Hellfest - 19-21.06.2009 - Clisson (Francja)

Relacje

Do Hellfest przymierzałem się od kilku lat. Wreszcie udało mi się dotrzeć do urokliwego Clisson, by na własne oczy i uszy przekonać się, jak wygląda "najbardziej zróżnicowany festiwal metalowy na świecie", jak reklamują swoje dziecko organizatorzy. Twierdzenie to nie jest pozbawione racji, bowiem rozrzut gatunkowy i stylistyczny zaanonsowanych na ten rok 108 zespołów był zaprawdę imponujący.

Od Marilyn Manson po Aura Noir, od Europe po Brutal Truth, od Motley Crue po Electric Wizard. Dla każdego coś miłego. Dla mnie jednak najważniejsze, że organizatorzy Hellfest pamiętają o doomowym i stonerowym graniu. Reprezentacja doom/stonera w 2009 roku sprawiła, że tym razem nie mogło mnie tam zabraknąć. Żeby upchnąć taką ilość kapel w trwającej 3 dni imprezie, koncerty zaplanowano na dwu sąsiadujących scenach głównych i dwu namiotach (RockHard i Terrorizer). Poszczególne zespoły grały zatem równocześnie na jednej dużej scenie i w jednym namiocie; po pięciominutowej przerwie zaczynał się kolejny set na drugiej scenie i w drugim namiocie. W praktyce, oznaczało to konieczność ciągłego dokonywania wyboru - co zobaczyć, ale w gruncie rzeczy takie rozwiązanie było niezłym pomysłem. Tylko w ten sposób można było pomieścić w ramach jednej doby występy 36 bandów.

 

Piątek (19.06.2009)

Pierwszy dzień festiwalu miałem szczery zamiar rozpocząć od Karma to Burn, ale niestety na teren imprezy dotarłem zbyt późno. Następnie trzeba było jeszcze zrobić zakupy, zanim festiwalowy merch wyprzedał się niemal do reszty i koniec końców nie zdążyłem również na Taake. Jako że Destroyer 666 już odpuścić nie mogłem, o czasie karnie stawiłem się w namiocie RockHard. Oćwiekowani oldschoolowcy dali publice dokładnie to, czego oczekiwała, czyli sporą dawkę blackowego thrashu. Dobry to był koncert, choć trzeba przyznać, że nieco monotonny, więc po mniej więcej pół godzinie udałem się pod dużą scenę, gdzie w tym samym czasie przetaczał się walec pod nazwą Eyehategod. Od wydania ostatniej studyjnej płyty Amerykanów minęło już 9 lat, ale w ich występie widać było wyraźnie autentyczny entuzjazm i radość z grania. Michael Williams nie krył jednoczesnego zdziwienia i satysfakcji wywołanych bardzo dobrym przyjęciem przez licznie zgromadzoną publikę. Zespół świetnie łączył cięższe i wolniejsze partie z tymi szybszymi, co sprawiało, że koncert mógł się podobać nawet tym, którzy nie przepadają za studyjnymi materiałami panów z Nowego Orleanu.

To był jeden z ciekawszych momentów pierwszego dnia, ale za chwilę miał zagrać jeden z tych zespołów, dla których tłukłem się tyle kilometrów do Clisson - Pentagram. Niestety, to właśnie oni stali się sprawcami największego (na szczęście jedynego) rozczarowania festiwalu. Okazało się bowiem, że Bobby Liebling za bardzo zaćpał i nie dał rady wystąpić, co panna w festiwalowej informacji opisała wymownym gestem igły wbijanej w żyłę. Chwilę później ten sam komunikat, tym razem o nieco wygładzonej treści, poleciał z głośników na scenie. Cholerna szkoda, ale cóż było robić… W kolejce do zaprezentowania się na dużej scenie czekał już Voivod w składzie: Snake, Away, Blacky (który powrócił do zespołu, zastępując Newsteda na koncertach) oraz następca Piggy’ego, Daniel Mongrain. Kanadyjczycy nawet starsze kawałki grają na żywo z czysto rockową melodyką, pokazując jak mógłby brzmieć bardziej zakręcony i techniczny Motorhead. Generalnie, bardzo dobry koncert zakończony znanym z "Nothingface" coverem Pink Floyd - "Astronomy Domine", który poświęcony został pamięci Piggy’ego (o ile dobrze zrozumiałem, bo Snake porozumiewał się z publiką wyłacznie po francusku).

Pięć minut przerwy i po raz pierwszy tego dnia wizyta w najmniejszym namiocie festiwalu - Terrorizer Tent. Cel - Kylesa. Nie zamierzam ukrywać, że "Static Tensions" rozwala mnie w drobny mak, musiałem więc przekonać się na własnej skórze, jak Jankesi wypadną na żywo. Na scenie od razu rzucają się w oczy dwa, ustawione obok siebie zestawy perkusyjne. Okazuje się jednak, że w składzie zespołu zabrakło wokalisty oraz gitarzysty Phillipa Cope’a. Tym sposobem wszystkie obowiązki zarówno wokalne (w paru momentach z pomocą basisty), jak również gitarowe musiała wziąć na swoje barki Laura Pleasants. Wywiązała się z tego doskonale, choć niektóre partie, np. w "Scapegoat" zostały opuszczone. Tak czy owak począwszy od rozpoczynającego set "Where the Horizon Unfolds" przez wspomniany już "Scapegoat", "Unknown Awareness" i kolejne kawałki, Kylesa zaprezentowała się świetnie, dając niesamowicie dynamiczny i żywiołowy koncert. Niestety, konieczność wykonania wszystkich partii wokalnych kosztowała Laurę zbyt wiele wysiłku i w rezultacie kapela zakończyła przed czasem, nie wypełniając w pełni przysługujących jej 50 minut.

Parę minut później w RockHard Tent pojawić się miał Entombed. Po przydługim intro w postaci "Satan is Real" The Louvin Brothers, z którego ubawiona, acz nieco zniecierpliwiona publika mogła się dowiedzieć, że "Satan is real and hell is real place, a place of everlasting punishment" z głośników poleciały pierwsze dźwięki "Serpent Saints", dając początek prawdziwemu szaleństwu. Niesamowicie żywiołowo reagująca publiczność, przez którą ochroniarze w fosie nie mogli narzekać na brak zajęcia dowiodła, że Szwedzi mają tu niemal status półbogów. Zespół dał przekrojowy koncert, w pamięci mam m.in. "I for an Eye", "Crawl", "Revel in Flesh", "Chief Rebel Angel", "Wolverine Blues", "When in Sodom" oraz "Left Hand Path". Mistrzostwo świata, wszelkie inne komentarze są zbędne. Wymęczony przez amerykańsko-szwedzkie tornado, koncert Down na dużej scenie spędziłem schowany w przytulnym kącie za wieżą realizatorów. Przyszło mi to łatwo o tyle, że magia gwiazd zebranych pod tym szyldem jakoś na mnie szczególnie nie działa. Anselmo i spółka wciąż jednak świecą silnym blaskiem, o czym świadczyć mógł choćby tłum fotografów tłoczących się pod sceną. Sam koncert był całkiem poprawny, chociaż zespół (albo realizator dźwięku) zbyt duży nacisk postawił na masywną ścianę dźwięku, która skutecznie tłumiła wszelkie niuanse.

Amerykańskiej inwazji ciąg dalszy, bo na scenie obok zainstalował się Anthrax. Ich koncert stanowił okazję do sprawdzenia, jak z klasycznym materiałem radzi sobie nowy wokal Dan Nelson. Otóż, radzi sobie całkiem nieźle, zarówno pod względem warunków wokalnych, jak i scenicznej ekspresji. Sam gig nie wprawił mnie w jakieś szczególne uniesienie, ale w sumie miło było popatrzeć i posłuchać takich staroci jak "Madhouse", "Antisocial" czy "Got The Time". Znowu kilkanaście kroków w bok, bo na sąsiedniej scenie startuje Heaven and Hell. Zaczęło się obiecująco od "Mob Rules", "Children of the Sea" oraz "I", później jednak zespół zaczął promować nową płytę (m.in. "Bible Black", "Fear") i napięcie kompletnie siadło. Co więcej, nie udało się go odbudować nawet dzięki "Die Young" czy "Heaven and Hell". Poza tym, jak mogło zabraknąć "Neon Knights"? Przykro mi to pisać, ale występ weteranów okazał się smętnym emeryckim pitoleniem, zupełnie bez ikry. W moich odczuciach utwierdził mnie kolejny koncert na scenie obok - Saint Vitus. Tak właśnie gra się doom metal, choć powiem szczerze, że spodziewałem się tu liczniej zgromadzonych słuchaczy. Trochę to wszystko dziwne, mając na uwadze klasę zespołu, ale może zmęczenie i pogoda (diabelnie zimna pierwsza noc) zrobiły swoje. Nie wiem, może frostem powiało z HardRock Tent, gdzie w tym samym czasie produkował się nowy zespół Gaahla - God Seed? Tak czy siak, Wino i spółka pokazali świetną formę. Klejące się oczy i zmrożony mózg nie pomogły mi wprawdzie zapamiętać setlisty, na pewno jednak poleciało "Mystic Lady", "Look Behind You" i "Born Too Late". To była dla mnie ostatnia kapela tego dnia. Oglądanie Motley Crue zdecydowanie mijało się z celem.                     

Sobota (20.06.2009)

Drugi dzień festiwalu zaczął się dla mnie dość wcześnie -  o12:10 w namiocie RockHard zameldował się Grand Magus. Oczekiwania co do tego występu, rozbudzone doskonałym "Iron Will", miałem spore i nie zawiodłem się. JB i spółka zagrali doskonały, bardzo energetyczny i przebojowy set. Kawałki z najnowszego albumu w wersji live brzmią jeszcze bardziej epicko, ale kapela nie zapomniała również o swoim cięższym, doomowym obliczu. Z ostatniego krążka można było usłyszeć "The Shadow Knows", "Iron Will" i chyba "Like the Oar Strikes the Water". Ponadto z "Wolf’s Return" - utwór tytułowy oraz "Kingslayer" i "Nine". Reszta setlisty mi umknęła, choć na pewno znalazło się na niej coś z jedynki. Mimo wczesnej jak na festiwalowe standardy pory w namiocie stawiło się zaskakująco sporo ludzi, by zobaczyć Szwedów w akcji. Po ich reakcjach wnioskuję, że nie byłem jedynym, któremu spodobał się występ Grand Magus.

Po nich zaplanowałem dłuższą przerwę na zwiedzanie okolicy, by z powrotem zjawić się dopiero na Aura Noir. Panowie dali jeden z najlepszych koncertów festiwalu. Jednocześnie, dzięki Apollyonowi, przy którego facjacie najszkaradniejszy troll z samego środka mrocznego norweskiego lasu zdaje się być Bradem Pittem, udowodnili, że slogan "The Ugliest Band in the World" nie wziął się znikąd. Mimo podobnej kategorii stylistycznej, kapela dokonała tego, czego nie zdołał osiągnąć Destroyer 666 - uniknęła monotonii. Bezlitosny, szybki set, do końca utrzymujący uwagę słuchacza, świetny dobór kawałków, wycięte krzyże na ramieniu Apollyona - Zły do końca nie opuszczał RockHard Tent. Po nich na dużej scenie występ rozpoczął Cradle of Filth, ja jednak wybrałem odpoczynek na zielonej trawce pod namiotem RockHard. Swoją drogą, ciekawe, że kapela, która swego czasu była wielką gwiazdą pewnego polskiego festiwalu, reklamowanego jako największy w Europie środkowo-wschodniej, tutaj dostaje do dyspozycji 45 minut i startuje o 17:25 (podobnie zresztą jak Soulfly, który 1,5 godz. później grał na tej samej scenie). Tymczasem czas na Moonsorrow. Panowie ubabrani we krwi jak sam Perkele przykazał wypadli całkiem sympatycznie. Melodyjne, choć z odpowiednią dozą brutalności, dobre kawałki, dobry warsztat i sceniczna żywiołowość zrobiły swoje.

Pora na dużą scenę i Amebix. Nie przeczę, znam ich twórczość na wyrywki, ale byłem ciekaw jak na żywo zaprezentuje się punkowa legenda. Zamiast dzikusów, na scenie pojawili się jednak stateczni panowie i zagrali całkiem przyzwoity koncert, choć wszystkie odegrane kawałki oparte były na jednym schemacie. Generalnie, określiłbym tę muzykę jako wypadkową Motorhead i Killing Joke. W sumie wypadli nieźle. Zaraz po Anglikach przyszła pora na największego na feście reprezentanta kraju gospodarzy - Gojira. Prawdziwy tłum pod sceną wyraźnie świadczył, że chłopaki mają we Francji niekwestionowany gwiazdorski status. Sam koncert podobał mi się na tyle, na ile podobać się może "nowoczesny" metal. Bez wątpienia warsztat muzyków, wyrażający się w doskonałym odegraniu utworów na żywo, budzi szacunek. Zawsze jednak w tego typu graniu brakuje mi duszy, pewnego feelingu, który sprawia, że ma się wrażenie obcowania z muzyką graną przez żywe istoty, a nie perfekcyjne automaty. Niemniej, koncert Francuzów to na pewno jeden z jaśniejszych punktów drugiego dnia. Ten najważniejszy miał jednak dopiero nadejść wraz z Enslaved.

Widziałem ich już nieraz, zawsze jednak oglądam ten zespół z niesłabnącą przyjemnością. Nie inaczej było tym razem. Dość przekrojowy set, choć nastawiony raczej na "Vertebrae". Poleciało m.in. "Clouds", "Ground", "The Watcher", "Ruun", "Isa" i jedyna staroć w postaci "Allfá?r O?inn". Ciekawie było zobaczyć niemal w całości wypchany RockHard , zwłaszcza w porównaniu z koncertami Norwegów w Polsce, na których zwykle pojawia się nie więcej niż 100 osób. Szkoda, że w tym samym czasie na głównej scenie grał Misfits, ale może będzie okazja zobaczyć ich innym razem. Koncert Machine Head pominę milczeniem. Zwłaszcza w zestawieniu z wcześniejszym występem Gojira widać było jak na dłoni, że nadszedł już czas na zmianę warty. Na szczęście w końcu Amerykanie ustąpili miejsca Killing Joke. Ten zespół na żywo to trochę teatr jednego aktora. Jaz Coleman swoim demonicznym make up’em i charakterystycznym actingiem scenicznym od razu przykuwa całą uwagę. Kapela gra w oryginalnym składzie, co (niestety - przynajmniej dla mnie) odbiło się na repertuarze, opartym o same  starsze utwory. Zabrakło kawałków z genialnej "Hosannas from the Basements of Hell". Szkoda, ale i tak Anglicy zaprezentowali kawał znakomitej muzyki. Finał drugiego dnia festiwalu należał do Marilyn Manson. Niestety, ostatecznie nie dane mi było zobaczyć, jak wypadł na francuskiej ziemi. Szkoda o tyle, że wcześniej dwukrotnie miałem okazję przekonać się, że show w jego wykonaniu zdecydowanie wart jest obejrzenia.     

Niedziela (21.06.2009)

Niedziela - dzień trzeci. Chyba najbardziej przeze mnie wyczekiwany, bo stojący pod znakiem doomowo-stonerowych klimatów. Tego dnia miał zrehabilitować się Terrorizer Tent, jak dotąd rzadko przeze mnie odwiedzany. Tym razem miały w nim zagościć prawdziwe gwiazdy. Zaczęło się od Wolves in the Throne Room. Ten zespół to ciekawy przypadek, który dobrze obrazuje takie oto zjawisko: nagle, ni stąd ni zowąd, niektóre amerykańskie kapele blackmetalowe stają się niezwykle popularne, a wręcz modne w środowisku doom czy sludge. Czasem ma to nawet jakieś uzasadnienie w muzyce, ale zdecydowanie nie zawsze. Dobrym przykładem jest właśnie Wolves…, który wprawdzie ma personalne powiązania z doskonałym Middian, ale muzyczna zawartość ich albumów wcale nie wyjaśnia tego fenomenu. Musiałem przekonać się osobiście w czym rzecz. Amerykanie na kolana mnie nie powalili, ale dali całkiem przyzwoity koncert. Długie, klimatyczne kawałki, które w wersji live wyraźniej eksponowały transowe, wolniejsze partie, mogły się podobać. Jest w tym na pewno jakieś świeże podejście do black metalu, ale z pewnością Wolves… nie przeciera nowej ścieżki w obrębie doomu.

Szybki skok na dużą scenę, gdzie za chwilę wystąpić miał Pain of Salvation. Zespół trochę z innej bajki, raczej zdystansowany do całej tej atmosfery metalowego festu. Dobrze dał temu wyraz odziany w kolorową koszulę Daniel Gildenlow, który dość otwarcie nabijał się z dominujących wśród publiki czarnych t-shirtów, porównując festiwalowiczów do uczestników dorocznego zlotu miłośników Volvo. Szwedzi najlepiej prezentują swoją mocno eklektyczną muzę w mniejszych klubach, o czym miałem okazję przekonać się kilka lat temu w krakowskiej Rotundzie. Nie zmienia to faktu, że kapela dała naprawdę dobry, przekrojowy koncert, a ogromna scena umożliwiła wymuskanemu liderowi na zdecydowanie bardziej ekspresyjne zachowanie sceniczne niż zazwyczaj.

Za chwilę czas na powrót do namiotu Terrorizer, gdzie następny w kolejce był włoski Ufomammut. Miałem szczęście widzieć ich zaledwie dwa miesiące wcześniej na wrocławskim Asymmetry, wiedziałem więc, że mogę spodziewać się miazgi. Niestety, problemy techniczne nieco pokrzyżowały plany zespołu oraz moje oczekiwania. Pierwszy utwór został przerwany, kiedy okazało się, że Urlo ma problem z basem. Gorączkowa bieganina techników zakończyła się wymianą wzmacniacza. W czasie drugiego kawałka historia się powtórzyła, co wyraźnie wyprowadziło Urlo z równowagi. Wzmacniacz wymieniono po raz drugi, tym razem na piękne, oldschoolowe pomarańczowe cacko marki - nomen omen - Orange. Od tego momentu Włosi zagrali świetny koncert udowadniając po raz kolejny, że jak nikt inny potrafią łączyć ciężar z hipnotycznym, kosmicznym klimatem. Mam jednak wrażenie, że początkowe problemy położyły się cieniem na grze zespołu, który zaprezentował się odrobinę gorzej niż we Wrocławiu. Chwila przerwy i z hipnotycznego stanu brutalnie wyrywa Pestilence. Trójka wioślarzy na przedzie sceny wyglądała bardzo swojsko, niczym małe kombo chłopaków z podwarszawskiego Pruszkowa. Dobrze, że Patrick Mameli przeprosił się z metalowym graniem, bo koncert będący mieszanką starych i najnowszych kawałków był naprawdę świetny. Nawet materiał z bardzo niedocenianego "Spheres" zabrzmiał z prawdziwym przytupem. Na koniec Patrick uprzejmie podziękował tym wszystkim, którzy przyszli zobaczyć jego zespół, choć w tym samym czasie na dużej scenie grał Destruction.

Nie ma nawet chwili wytchnienia, trzeba biec do Terrorizer Tent na Orange Goblin. Anglików również miałem okazję widzieć we Wrocławiu, jasne więc było, że opinia o nich jako doskonałym koncertowym zespole nie jest w żadnej mierze przesadzona. Ich niesamowicie dynamiczne sety, w których nie ma miejsca na choćby chwile wytchnienia, mógłbym oglądać codziennie. Urodzony frontman Ben Ward jak zawsze szalał na scenie i z rozmachem opryskiwał wodą zgromadzonych w fosie fotografów, którzy w panice osłaniali swe bezcenne obiektywy. Setlista została oparta na największych przebojach ze "Scorpionica", "Some You Win, Some You Lose" czy "They Come Back" na czele. Po Orange Goblin w rozpisce figurował Napalm Death ale jakoś tak się złożyło, że w stronę RockHard Tent udałem się dopiero, kiedy już było po wszystkim. Tłum wylewający się po koncercie z namiotu dowodził, że był on naprawdę szczelnie wypełniony. Godzina przerwy i przyszło mi rozwiązać największy dylemat festiwalu. Cathedral czy Mastodon? Tak naprawdę decyzję podjąłem kilka tygodni wcześniej - jasne, że Cathedral. I ani przez chwilę nie żałowałem wyboru, bo ekipa Lee Dorriana zagrała jeden z nalepszych koncertów festiwalu. Zestaw utworów objął największe hity, m.in. "Violet Vortex", "Ride", "Hopkins (The Witchfinder General)", "Vampire Sun", "Cosmic Funeral", "Soul Sacrifice" i "North Berwick Witch Trials", które na żywo brzmią wyśmienicie! Taki dobór kawałków sprawił, że koncert był niespodziewanie dynamiczny i żywiołowy. Dorrian wokalnie poradził sobie bardzo dobrze, choć po narastającej purpurze jego oblicza widać było, że śpiewanie kosztuje go sporo wysiłku.

Po Anglikach idealnie wyliczona przerwa, tak by pojawić się przed dużą sceną na finał koncertu Europe. Zobaczyć "Final Countdown" na żywo - bezcenne. Już podczas przedostatniego kawałka Szwedów - "Cherokee", sprytnie zresztą zapowiedzianego przez Tempesta jako ostatni, czuć było wyraźnie, że atmosfera oczekiwania wśród publiki wyraźnie gęstnieje. No i nie mogło być inaczej - gdy tylko zabrzmiały pierwsze dźwięki nieśmiertelnego klasyka, rozpoczęła się prawdziwa feta. Roztańczony i rozśpiewany tłum (w tym dzieciaki, których nie było na świecie kiedy powstał ten kawałek), powiewające flagi, krótko mowiąc prawdziwe święto rocka - choć brzmi to patetycznie - jednoczące pokolenia. Szybko trzeba było jednak otrzeć łzy wzruszenia. Nadal królowało wspomnienie przeszłości, chociaż tym razem nieco mniej odległej - a to za sprawą Suicidal Tendencies. Chciałem zobaczyć ten koncert kierowany sentymentem, ale szczerze mówiąc nie miałem wielkich oczekiwań. Rozczarowałem się więcej niż pozytywnie. Nieco grubszy i znacznie starszy Mike Muir wciąż porusza się po scenie z energią nastolatka, śpiewając w nieustannym biegu. Zaczęli od "You Can't Bring Me Down", a dalej same hity z "War Inside My Head" na czele. Duże wrażenie zrobiły na mnie umiejętności nowego nabytku zespołu - perkusisty Erica Moore’a. Jego miękki, nieco jazzujący styl gry zwracał uwagę, a doskonałe solo, w którym popisał się między innymi zdolnością obracania perkusyjnych pałeczek w palcach, wzbudziło szczerą owację publiki. Na zakończenie poleciało "Pledge Your Allegiance", podczas którego chłopaki zaprosili na scenę publiczność. Po chwilowym wahaniu, cała scena zapełniła się tłumem ludzi. Niesamowity widok.

Za chwilę jednak nastrój miał się diametralnie zmienić, a to za sprawą Electric Wizard. To kolejny, chyba najważniejszy zespół, na który specjalnie jechałem do Francji. O ile ostatnie płyty Anglików są dość przystępne, może nawet "przebojowe", tak koncertowy set swoim ciężarem i monotonią mógł powalić każdego, kto przez przypadek zabłądził do Terrorizer Tent i nie był przygotowany na to, co tam nastąpiło. Nie zabrakło nowego materiału, zespół rozpoczął od tytułowego utworu z "Witchcult Today", dalej było jeszcze "Satanic Rites of Drugula" i "The Chosen Few", ale najwięcej ekstremalnego ciężaru pojawiło się za sprawą starszych utworów: "Return Trip" i mocnej reprezentacji z "Dopethrone" - "Funeralopolis" i " We Hate You". Do tego na scenie klasyczne zestawienie - piękna i bestia. W rolach głównych Liz Buckingham, skupiająca na sobie uwagę wszystkich fotografów oraz niesamowicie wydziarany, mroczny jak dupa samego diabła nowy basista zespołu. Koncert - miazga i godne zakończenie festiwalu. Dla mnie był to już bowiem koniec festu, choć początkowo miałem szczery zamiar zobaczyć królowców metalu z Manowar, będących główną gwiazdą imprezy. Ostatecznie jednak nie dałem rady. Electric Wizard zrobił swoje.  

Podsumowując, Hellfest to doskonała, świetnie zorganizowana impreza. Wszystkie koncerty zaczynały się zgodnie z grafikiem, z zegarmistrzowską wręcz punktualnością. Zaplecze sanitarne, zmora tego typu imprez, tutaj było w porządku. Minusy? Po pierwszym dniu wyprzedał się świetny cydr, podobnie jak piwo i wino serwowany w fajnych plastikowych kubkach z logo festiwalu, które, w założeniu zwrotne, cieszyły się taką popularnością, że w kolejnych dniach zaczęto pobierać od nich kaucję. No i żałośnie słaby merch niektórych kapel (np. Orange Goblin czy Cathedral). Tak czy inaczej, bez dwu zdań za rok zamierzam stawić się tam ponownie.        

Szymon Kubicki