Roadburn Festival - 15-18.04.2010 - Tilburg (Holandia)

Relacje
Roadburn Festival - 15-18.04.2010 - Tilburg (Holandia)

Organizowany od kilkunastu lat w holenderskim Tilburgu Roadburn Festival to mekka miłośników nietypowych, psychodelicznych, awangardowych i wszelkich innych okołodoomowych dźwięków. Festiwal bez dwu zdań kultowy, nieco też snobistyczny, na którym prócz doskonałej muzyki nie mniej ważna jest także jedyna w swoim rodzaju atmosfera. I świadomość, że jest się częścią czegoś autentycznie unikalnego.

To prawdopodobnie jedyny taki fest, gdzie ochrona odziana jest w białe koszule i krawaty (i widoczna jedynie przy wejściu), a w foodcornerach serwują między innymi sushi. W tym roku impreza po raz pierwszy odbyła się nie tylko na trzech scenach klubu 013 (Main Stage, Green Room oraz Bat Cave), ale także w pobliskim Midi Theatre.

Merch poszczególnych zespołów, jak również stoiska płytowe ulokowano w położonym naprzeciw 013 klubie V39 oraz w Midi Theatre. Kapele rozkładały się z towarem bez planu, o dowolnych porach, a sprzedawcy pojawiali się i znikali. Powodowało to częste pielgrzymki do V39 i potęgowało nerwowe oczekiwania tych, którym spieszno było wydać ciężko zarobione eury na płyty lub garderobę z takim czy innym logo. Taki układ festiwalu, obok oczywistych korzyści wynikających z częstych spacerów, co przecież korzystnie wpływa na ogólny stan zdrowia i możliwość obejrzenia/usłyszenia większej ilości kapel, wywoływał przy okazji jeszcze więcej dylematów - co wybrać? Zdarzało się w związku z tym, że grały cztery zespoły, które chcieliśmy zobaczyć, a my żałowaliśmy, że nie mamy daru bilokacji, czy raczej multilokacji, umożliwiającego udział we wszystkich koncertach na raz. Organizatorzy starali się jakoś temu zaradzić, wyznaczając kilku bandom dwa sety w różnych dniach i o różnych porach, co było zdecydowanie dobrym pomysłem. Generalnie jednak rozpiska gigów na Roadburn ułożona jest w taki sposób, że nie da się zobaczyć wszystkiego, a czasem trzeba zadowolić się jedynie fragmentem danego koncertu. Najlepiej od razu przyswoić sobie tę smutną prawdę i skoncentrować się na tym, co udaje się obejrzeć. W tym roku wypadła jubileuszowa - 15 - edycja imprezy. Organizatorzy nie przewidzieli specjalnych fajerwerków z tej okazji, za to jak zwykle zadbali o powalający line-up. Tym razem jednak, niespodziewanie, swoje trzy grosze dorzucił najbardziej obecnie rozpoznawalny wulkan globu, czyli islandzki Eyjafjallajoekull, który nie tylko wywołał chaos na lotniskach, ale też stres w ekipie Roadburn, rozczarowania wśród publiki i niemałe zamieszanie w całym przedsięwzięciu.

DZIEŃ 1 - CZWARTEK

Początek pierwszego dnia nie zwiastował jeszcze nadchodzących wydarzeń, choć organizatorzy musieli już wiedzieć o możliwych problemach. Gdy punktualnie o 16 na dużej scenie zainstalowała się KYLESA, przed klubem wciąż oczekiwała długa kolejka ludzi odbierających opaski (co było chyba zresztą największą zawinioną wtopą w organizacji festu). Znakomity, energetyczny show zespołu na ubiegłorocznym HellFest (choć w niepełnym składzie) sprawił, że musiałem zobaczyć ich raz jeszcze. Tym razem Amerykanie stawili się w komplecie, nie zapominając o dwu zestawach perkusyjnych. Niestety, set rozpoczął się nie całkiem pomyślnie. Szwankowało nagłośnienie, było zdecydowanie za mało selektywne, a wokal Phillipa Cope'a przez pierwszych kilka utworów był w zasadzie niesłyszalny. Poza tym zespół, przyzwyczajony do grania na scenach rozmiarów znaczka pocztowego, w klubach wielkości piwnicy, na głównej scenie 013 sprawiał wrażenie nieco zagubionego. Ogólnie jednak KYLESA dała udany koncert. Setlista objęła między innymi "Scapegoat", "Said and Done", "Unknown Awareness", "Only One", "Where the Horizon Unfolds" oraz "Hollow Severer".



Przed końcem występu KYLESA trzeba było ewakuować się do Midi, gdzie zagrać miał norweski SHINING. Świetny i bez wątpienia przełomowy dla zespołu "Blackjazz" dawał nadzieję na niezapomniany koncert i muszę przyznać, że muzycy nie zawiedli oczekiwań. Był to najbardziej żywiołowy, hałaśliwy, noisowy i szalony show, jaki dane mi było widzieć na tym festiwalu. To, co na pierwszy rzut ucha mogło sprawiać wrażenie totalnie chaotycznej improwizacji, wbrew pozorom było należycie poukładane. Nie będę ukrywał, że nie znam wcześniejszej dyskografii Norwegów, ale z ostatniego krążka można było usłyszeć "The Madness and The Damage Done" oraz "Fisheye". To nie był set dla doomersów-ortodoksów. Znakomite opanowanie instrumentów oraz zespół w ciągłym ruchu. Zwłaszcza frontman Jørgen Munkeby, który prócz śpiewu odpowiadał za saksofon oraz część partii gitar. Bardzo dobry koncert. A sam Midi Theatre to bardzo fajne miejsce z dobrą akustyką i balkonem z miejscami siedzącymi, choć nawet ta sala, mimo że niemała, chwilami okazywała sie zbyt ciasna dla wszystkich chętnych.



Szybki powrót na dużą scenę 013, zmiana klimatu o 180 stopni i występ, którego pod żadnym pozorem nie mogliśmy odpuścić. Co tu dużo mówić, niepozorna trójka z YOB dała koncert iście fenomenalny, jeden z najlepszych na Roadburn AD 2010. Ciężar, moc, trans, mistrzostwo! Mike Scheidt na samym początku zapowiedział, że przeznaczoną dla nich godzinę wypełnią cztery utwory. Być może niektórych to przeraża, ale o nudzie nawet przez chwilę nie było mowy. Rozpoczęło się najlepiej jak mogło, od świetnego "Quantum Mystic" a potem miażdżącego "Burning the Altar" z najnowszej płyty. Z "The Great Cessation" usłyszeliśmy równieżkompozycję tytułową, a prócz tego "Kosmos" z "The Unreal Never Lived". Mimo zasygnalizowanych przez Mike'a problemów z głosem doskonale poradził sobie ze wszystkimi urozmaiconymi partiami wokalnymi. Szkoda, że zaplanowana godzina zbyt szybko dobiegła końca. Organizatorzy wyznaczyli wprawdzie Amerykanom na sobotę jeszcze jeden koncert w Midi Theatre, ale niestety nie dane nam było go zobaczyć. Pozostaje tylko nadzieja, że YOB wkrótce znów zawita do Europy.



Krótki rzut oka do Bat Cave, gdzie tłumnie zgomadzoną publikę systematycznie zgniatał EAGLE TWIN. Wydany w ubiegłym roku debiutancki album podopiecznych Southern Lord to kawał znakomitego sludge'u. Szkoda, że ich występ zaplanowano w najmniejszej salce, gdzie wbicie się do środka wymagało nie lada determinacji. Tak czy owak potężny show, choć nam udało się zobaczyć jedynie fragment.

Powrót do Midi, gdzie za chwilę pojawić się miał SONS OF OTIS. Chłopaki bardzo rzadko odwiedzają nasz kontynent, nic więc dziwnego, że zaplanowano dwa występy Kanadyjczyków. Trójka muzyków zagrała bardzo solidny i przede wszystkim ciężki koncert. Ich utwory w wersji live brzmią jeszcze bardziej sludge'owo i surowo niż na płytach. Nie zrobili na mnie wprawdzie aż takiego wrażenia jak YOB, ale występ ten zdecydowanie zaliczam do bardzo udanych.



Po SONS OF OTIS szybka przebieżka do 013, gdzie na scenie właśnie instalował się ENSLAVED. Muza Norwegów wydaje się nie do końca pasować do formuły festiwalu, ale nie przeszkadzało im to w koncertach na wcześniejszych edycjach. W tym roku odcisnęli na Roadburn wyjątkowo mocne piętno. Nie tylko dlatego, że dali dwa występy, ale także dlatego, że na deskach Main Stage miały w piątek pojawić się również TRINACRIA, z Ivarem, Grutle oraz Ice Dalem w składzie oraz projekt Ivara pod nazwą DREAM OF AN OPIUM EATER. Niestety koniec końców nie zobaczyłem żadnego z tych projektów, choć jeśli chodzi o TRINACRIA szczególnie nie żałuję, bo ich debiut jakoś mnie nie zachwycił. Podczas pierwszego występu w czwartkowy wieczór, ENSLAVED miał zagrać razem z niejakim VJ Stalkerem, więc - choć widziałem ich na żywo już parokrotnie - byłem ciekaw, jak będzie to wyglądać. Zaczęło się jednak standardowym setem, więc po mniej więcej pięciu utworach wróciłem do Midi, gdzie akurat MONKEY3 od paru minut hipnotyzowali publikę swoją muzą.

MONKEY3 okazał się być jednym z bardziej oczekiwanych przez roadburnową publikę zespołów. Parę sztuk płyt przywiezionych przez kapelę rozeszło się, nim zdążyliśmy to zauważyć, a Midi Theatre wypchane było dokumentnie. Ochrona nie wpuszczała ludzi na przepełniony balkon, a mnie z niemałym trudem udało się przebić do sali, wypełnionej po brzegi tłumem ludzi. Bez wątpienia, MONKEY3 to obecnie gwiazda instrumentalnego post rocka. Swoim koncertem w pełni tego dowiedli. Paleta emocji, od mocniejszych brzmień, przez kosmiczne pasaże do spokojnych, onirycznych klimatów. Szwajcarzy zagrali urozmaicony set, nie zapominając o utworach z najlepszej chyba "39 Laps", z której odegrali "Xub", "Driver" oraz "Jack".



Punktem kulminacyjnym pierwszego dnia był jednak występ GOATSNAKE. To duże wydarzenie, bo zespół aktualnie koncertuje niewiele, a poza tym ma trudny do określenia status. Ciężko bowiem rozstrzygnąć, czy zespół nadal istnieje, wszak ostatni długometrażowy album wydał dziesięć lat temu. Jak mówił później gitarzysta Greg Anderson muzycy, zajęci obowiązkami rodzinnymi nie są w stanie koncertować tak często, jakby tego chcieli. Ponadto, jego liczne zobowiązania związane z paroma innych projektami (by wspomnieć choćby Sunn O))) nie ułatwiają sprawy. Nic zatem dziwnego, że w oczekiwaniu na występ Amerykanów największa sala 013 szczelnie zapełniła się ludźmi. GOATSNAKE nie zawiódł i dał znakomity show, przeplatając przebojowe kawałki z debiutu, odegranego niemal w całości ("Slippin The Stealth", "Innocent", "What Love Remains", "IV", "Mower", "Lord Of Los Feliz", "Trower") z cięższymi utworami z późniejszego okresu, w tym "Flower of Disease". Uwagę zwracała zwłaszcza znakomita dospozycja wokalna Stahla, który nie zapomniał także o harmonijce czy grzechotkach. Mocny, miażdzący show na najwyższym poziomie. Doskonałe zakończenie pierwszego dnia.



Niestety, po koncercie GOATSNAKE Walter, szef całego przedsięwzięcia, ogłosił ze sceny, że z piątkowego zestawu wypadły JESU i EVOKEN, które utknęły na lotniskach. Zagrożone miały być też koncerty kilku innych kapel zaplanowanych na sobotę. Wtedy jeszcze nie było powszechnie wiadomo, co jest powodem wszelkiego zła i chyba nikt nie przypuszczał, jak bardzo Pan Eyjafjallajoekull namiesza jeszcze w festiwalowym grafiku.

DZIEŃ 2 - PIĄTEK "Only Death is Real"

Patronem drugiego dnia, upływającego pod hasłem "Only Death is Real", był Thomas Fisher. Większość piątkowych zespołów zaproszona została na festiwal właśnie przez niego. Wulkan dymił, a odwołane występy JESU i EVOKEN spowodowały zmiany w pierwotnym układzie kapel. Poprzesuwano występy niektórych bandów, a EAGLE TWIN i EARTHLESS zagrały powtórnie. A to, jak się później miało okazać, był dopiero początek prawdziwej zawieruchy.

Tym sposobem dzień rozpoczął się od jednego z najmocniejszych i najbardziej wyczekiwanych przez nas akcentów tegorocznej edycji festiwalu - CHURCH OF MISERY. Japońskie freaki w Tilburgu czują się już chyba jak w domu, bowiem na Roadburn grali w tym roku trzeci raz z rzędu. Mając na uwadze ich sceniczne zachowanie, nikogo nie powinno to dziwić. Prym wiedzie rzecz jasna wokalista Yoshiaki Negishi, którego wyczyny można określić krótko - totalny amok. Nie wiem, czym ten spokojny i sympatyczny człowiek (o czym można było przekonać się przez pozostałe dni festiwalu) się stymuluje, może to jakiś samurajski trans. Jedno jest pewne - frontman doskonały. Na jego tle pląsy basisty, ostro ruszającego się po scenie, z gitarą podwieszoną na wysokości kolan to już niemalże bezruch. Zespół wystąpił z gitarzystą Tomem Suttonem, który wcześniej ponoć opuścił skład, by zamieszkać na stałe w Europie. Sutton z wielkim krzyżem u szyi (momentalnie przywodzącym na myśl Tony'ego Iommi'ego) również prezentował swoisty sceniczny ruch, choć wieloma zachowaniami, a nawet sylwetką bardzo kojarzył się z Jimmy'm Page'em. Wyświetlane w tle filmy o seryjnych zabójcach doskonale uzupełniały szaloną atmosferę koncertu. Zanim się obejrzeliśmy, minęła zaplanowana godzina. Zapamiętałem jedynie, że podobnie jak w ubiegłym roku, rozpoczęli od "El Padrino". Reszta setlisty gdzieś uleciała. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że szczęśliwie będę miał okazję nadrobić te braki.



Po poteżnym występie CHURCH OF MISERY szybko trzeba było otrząsnąć się z szoku, kolejny raz popędzić na merch, a później biegiem do Midi, gdzie grał już DEATH ROW w składzie: Victor Griffin, Joe Hasselvander i Martin Swaney. Nazwiska mówią same za siebie - 3/4 składu odpowiedzialnego za trzy pierwsze albumy Pentagram. Nic więc dziwnego, że utwory znane właśnie z tych krążków zdominowały setlistę. Nie mogło zabraknąć między innymi: "Death Row", "Evilseed", "Wartime", "Vampire Love", "All Your Sins", czy zagranego na zakończenie "Relentless". Griffin jest nie tylko znakomitym gitarzystą, ale również świetnym wokalistą. Do tego stopnia, że nawet przez chwilę nie brakowało mi Bobby'ego Lieblinga. Bez dwu zdań perfekcyjny koncert. Weterani pokazali klasę.



Zostajemy w Midi na dodatkowym, nieplanowanym wcześniej występie psychodelicznego instrumentalnego trio z EARTHLESS. W czwartek nie udało nam się ich zobaczyć. Teraznadarzyła się okazja, by to nadrobić. Wydana dwa lata temu koncertówka, zarejestrowana na Roadburn, dobrze obrazuje, jak wyglądają koncerty Amerykanów. Godzina występu wypełniona została tylko dwoma utworami, które powinni usłyszeć (i zobaczyć) wszyscy adepci gitarowego rzemiosła. Ten instrument jest tu najważniejszy, sekcja rytmiczna stanowi tylko tło dla gitarowych, improwizowanych dźwięków. Było głośno.



Koncert SARKE na dużej scenie 013 to kolejny przykład, że organizatorzy starają się poszerzyć nieco formułę festiwalu. Po raczej przerzedzonej publiczności widać było jednak, że zamierzenia te nie zawsze trafiają na podatny grunt. Może po prostu Nocturno Culto(wy) nie jest wśród roadburnowej publiki tak kultowy, jak mogłoby się wydawać. Mimo to trochę szkoda, że zespół nie otrzymał większego supportu ze strony widzów, bo muszę przyznać, że dał naprawdę udany koncert. Kawałki z debiutanckiego albumu, które siłą rzeczy niemal całkowicie wypełniły set, bardzo dobrze sprawdzają się na żywo, głównie za sprawą prostej i mechanicznej motoryki. SARKE zagrał nawet dwa nowe utwory, choć Nocturno teksty do nich musiał czytać z kartki. Nie jestem do końca przekonany do tych kawałków. Zwłaszcza jeden z nich, niepotrzebnie przeładowany dźwiękami klawiszy, brzmiał dziwnie "symfonicznie". Nocturno Culto, choć wokalnie bez zarzutu, nie w pełni sprostał roli frontmana. Snuł się po scenie raczej niemrawo, a jego występy z ręcznikiem sprawiały chwilami żałosne wrażenie. Koncert nie był szczególnie długi, a Norwegowie nie wykorzystali w pełni całego przydzielonego im czasu.



Wreszcie nadszedł czas na koncert nowego projektu Thomasa Fishera - szarej eminencji tegorocznej edycji Roadburn. Publiczność szczelnie wypełniła salę, oczekując nie tylko utworów z debiutanckiego albumu TRIPTYKON, ale także klasyków Celtic Frost. Oczekiwania te zostały spełnione, gdyż set okazał się być oparty głównie na repertuarze poprzedniego zespołu Fishera. I tak, z "Eparistera Daimones" usłyszeliśmy cztery utwory: "Crucifixus / Goeatia", "Abyss Within My Soul", "Descendant" oraz "The Prolonging". Natomiast z repertuaru Celtic Frost: "Babylon Fell", "Circle of the Tyrants", "Procreation (of The Wicked)", "Dethroned Emperor", "Necromantical Screams", "The Usurper" oraz potężną "Synagoga Satanae" z "Monotheist". Przed zagraniem "Dethroned Emperor" frontman TRIPTYKON zaprosił na scenę "wielkiego przyjaciela" Nocturno Culto, który jeszcze bardziej wylękniony niż podczas wcześniejszego występu, wspomógł wokalnie Fishera, czytając zresztą ponownie - co za niespodzianka - tekst utworu z kartki. Dobór repertuaru wskazuje, że TRIPTYKON postawił na miażdżący ciężar, co było naprawdę słychać, jednak moim zdaniem odbiło się to nieco na klasycznych utworach Celtic Frost. Zostały one odegrane zgodnie z obecnym koncertowym brzmieniem kapeli, opartym przede wszystkim na potężnym i masywnym brzmieniu gitar, które wprawdzie kruszy kości, ale jednocześnie pozostawia niewiele miejsca na subtelniejsze półcienie. Słychać to choćby w takich utworach, jak "Necromantical Screams" czy nawet "Circle of the Tyrants", opartych na zbitej ścianie dźwięku i nie oddających przez to w pełni ducha pierwotnych wykonań. Ale cóż, TRIPTYKON, choć oferuje nową jakość, jednak nie jest starym Celtic Frost. Nawet Fisher śpiewa już nieco inaczej. Jedno, co niezmienne - stare dobre "ugh", sumiennie wstawiane jest dokładnie tam, gdzie trzeba. Generalnie, bardzo dobry koncert. Mam nadzieję, że objazd kapeli po festiwalach dopiero się rozpoczął i będę miał okazję zobaczyć ich gdzieś ponownie.



W planach mieliśmy jeszcze wyciszenie przy rozpoczynającym trzydzieści minut po północy w Green Roomie BOHREN UND DER CLUB OF GORE. Zwłaszcza, że zespół miał zagrać specjalny set złożony z odegranego w całości "Black Earth", który moim zdaniem jest ich najlepszym albumem. Niestety, starość nie radość, zmęczenie dało o sobie znać i nie dotrwaliśmy do tego występu.

DZIEŃ 3 - SOBOTA

Rozdawane przed wejściem do klubu ulotki z nowym planem dnia ostatecznie potwierdziły wcześniejsze zapowiedzi Waltera oraz najgorsze przypuszczenia. Ofiarą wulkanu padły: CANDLEMASS, który miał zagrać specjalny set zawierający m.in cały "Epicus Doomicus Metallicus", SHRINEBUILDER, THE GATES OF SLUMBER, YAKUZA oraz BLACK MATH HORSEMAN. Organizatorzy poradzili sobie z falą nieszczęść, ściągając w zastępstwie WITCHCRAFT i MOTHER-UNIT oraz planując ponowne sety niektórych kapel, grających wcześniej.

Tak więc, na głównej scenie zadanie zastąpienia Szwedów z CANDLEMASS przypadło DEATH ROW. Tym sposobem niespodziewanie miałem okazję ponownie zobaczyć starszych panów w akcji. Set w zasadzie nie odbiegał od tego z dnia poprzedniego. Nawet zapowiedzi niektórych kawałków (np. "Evilseed") były te same. Jeśli mnie pamięć nie myli, tym razem jednak zespół zakończył występ grając "Dying World".

Amerykanie nie byli przygotowani na zagranie tak długiego koncertu, jaki zaplanowany został przez Szwedów, dzięki czemu zdołaliśmy odpowiednio wcześnie wbić się do Bat Cave i zająć strategiczne miejsca przed koncertem THE LAMP OF THOTH. Nie pierwszy to na Roadburn zespół z kobietą w składzie, ale chyba jedyny, gdzie odpowiada ona za perkusję. Mała salka zapełniła się najbardziej wytrwałymi fanami, którzy mimo nieznośnego gorąca i wszechogarniającej duchoty sprawili Anglikom entuzjastyczne przyjęcie. THE LAMP OF THOTH gra żwawą odmianę doomu, z wyraźnymi elementami tradycyjnego heavy, która na żywo nabiera dodatkowo nieco "biesiadnego" charakteru (to w żadnym razie nie zarzut). Chwilami można było nawet odnieść wrażenie, że tak mógłby brzmieć Skyclad, gdyby spróbował grać znacznie ciężej. W gruncie rzeczy, doskonała muza na koncerty. I rzeczywiście był to świetny występ. Setlista oparta została nie tylko na utworach z bardzo dobrego "Portents, Omens & Dooms" ("I Love The Lamp", "Wings Of Doom", "Blood On Satan's Claw", "You Will Obey"), ale także z epek ("Ancient Fire", "Skull Fuel", "The Lamp od Thoth" i chyba "Sing As You Slay"). Z takiego koncertu człowiek zawsze wychodzi w lepszym humorze, podśpiewując pod nosem "Hey you! You motherfucking Whore, You're going to burn, there's blood on Satan's claw!"

W miejsce SHRINEBUILDER organizatorom udało się ściągnąć WITCHCRAFT. Z jednej strony szkoda, że nie dane nam było sprawdzić koncertowego zgrania supergrupy ze Stanów, z drugiej jednak to w końcu sam WITCHCRAFT. Nie było więc powodu szczególnie żałować takiego obrotu sprawy. Organizatorzy mieli o tyle łatwiej, że w czwartek z krótkim solowym setem miał pojawić się w Bat Cave frontman zespołu - Magnus Pelander (czego jednak nie udało nam się zobaczyć). Widocznie reszta składu, za wyjątkiem perkusisty, musiała być na miejscu. Brak perkusisty udało się rozwiązać, bo - używając słów Magnusa - "udało się znaleźć właściwego człowieka na backstage". Okazał się nim niejaki Jens Henriksson, obecnie w składzie występującego również w czwartek TROUBLED HORSE. Jens grał w WITCHCRAFT u zarania istnienia zespołu, muzycy nie występowali jednak razem od blisko dziesięciu lat. Być może to niespodziewane zastępstwo sprawiło, że setlista Szwedów całkowicie pomijała utwory z "The Alchemist" i koncentrowała się przede wszystkim na debiucie ("Witchcraft", "Schyssta Lögner", "Lady Winter", "You Bury Your Head", "No Angel or Demon" oraz "Her Sisters They Were Weak"). Z "Firewood" natomiast można było usłyszeć "Sorrow Evoker" oraz "Queen of Bees". Jak na tak pośpiesznie zorganizowany występ, zespół zaprezentował się znakomicie, choć oczywiście za krótko. Tu i ówdzie pojawiły się wprawdzie małe niedociągnięcia, ale nie zmienia to faktu, że było naprawdę świetnie.



Frekwencyjny rekord tej edycji Roadburn, cała duża sala 013 szczelnie wypełniona tłumem ludzi, oblegany balkon i pierwszy raz tak opustoszały Bat Cave, gdzie akurat na swoje nieszczęście grał TOTIMOSHI. Kilka pierwszych rzędów pod Main Stage nadreprezentowane przez hiszpańskojęzyczną publiczność i coraz większy, wręcz namacalny nastrój wyczekiwania. Tak wyglądał klub na chwilę przed rozpoczęciem występu GARCIA PLAYS KYUSS. To wszystko najlepiej dowodzi, że ludzie wciąż spragnieni są muzy Kyuss, a show jego byłego frontmana wraz z towarzyszącymi mu muzykami mógł te oczekiwania spełnić. Nic dziwnego, wszak Garcia rozwiązał worek z największymi hitami swego najsławniejszego zespołu. A więc po kolei: "Molten Universe", "Stage III", "Thumb", "Hurricane", "One Inch Man", "Gardenia", "Odyssey", "Asteroid", "Supa Scoopa and Mighty Scoop", "Spaceship Landing", "100 Degrees", "Freedom Run", "El Rodeo", "Whitewater", "Demon Cleaner", "Allen's Wrench", "Green Machine". Robi wrażenie. Do tego jeszcze "Pilot the Dune" z repertuaru Slo Burn. Ponadto w "Allen's Wrench" na scenie gościnnie pojawił się Ben Ward z Orange Goblin, któremu zresztą najwyraźniej znudziły się już długie włosy. Kawałki w większości zostały odegrane dość wiernie, nie zabrakło miejsca również na dłuższe instrumentalne odjazdy, ale o jedynym w swoim rodzaju brzmieniu starego Kyuss nie było mowy. Dziwnie zabrzmiał choćby "Demon Cleaner". Odniosłem wrażenie, że rozpoczęty został w innej tonacji niż w oryginalnym wykonaniu. Publika bawiła się świetnie, wspomagając frontmana chóralnymi zaśpiewami. Garcia - trzeba przyznać - wokalnie sprostał zadaniu. Mimo to nie do końca przekonał mnie ten koncert. Przez cały set nie opuszczało mnie wrażenie, że to bardzo dobra wprawdzie, ale jednak tylko rzemieślnicza robota, pozbawiona głębszych emocji. Wszystko dokładnie wyreżyserowane w najmniejszym szczególe. Nawet bratanie się z tłumem. Spontanicznie zabrzmiały tylko pozdrowienia dla BRANTA BJORKA, który niespełna pół godziny wcześniej zakończył swój koncert w Midi Theatre. Być może moje odczucia wynikają z faktu, że co do zasady sceptycznie podchodzę do tego typu przedsięwzięć. Może jestem w tym poglądzie odosobniony, ale moim zdaniem GARCIA PLAYS KYUSS to nic innego jak cover band, u którego genezy leży przede wszystkim skok na kasę przy pomocy legendarnej marki. Tak czy owak, mimo braku duszy, nie można jednak odmówić temu projektowi solidności i rzetelności w wykonywanej robocie.



Choć dla większej części publiczności gwiazda soboty właśnie zakończyła swój występ, na dużej scenie miał zaprezentować się jeszcze dość nietypowy projekt pod nazwą "The Armageddon Concerto", w postaci połączonych załóg ENSLAVED i ich rodaków z SHINING. I to połączonych jak najbardziej dosłownie, na scenie pojawiło się bowiem aż dziesięciu muzyków. Dwie perkusje, dwa zestawy klawiszy, cztery gitary (podobnie jak w przypadku regularnego koncertu SHINING, Jørgen Munkeby zamieniał czasem gitarę na saksofon) oraz dwa basy, choć Grutle momentami koncentrował się tylko na śpiewie czy obsłudze efektów, generujących kosmiczne sample. Podobnie jak w przypadku występu ENSLAVED, który miał miejsce dwa dni wcześniej, publika przerzedziła się nieco, ale jej część szybko powróciła po usłyszeniu pierwszych dźwięków koncertu. "The Armageddon Concerto" to właściwie jedna kompozycja, podzielona na kilka sekwencji i łącząca w sobie elementy noise'u, metalu, jazzu, ambientu i czego tam jeszcze, zdecydowanie bliższa regularnej twórczości SHINING. Wychwyciłem jeden moment z którejś z płyt ENSLAVED (choć szczerze mówiąc nie pamiętam dokładnie której) oraz fragment "Fisheye" z "Blackjazz". Ciekawy występ; w oczy rzucała się doskonała synchronizacja pracy poszczególnych muzyków, co zapewne wymagało wcześniejszych przygotowań. Wprawdzie nie wszyscy mieli do odegrania równie kluczowe role, choćby Ice Dale (tym razem dla odmiany odziany w koszulę) wyglądał chwilami na lekko znudzonego. Wydaje mi się, że panowie z ENSLAVED coraz mniej komfortowo czują się w metalowej szufladzie, stąd wyraźna potrzeba rozszerzania spektrum muzycznej działalności. Nie mogę jednak ocenić tego występu jako czegoś więcej niż tylko ciekawego eksperymentu, który nosił wyraźne piętno nieco wymuszonego silenia się na awangardę. Całość w mniejszych dawkach daje radę, w większych może nużyć.



DZIEŃ 4 - AFTERBURNER

Afterburner to w praktyce równoprawna część festiwalu, ale bilety na nią sprzedawane były oddzielnie. Co więcej, w ilości ograniczonej do zaledwie 400 sztuk. Całość odbywała się w Green Room oraz Bat Cave. Tym razem Main Stage została zamknięta dla publiczności. Również merch występujących tego dnia kapel przeniesiono w całości do 013. Początkowo w Green Room miały wystąpić HOUSE OF BROKEN PROMISES, DIXIE WITCH, SOURVEIN, GRAVEYARD oraz OUTLAW ORDER. Niestety, wulkan okazał się silniejszy i z pierwotnego składu ostał się tylko GRAVEYARD. Organizatorzy zapewnili zastępstwa przede wszystkim spośród kapel grających w poprzednich dniach. Szczerze mówiąc, zamiana naprawdę się udała.

Na pierwszy ogień poszedł JEX THOTH, dzień wcześniej zamykający koncerty w Midi Theatre. Bardzo dobre rozpoczęcie dnia, świetny klimatyczny gig. Jessica przykuwała uwagę zwłaszcza męskiej części publiczności, hipnotyzowała świetnym śpiewem oraz należycie zadbała o właściwy, "wiedźmowy" klimat. Set został oparty na debiutanckim albumie, a Amerykanie z klasą udowodnili, że obok Blood Ceremony są najlepszym bandem w tej stylistyce.



Następnie, na scenie zaprezentował się sprowadzony w trybie awaryjnym ORANGE SUNSHINE. Kolejne trio na tym festiwalu, tym razem jednak z perkusistą na wokalu, który zresztą wyglądał niemal jak encyklopedyczny wzór podstarzałego hipisa. Inspiracje dawno minionymi czasami słychać wyraźnie w muzyce zespołu, która osadzona jest głęboko w latach '70. Kapela zabrzmiała lepiej i bardziej dynamicznie niż na płytach. Ogólnie udany występ, choć temperatura wzrosła maksymalnie dopiero wraz z wejściem na scenę kolejnego bandu.

CHURCH OF MISERY. Ten zespół ma na Roadburn taki status, że prawdopodobnie mógłby grać codziennie na różnych scenach i za każdym razem gromadziłby tłumy. Także sami Japończycy wydawali się zachwyceni możliwością ponownego występu, o czym świadczyć mogły najlepiej podziękowania frontmana dla publiczności oraz... wulkanu. Wreszcie skubany zadymiarz doczekał się aplauzu. Znacznie mniejsza scena w żadnym razie nie utemperowała scenicznej ekspresji zespołu. Yoshiaki Negishi płynnie dostosował swoje szaleństwo do mniejszej przestrzeni; co więcej, można było odnieść wrażenie, że bliższy kontakt z tłumem jeszcze bardziej go nakręca. Nie wiem, czy tak samo pasowało to publice, zwłaszcza w tych momentach, gdy na przykład balansował na krawędzi sceny z odsłuchem wzniesionym nad głowę, ale chyba nikt nie miał większych obiekcji. Nie jestem pewny, czy setlista pokrywała się z piątkowym koncertem, ale tym razem Japończycy zagrali: "El Padrino", "I, Motherfucker", "Born to Raise Hell", "Candy Man", "Megalomania", "Badlands", "Killfornia" oraz "Where Evil Dwells". Co tu dużo mówić - absolutna rewelacja.



Następny w kolejce, jedyny zespół z pierwotnego zestawu Afterburner - GRAVEYARD. Nie ukrywam, bardzo odpowiadał nam fakt, że akurat Szwedzi mogli wystąpić tego dnia, byliśmy bowiem bardzo ciekawi, jak kawałki ze znakomitego debiutu zabrzmią na żywo. Okazało się, że kapela nie ograniczyła się tylko do tego wydawnictwa, grając prawdopodobnie również nowy materiał, między innymi możliwy do zobaczenia w sieci "The Siren". Z "Graveyard" zaserwowali natomiast: "As the Years Pass By, the Hours Bend", "Lost in Confusion", "Satan's Finest", "Thin Line", "Blue Soul" i "Evil Ways". Oldschoolowe chłopaki (eh, te wąsy), podobni jeden do drugiego niemal jak bracia, sprawiali wrażenie najbardziej nieśmiałego zespołu festu. Dotyczy to zwłaszcza nieco przygarbionego wokalisty, przyczajonego gdzieś na uboczu sceny, do tego odwróconego bokiem do publiczności, jakby w każdej chwili spodziewał się z jej strony ataku z użyciem zgniłego pomidora. Ta nieśmiałość udzieliła się nawet jego wokalnej manierze. Chwilami szeptał do mikrofonu tak cicho, że ledwo dało się go usłyszeć. Nie zmienia to na szczęście faktu, że panowie naprawdę znają się na rzeczy.



Zastępczą gwiazdą niedzielnego wieczoru został EYEHATEGOD. Personalnie zresztą nie była to aż taka znowu zmiana, bo przecież skład tej kapeli niemal w 100% pokrywa się ze składem OUTLAW ORDER. Szczerze mówiąc, EYEHATEGOD nigdy szczególnie mnie nie zachwycał i zdania w tej materii raczej nie zmienię. Amerykanie podeszli do koncertu na całkowitym luzie. A w szczególności wokalista Michael Williams, który nawalony jak atom, ledwie trzymał się na nogach. Pojęcia nie mam, jak ten gość wytrzymał cały set. Czapki z głów. Swobodne podejście odnosiło się również do setlisty, która (tak to przynajmniej wyglądało) ustalana była na gorąco. Zazwyczaj z pominięciem Williamsa, który choć sprawiał wrażenie, jakby przebywał w całkiem innej rzeczywistości, po rozpoczęciu każdego kolejnego kawałka bezbłędnie łapał, co się dzieje i dołączał z wokalem. W przerwach (zwłaszcza jednej, wymuszonej okolicznościami, kiedy basista musiał udać się na backstage, by wymienić pękniętą strunę) zabawiał publikę bełkotliwą konferansjerką, snując na przykład rozważania na temat bezsensu przychodzenia na koncerty i oglądania bandy kolesi stojących na scenie. Już na samym wstępie zespół zapowiedział, że nie ma zamiaru ograniczać się do przewidzianej dla nich godziny. I faktycznie, kiedy po 1,5 h zmęczeni opuszczaliśmy Green Room, Amerykanie nadal okupowali scenę. I to naprawdę długo, bo cały set trwał ponoć 2,5 godziny.



Jak zwykle, wszystko co dobre, kończy się zbyt szybko. Szkoda, że nie udało nam się zobaczyć TROUBLED HORSE, THE WOUNDED KINGS, RUSSIAN CIRCLES, NIGHT HORSE, SUMA, MASTER MUSICIANS OF BUKKAKE, BOHREN UND DER CLUB OF GORE czy pełnego setu EAGLE TWIN, ale kto wie, być może będzie jeszcze okazja nadrobić stracone. Na razie wypada tylko stwierdzić - do zobaczenia za rok!

Tekst: Szymon Kubicki
Zdjęcia: Małgorzata Napiórkowska-Kubicka