Brutal Assault - 06-08.08.2009 - Jaromer (Czechy)
Brutal Assault jest obecnie chyba najchętniej odwiedzanym przez Polaków festiwalem metalowym. Festiwal organizowany jest w Czechach, ale raptem 30 km od polskiej granicy, co w praktyce oznacza, że rodacy traktują go niemal jak własny. Na szczęście jednak to wciąż czeska impreza - dzięki temu od strony organizacyjnej działa w zasadzie bez zarzutu. Do tego wciąż korzystny kurs złotówki do korony sprawia, że tylko tam można naprawdę po sarmacku zarządzić, nie tylko w kategorii spożycia napojów alkoholowych, ale i zakupów (płyty w cenach od 50 koron, festiwalowe t-shirty to wydatek rzędu 50 zł za sztukę). Czekam na moment, kiedy najeźdzcy zza północnej granicy dokonają spontanicznego przyłączenia miasteczka Jaromer do Polski wraz z eksterytorialnym pasem drogi E67, co z pewnością spotkałoby się z aprobatą miłościwie nam Panującego, predestynowanego do rzeczy wielkich.
Z różnych powodów w tym roku mogłem cieszyć się zaledwie jednym dniem tego trzydniowego festiwalu. Z jednej strony nie była to decyzja łatwa, z drugiej jednak tak się pozytywnie złożyło, że poza nielicznymi wyjątkami (Cynic, Immortal, Skepticism!!!) wszystkie kapele, które chciałem zobaczyć zostały przez organizatora zabukowane właśnie na piątek.
W związku z tym na terenie twierdzy Josefov pojawiłem się w tenże dzień na kilkanaście minut przed występem Negura Bunget. Niestety Rumunom przyszło grać o 13:30, to jest akurat wtedy, kiedy palące bezlitośnie słońce dokładało wszelkich starań, by wysłać na tamten świat każdego, kto miał na sobie coś więcej niż kąpielówki. O mrocznym i zamglonym lesie można było zatem zapomnieć, co nie znaczy, że koncert był kiepski. Wręcz przeciwnie. Byłem ciekaw, jak kapela zaprezentuje się w plenerze, bo o tym, że w klubie wypadają świetnie, swego czasu miałem okazję się przekonać. Była to również dobra sposobność do sprawdzenia, jak Negura Bunget wypadnie na żywo w kompletnie przemeblowanym ustawieniu. Po sporach w szeregach z pierwotnego składu pozostał bowiem tylko Negru. Na scenie pojawiła się jednak całkiem spora, sześcioosobowa gromada - w tym nowy frontman, który z powierzonego zadania wywiązał się bez zarzutu. Rumuni, jak mało kto, potrafią na scenie wykorzystać rozmaite, mniej lub bardziej ludowe instrumenty, których nawet nie potrafię nazwać, nie robiąc przy tym wioski z koncertu. Rozpoczęli od "Inarborat", koncentrując się na ostatnich dwóch krążkach. Nie zabrakło nawet doskonałego "Norilor" opartego na instrumentach perkusyjnych. Generalnie dobry koncert, choć chwilami nieco brakowało mocy, zwłaszcza w partiach dość słabo nagłośnionych gitar. Także perkusja, przynajmniej na początku, brzmiała jak puste puszki po farbie.
Po przerwie, wykorzystanej na wymianę koron na najcenniejszy na feście towar (płyty), przyszedł czas na Grave. Grave jak to Grave. Po ich koncertach nie ma sensu oczekiwać czegoś wybitnie spektakularnego. Nie pozwoliłbym sobie jednak na odpuszczenie takiego setu, bowiem za każdym razem, gdy widzę ten zespół na scenie, otrzymuję w pełni satysfakcjonującą dawkę szwedzkigo death metalu. Było ciężko. Może nawet, dzięki rozgrzanemu, gęstemu jak zupa powietrzu, ciężej niż zazwyczaj. Było też klasycznie dzięki m.in. "Morbid Way to Die", "You’ll Never See...", "Christi(ns)anity", "Turning Black" czy "Soulless". W sumie miło i sympatycznie. To znaczy - Ogień, Piekło i Szatan w solidnej dawce!
Zapowiadana w następnej kolejności Dagoba, której zresztą i tak nie planowałem oglądać, odwołała swój występ z powodu bliżej niesprecyzowanego wypadku. Dziura w rozpisce, zamiast ułatwić pracę technikom rozstawiającym sprzęt dla następnej gwiazdy, w niczym nie pomogła. Być może zresztą była to zemsta Dagoby zza grobu, bo Atheist pojawił się na scenie mocno spóźniony. Techniczne problemy utrudniły też prawidłowe rozpoczęcie setu Amerykanów, ale nic to, bo wreszcie miałem okazję ujrzeć ten zespół na żywo. Pierwsze wrażenia - Kelly Shaefer to świetny frontman i wokalista, a Tony Choy jest posiadaczem soczyście zielonego dresu. Panowie zagrali fajny, przekrojowy set ze wszystkich trzech płyt, choć wolałbym więcej z mojej ulubionej "Unquestionable Presence". Niestety, występ musiał zostać skrócony z powodu wspomnianego wyżej opóźnienia. Festiwal rządzi się swoimi prawami, co nie do końca trafiło do zniesmaczonego Shaefera, mówiącego coś o fuck-up’ach i innych takich. Tak czy siak, Amerykanie przedwcześnie zeszli ze sceny, zapowiadając na koniec nową płytę. Zielony dres miał jednak pojawić się tego wieczoru raz jeszcze...
Zanim jednak to nastąpiło swoje minuty otrzymał Vreid. Tak się jakoś złożyło, że nie słyszałem dwóch ostatnich krążków Norwegów, nie kojarzyłem więc sporej części odegranego materiału, ale całość wypadła moim zdaniem świetnie. Dynamiczny black’n’roll, okraszony aż nadto melodyjnymi solówkami, to coś czego mi było trzeba w ten wciąż kurewsko upalny dzień. Brak zbędnej konferansjerki i sztucznych zapewnień o wielkiej miłości do publiki tylko podkręcił mocne tempo setu. Lubię takie koncerty, gdy okazuje się, że zespół wstawiony gdzieś w środku stawki dorzuca do pieca lepiej niż niejedna anonsowana gwiazda.
Tymczasem czas na zmianę klimatu. Kto spodziewał się po Novembers Doom smętnego pitolenia, miał okazję pozytywnie się rozczarować. Na otwarcie z głośników gruchnęła zmasowana, ciężka jak tona gwoździ partia gitar. Ich występ na żywo idealnie uwidocznił to, co dobrze słychać na ostatnich trzech płytach studyjnych. Muzyka Amerykanów stała się wyraźnie żwawsza, to już nie taki doom jak wcześniej. Zaserwowane kawałki, oparte na mocnej, nieco mechanicznej i mało urozmaiconej pracy gitar oraz potężnym growlingu Paula Kuhra w gruncie rzeczy dały radę. Muszę przyznać, że wokal Kuhra zrobił na mnie duże wrażenie. Facet bez problemu poradziłby sobie nie tylko jako zapaśnik w kategorii open, ale również w czysto deathmetalowym bandzie. Zespół wystartował od tytułowego utworu z najnowszego albumu ("Into Night's Requiem Infernal"), a dalej poleciały "In the Absence of Grace", "Empathy's Greed", "Rain", "I Hurt Those I Adore", "Lazarus Regret" oraz "The Pale Haunt Departure". Tak więc ND zagrali połowę materiału ze swojej najnowszej płyty i ani jednego kawałka z czterech pierwszych krążków. To tłumaczy szybsze tempo gigu, ale również jego główną słabość - monotonię. Byłem bardzo ciekaw ich występu, ale niestety całość okazała się może nie tyle rozczarowująca, co raczej mało porywająca. Jeden kawałek zlewał się z kolejnym, a niektóre riffy otwierające utwory brzmiały niemalże identycznie. W rezultacie Novembers Doom wypadł nieco topornie i kwadratowo, ot taki doommetalowy Rammstein. Zabrakło finezji, klimatu i dramaturgii, jaką bez większych problemów potrafi zapewnić na żywo choćby My Dying Bride. Wystarczyło 40 minut, bym poczuł się zmęczony.
Z tego stanu mógł wyrwać mnie tylko powrót na scenę zielonego dresu, czyli Tony Choy po raz drugi. Tym razem jednak odziany w gustowną bluzę od kompletu, transmutacja w ropucha została tym samym zakończona sukcesem. Pestilence miałem już okazję widzieć tego lata na Hellfest, wiedziałem więc dobrze czego się spodziewać. Koncert na czeskiej ziemi niewiele różnił się od tego we Francji. Był tak samo dynamiczny i miażdzący. Z najnowszego krążka chłopaki zagrali m.in. "Devouring Frenzy" (na dobry początek), "Horror Detox" i "Hate Suicide". Oprócz tego sporo staroci. Na pewno po jednym kawałku z "Malleus Maleficarum" (bodajże "Chemo Therapy") i "Spheres" ("Mind Reflections"). Do tego "The Process of Suffocation" i "Out of the Body" z "Consuming Impulse" oraz "Land of Tears" z "Testimony..." (miazga!!). Do tego dobry ruch sceniczny, ropuch i Mameli strojący srogie miny. To bez wątpienia jeden z najjaśnieszych momentów imprezy.
Następny w kolejce czekał już "wysokojakościowy zespół ze Szwecji", jak o swojej kapeli mówił tego wieczoru jak zawsze wyluzowany i gadatliwy Mikael Akerfeldt. Można mieć różne zdanie na temat muzyki Opeth, ich krążkami można się zachwycać bądź je olewać, ale jednego nie można im zarzucić. Absolutnej perfekcji w odegraniu nie tak przecież prostego materiału na żywo, zarówno w warstwie instrumentalnej, jak i wokalnej. Widziałem ich już kilkakrotnie pod dachem, ale pierwszy raz na otwartej przestrzeni i muszę przyznać, że nie zawiedli nawet w takich warunkach. Pod względem wykonawczym był to na pewno zespół numer jeden tegorocznej edycji BA i to pomimo wcześniejszej obecności na tej samej scenie takich "techników" jak Atheist czy Pestilence. Setlista nie różniła się od tego, co zazwyczaj Opeth serwuje w wersji live. Zagrali m.in. "Heir Apparent", "Ghost of Perdition", "The Leper Affinity", "Deliverance" (na zakończenie), "The Lotus Eater" i bodajże "Closure". Ciekawostką była wydłużona psychodeliczno-kosmiczna improwizacja wkomponowana w jeden z kawałków. To swoiste novum, bo Szwedzi na koncertach rzadko odchodzą od albumowych wersji utworów. Pełen pewności siebie sposób bycia Akerfeldta i niewymuszone gadki do publiki świadczą o tym, że facet - nawet jeśli jeszcze nie jest gwiazdą - to przynajmniej już tak się czuje. A przecież dobre samopoczucie to podstawa sukcesu, czyż nie?
Nie ma chwili wytchnienia, bo za moment na sąsiedniej scenie z głośników zagrzmiało intro “For the Glory of..." z najnowszego albumu, ale Testament tego wieczoru nie nastawił się na szczęście na promowanie "Formation of Damnation". Na szczęście, ponieważ od Amerykanów zawsze oczekuję jednego - klasyków ze starszych płyt. I te oczywiście otrzymałem - w postaci "Into the Pit", "Practice What you Preach", "Burnt Offerings", “Over The Wall", “The Preacher", "The New Order" czy “Disciples of the Watch". Z najnowszego krążka pojawiło się "More than Meets the Eye" i chyba "The Persecuted Won't Forget". Po krótkiej przerwie, na bis dwa kawałki z "The Gathering", czyli "D.N.R.", rozpoczęty wyborną perkusyjną kanonadą (ale to przecież nic dziwnego, jeśli ma się Paula Bostapha w składzie) i "3 Days in Darkness", a na zakończenie setu - "Formation of Damnation". W czasie ostatniego kawałka Chuck wraz z resztą zespołu próbowali namówić ludzi na Wall of Death, ale niestety publika zupełnie nie załapała w czym rzecz i nic z tego nie wyszło. Nie pomógł nawet język migowy. Następnym razem Amerykanie powinni wołać po czesku, a jeszcze lepiej po polsku. W końcu nie byli u siebie, niech się lazy bastards języków uczą. Sam koncert był znakomity, choć chwilami cierpiała nieco selektywność w partiach gitary. Zajebiście było oglądać zespół w takiej formie, a zwłaszcza Skolnick’a, który już całkowicie na powrót wkomponował się w kapelę. Nie chodzi mi tylko o coraz dłuższe pióra, ale i znacznie dynamiczniejszy ruch sceniczny niż na koncertach granych tuż po jego powrocie. Z wychuchanego jazzmana zrobił się metalowiec pełną gębą. Poza tym gitarzysta wreszcie przekonał się do kawałków nagranych przez Testament bez jego udziału, dzięki czemu ponownie można było usłyszeć na żywo utwory z "The Gathering". Zakładam, że tylko ograniczony czas nie pozwolił na odegranie czegoś z "Demonic" i "Low".
Po porcji skondensowanej energii przyszedł czas na całkowite wyciszenie. I (niestety, jak się okazało) niezamierzone uśpienie publiki. Występ Ulver w maju w Lillehammer okazał się nie być jednorazowym przedsięwzięciem. Od tamtej pory Norwegowie zaczeli pojawiać się na koncertach to tu, to tam. Myślę, że nie tylko dla mnie ich obecność na Brutal Assault miała być wydarzeniem dużego formatu. Po prawdzie to jeden z głównych powodów, dla których jechałem do Jaromera. Mam świadomość, że moja ocena raczej nie spotka się z aprobatą. Nie może być inaczej, skoro powszechnie obowiązującą reakcją na wszelkie poczynania Ulver musi być szczery zachwyt, a jakiekolwiek słowa krytyki pod ich adresem traktowane są przez otwartogłowych "metaloffców" jako zniewaga, a przynajmniej muzyczny prymitywizm. Niestety, Garm i spółka nie sprostali oczekiwaniom. Przynajmniej moim, choć chyba nie tylko, bo z miejsca, w którym stałem doskonale było widać coraz większy strumień ludzi odpływających spod sceny podczas setu Ulver. Ci, którzy zostali, przysypiali na stojąco. Powód? Przede wszystkim nieszczególnie dobrana setlista. Oparta oczywiście na nowszych dokonaniach, od "The Marriage..." wzwyż, ale ułożona w stylu: raz dynamiczniej (bardziej piosenkowo), raz spokojniej (ambientowo). O ile ta piosenkowa część (m.in. "Like Music", "For the Love of God" czy "Shadows of the Sun") dawała radę, tak ambientowe plamy, wydłużone do granic przyzwoitości kleiły powieki niczym superglue. Sytuację nieco ratowały fajne wizualizacje, dobrze komponujące się z muzyką, ale przecież namiot filmowy BA stał w innym miejscu na terenie twierdzy, a tu najważniejsza miała być muzyka. Do tego okazało się, że Garm, zawsze ceniony za umiejętności wokalne, na żywo nie do końca potrafi je potwierdzić. Czasem tak się dzieje, kiedy zespół w czasie piętnastu lat rozbratu ze sceną działa wyłącznie w studio. Może zamiast tyle jarać, Trickster powinien wziąć parę lekcji śpiewu? Tak czy siak, prawie na pewno w nie tak odległej przyszłości Norwegowie zawitają do Polski na klubowy koncert. Będzie więc okazja zrewidować poglądy w bardziej sprzyjającej atmosferze, w otoczeniu intymnej bliskości ścian klubu. Na razie mam jednak wrażenie, że gdybym sobie ich występ odpuścił, nic strasznego w zasadzie by się nie stało.
Ulver był ostatnim zespołem, jaki dane mi było widzieć na Brutal Assault 2009. Na Dark Funeral nie miałem już siły, a sobotę niestety byłem zmuszony odpuścić. Bez dwóch zdań bardzo udana impreza. Do zobaczenia za rok.
Szymon Kubicki
zdj.: Małgorzata Napiórkowska-Kubicka