Hypocrisy & Survivors Zero - 27.01.2010 - Warszawa

Relacje
Hypocrisy & Survivors Zero - 27.01.2010 - Warszawa

Lubię takie koncerty. Dwa szybkie strzały, raptem jakieś dwie i pół godziny całej imprezy i do domu. Bez wkurwiających, nudnych do bólu, nikomu niepotrzebnych supportów i męczącego przeciągania przerw technicznych.

Trochę szkoda, że Decapitated pojawił się tylko w Katowicach, ale i tak nowy skład kapeli będzie okazja sprawdzić na letnich festiwalach. Nie ma zresztą tego złego, co by na dobre nie wyszło. Zauważyłem ostatnio, że moja tolerancja na upychane siłą supporty maleje wprost proporcjonalnie do wieku. Na szczęście tym razem poszło szybko, sprawnie i konkretnie. Wprawdzie taki stan rzeczy po części zawdzięczam temu, że Hatesphere wypadł z trasy, ale to w gruncie rzeczy nie do końca moje klimaty. Obeszło się więc bez darcia szat i łez rozpaczy.    
 
Z lekkim poślizgiem na scenie pojawili się brzydale z Survivors Zero. Jeśli wziąć pod uwagę zdecydowanie niemrawą publikę, nie byłem chyba jedynym, który miał zerowe pojęcie o muzyce Finów. Jakikolwiek widoczny (jeśli w ogóle) błysk rozpoznania materiału pojawił się u publiczności jedynie podczas dobrze odegranego "People of the Lie" z repertuaru Kreator. Dwa skromne zgrupowania obserwujące koncert czujnie zgromadziły się jak najdalej od sceny, pozostawiając pod barierkami jedynie najtrwardszych z twardych. W rezultacie, nie pierwszy raz w Progresji, powstał efekt zupełnie wyludnionego środka sali, co - jak zakładam - musi działać na grający w takiej scenerii zespół co najmniej deprymująco. Finowie wcale się tym jednak nie przejęli i ze starcia z wybredną (no, ba!) i wyrobioną (a jakże!) stołeczną publiką zdecydowanie wyszli z tarczą. Spodziewałem się słodkiego pitolenia, a dostałem solidnie zagrany death metal. Bez udziwnień i nadmiernej nowoczesności. Oczywiście, nie zabrakło pierwiastków melodii, dało się nawet wyczuć pewne inklinacje w kierunku niemal heavy metalowych solówek, ale nie da się ukryć, że chwilami zdarzało im się łoić mocniej niż gwiazdom wieczoru. Dobre wrażenie robił podwójny growling. Oczywiście wtedy, gdy działał mikrofon basisty wspomagającego wokalnie frontmana. Ten zaś bardzo poprawnie i całkiem żywiołowo wywiązał się ze swego zadania. Generalnie, bardzo przyzwoity show.

   


Przed występem Hypocrisy "tłum" trochę zgęstniał, choć ilość zebranych oceniłbym na maksymalnie 200 sztuk. Takie mamy teraz nieciekawe realia, choć z drugiej strony to i tak niezły wynik w porównaniu z żałosną frekwencją, jaka zdarzyła się jakiś czas temu na gigu Enslaved. W czasie setu wytworzyło się nawet coś na kształt młyna (młynka?) składającego się z jakichś czterech maniaków. Koncert szwedzkich weteranów okazał się większą produkcją niż przypuszczałem. Zespół przywiózł ze sobą własne światła, dzięki czemu koncert ten zaliczam do jednego z najlepiej od dłuższego czasu doświetlonych imprez w Progresji. Wrażenie robił też zestaw perkusyjny, umieszczony na wysokim, obudowanym kratami podeście, który siłą rzeczy wyraźnie górował nad sceną. Ogólnie rzecz biorąc, było bardzo profesjonalnie. To samo zresztą dotyczy muzyki. Szwedzi zagrali blisko półtoragodzinny, przekrojowy set, który mógł trafić w zróżnicowane gusta publiczności. Taki dobór kawałków uzasadniała rocznicowa (20 lat) nazwa trasy "Long time, no death". Nie zabrakło zatem utworów z pierwszych krążków ("Penetralia", "Pleasure of Molestation", "Osculum Obscenum", "Apocalypse", "The Fourth Dimension"). Szczerze mówiąc, wolałbym ich nieco więcej, ale widać nie można mieć wszystkiego. Była również okazja sprawdzić, jak na żywo zabrzmi materiał z najnowszej płyty, a także z niemal całego pozostałego okresu działalności. Na koniec regularnej części setu poleciało wywołane przez publikę "Fire in the Sky", na bis natomiast zestaw trzech utworów zakończony "The Final Chapter".

Przyznam, że ten przydługi set okazał się nieco przymulający, przez co pod koniec zaczęło się robić nudnawo. Nie pomogły w zatarciu tego wrażenia zbyt melodyjne i słodkawe chwilami fragmenty, od których nie stronią niestety późniejsze albumy zespołu. Chętniej zobaczyłbym Hypocrisy w akcji na jakimś festiwalu, na którym mieliby do dyspozycji powiedzmy 50 minut. Wrażenie byłoby pewnie lepsze. Tak czy owak, nie narzekam, bo muzycznie zespół zaprezentował się zdecydowanie z jak najlepszej strony. Imponuje przede wszystkim forma wokalna Tagtgrena oraz, rzecz jasna, równa praca Horgha. Bez dwu zdań udany wieczór.

Teskt: Szymon Kubicki
Zdjęcia: M.Napiórkowska-Kubicka