Asphyx - 27.03.2010 - Warszawa
Na takim koncercie nie mogło mnie zabraknąć. Udając się tego sobotniego wieczoru do Progresji nie przypuszczałem jednak, że zobaczę jeden z najlepszych metalowych koncertów, jakie dane mi było dotąd widzieć. Ot, niespodzianka, chociaż początki były trudne...
Następna w kolejce Trauma w cuglach wygrywa plebiscyt na najbardziej nużący set wieczoru. Nie było dramatu, ale zespół zaprezentował się zupełnie bez ikry, jakby sam nie miał przekonania do sensu zmagania się tego dnia z występem na scenie. Widać to było także po niemrawym zachowaniu maniaków w młynie, którzy podczas setu Traumy ewidentnie lizali rany po rzeźni w wykonaniu Throneum. Niewiele pomógł nawet cover Slayer i rozpaczliwa odezwa do publiki "Napierdalać, kurwa, Slayer!!!". Nie ukrywam, że mam sentyment do najstarszych dokonań kapeli, zdarzało mi się też widzieć lepsze koncerty w ich wykonaniu. Tym razem jakoś mnie nie ruszyło.
O ile Trauma męczyła, Pandemonium irytował. Może ktoś powinien był chłopaków uprzedzić, że to nie oni są gwiazdą imprezy? Zachowanie lidera przez cały występ na dobre utwierdziło mnie w tym przekonaniu. Zupełnie zbędne było to całe gwiazdowanie i nieco żenujące ’reklamowanie’ zina 7Gates (owszem, można, Niklasowi z Shining na niedawnym koncercie w Krakowie wyszło to jednak znacznie lepiej, może dlatego, że nie wymachiwał magazynem ze sceny?). Tym bardziej, że obecna twórczość Pandemonium w żaden sposób nie uzasadnia takiego podejścia. Muzycznie było raczej przeciętnie, choć zapewne znaleźli się i tacy, którym set oparty na prostych i dynamicznych utworach przypadł do gustu. Mnie dobił ostatecznie niemal wymuszony bis, kiedy Pandemonium wrócił na scenę, mimo że nikt się tego nie domagał, a ludzie zaczęli powoli rozchodzić się spod sceny.
Generalnie, supporty, zamiast rozgrzać, mocno mnie wymęczyły. Drażniące były też przydługie przerwy techniczne między poszczególnymi występami. Choć, jak się okazało, perypetie Asphyx z zagubionymi przez linie lotnicze gitarami, które udało się odzyskać ze znacznym opóźnieniem (ponoć w najgorszym razie Holendrzy mieli grać na sprzęcie udostępnionym przez Trauma) jakoś tam wspomniany brak pośpiechu mogą usprawiedliwiać. Tak czy owak wolałbym, by na przyszłość organizatorzy bardziej trzymali w ryzach ilość supportów.
Wszystko, co złe, poszło w niepamięć, kiedy ok. 23:40 na scenę wreszcie wkroczył Asphyx. Każdy, kto miał przyjemność widzieć DVD z koncertu na Party Sun AD 2007 dodane do ostatniego krążka zespołu, wiedział, że czeka go set na naprawdę wysokim poziomie. Chyba jednak nie przesadzę ze stwierdzeniem, że to, co działo się w klubie przez kolejne dwie godziny i tak mogło zaskoczyć niejednego z licznie zgromadzonych w klubie maniaków. Martin van Drunen już na początku zapowiedział, że Asphyx nie jest z tych, którzy "grają" pięćdziesięciominutowe "headlinerskie" sety. Czyniąc zadość deklaracji, Holendrzy siali zniszczenie i pożogę do upadłego, co przełożyło się na nieprawdopodobny, absolutnie perfekcyjny i fenomenalny koncert. Wciąż nie mogę otrząsnąć się z wrażenia, nie mam też żadnych wątpliwości, że w kategorii death metalowego łojenia live, nie ma obecnie zespołu, który mógłby mierzyć się z Asphyx. Trudno opisać ten koncert, nie ekscytując się nadmiernie, ale sety takie jak ten pamięta się do końca życia.
Kapela skoncentrowała się na materiale z ery van Drunena, prezentując wyłącznie kawałki z "The Rack", "Last One on Earth" oraz ostatniego albumu. Nie zabrakło zatem "Vermin", "The Sickening Dwell", "Pages in Blood", "Wasteland of Terror" i potężnego "The Rack" z debiutu, jak również odegranego w zasadzie w całości "Last One on Earth". Jako reprezentanci "Death... The Brutal Way" pojawiły się natomiast "Scorbutics", "Bloodswamp", "Eisenbahnmörser", "Asphyx II (They Died As They Marched)", "Riflegun Redeemer" oraz utwór tytułowy. Najnowsze kawałki znakomicie uzupełniały najstarszy materiał, zarówno jeśli chodzi o szybkość ("Eisenbahnmörser"), jak i niemal doomowy ciężar ("Asphyx II"). Zresztą, te najwolniejsze fragmenty (by wymienić choćby "The Krusher" czy "Last One on Earth") brzmiały jeszcze ciężej niż na albumach studyjnych. Dowodziły też, że organizatorzy Hammer of Doom wiedzieli co robią, zapraszając Holendrów na tegoroczną edycję festu. Inna rzecz to niesamowita energia, z jaką zespół miotał się po scenie (mogą jej pozazdrościć weteranom znacznie młodsze kapele), która niejako z automatu udzieliła się szalejącej publice. Nie dało się nie zauważyć, że tak gorące przyjęcie, ciągłe skandowanie "Asphyx", czy nawet "van Drunen" całkiem muzyków zaskoczyło. Uśmiech nie schodził z twarzy wokalisty nawet na chwilę, a nowy basista - Alwin Zuur - który nie tylko bezbłędnie opanował materiał, ale także świetnie zgrał się z zespołem na scenie, zupełnie jakby grał w Asphyx od lat, sprawiał wrażenie wręcz oszołomionego tym, co wyprawiało się w klubie. Koncert dobiegł końca tuż przed drugą w nocy, ale nie było chyba w Progresji nikogo, kto nie miałby ochoty na więcej. Niezapomniany gig.
Szymon Kubicki
Foto: M.Napiórkowska-Kubicka