszystkim dlatego, że miałem już okazję wiedzieć, jak wygląda Kyuss grany przez jego byłego frontmana wraz z mało znanymi najemnikami, a BLOODBATH nie koncertuje zbyt często. Akerfeldt wspomniał ze sceny, że był to dopiero piąty koncert supergrupy, choć na tegoroczne lato Szwedzi zabukowali już parę festów. Skoro zaś mowa o personaliach, oprócz Blakkheima i Jonasa Reske, czyli muzyków znanych z KATATONIA i perkusisty Axenrota, miejsce drugiego gitarzysty pełnił niejaki Per "Sodomizer" Eriksson. Wszyscy stanowili jednak tylko tło dla Michaela "Natural Born Star" Akerfeldta, który inaczej niż w Opeth przybrał pozę wyluzowanego i eleganckiego zarazem rock’n’rollowca. Skórzana kurtka, koszulka Hellhammer, ciemne okulary (przypomnę, że była pierwsza w nocy), które przeszkadzały mu wyraźnie w wykonywaniu jakichkolwiek bardziej zamaszystych ruchów głową, trochę się gryzły z muzyką kapeli. Podobnie zdecydowanie zbyt długie tyrady wygłaszane w przerwach utworów (zresztą mam wrażenie, że publika nie do końca łapała, o czym opowiadał), które nieco irytowały, a poza tym osłabiały soniczny atak zespołu. Taki już czaruś z tego Michaela, ale głosem wciąż dysponuje potężnym. Choć jest wiele bandów grających klasyczny szwedzki death metal, które wolę bardziej, muszę przyznać, że BLOODBATH na żywo daje radę. Ich odpowiednio agresywne granie, okraszone jest dobrze wyważoną dawką typowo szwedzkiej melodyki, a to niemal zawsze idealny patent na dobry koncert. Długa setlista obejmowała całą dyskografię, bez pomijania obydwu epek. Poleciało w kolejności: "Ways to The Grave", "Soul Evisceration", "Process of Disillumination", "Iesous", "Breeding Death", "Mouth of Empty Prayer", "Mass Strangulation", "Cancer of the Soul", "Mock the Cross", "Like Fire", "Blood Vortex", "Outnumbering the Day", "Hades Rising"oraz "Eaten".
I to by było na tyle. Szwedzki akcent zakończył tegoroczny Hellfest. Zamiast podsumowania powiem tylko, że organizatorzy podali już daty następnej edycji festiwalu i ujawnili, że jej pierwszą gwiazdą ma być Coroner. Na początek wyjątkowo mocny strzał, a o to, że reszta składu będzie jak zwykle równie powalająca, jestem całkowicie spokojny.
HELLFEST
Tekst: Szymon Kubicki
Zdjęcia: Małgorzata Napiórkowska-Kubicka