Hellfest 2015 - 19-21.06.2015 - Clisson (Francja)

Relacje
Hellfest 2015 - 19-21.06.2015 - Clisson (Francja)

Po rocznej przerwie wracamy na Hellfest, bowiem tęsknota za tą jedyną w swoim rodzaju imprezą okazała się nie do pokonania. Trudno wyobrazić sobie bardziej udany powrót.

Ponoć każdy Anglik ma swój ulubiony bar, jak również taki, w którym jego noga nigdy nie postanie. Moim zdaniem dokładnie ten sam mechanizm dotyczy festiwali muzycznych, dlatego po rocznej przerwie, już po raz szósty wróciliśmy do Clisson, na Hellfest. Hellfest robi zresztą wszystko - przy okazji tegorocznej, 10 edycji było to szczególnie widoczne - by skutecznie związać ze sobą stałe grono fanów, czy może raczej wyznawców. Nie dziwi więc, że pierwsza partia najtańszych festiwalowych biletów na kolejną edycję w 2016 roku, dostępna w sprzedaży od poprzedzającego imprezę czwartku, w dniu otwarcia festiwalowego miasteczka wyprzedała się w kilka chwil, i to w sytuacji, gdy nie ogłoszono jeszcze nawet ani jednego zespołu, który wystąpi w ramach przyszłorocznej odsłony. Hellfest, jako jedna z nielicznych masowych imprez muzycznych, zamiast spocząć na laurach swego sukcesu (festiwal wyprzedał się w całości także w ubiegłym roku), nieustannie analizuje i wyciąga wnioski, udoskonala swoje rozwiązania, z każdym rokiem rozwija się, dbając przy tym o jak największe zadowolenie uczestników. Organizatorzy nie szczędzą finansów, by wydarzenie to cieszyło nie tylko uszy, ale i oczy. Widać to na każdym kroku, zresztą ze świecą szukać festiwalu, który w pełni świadomie i konsekwentnie ogranicza ilość dostępnych wejściówek tylko po to, by ci szczęśliwcy, którzy je nabędą, mogli bawić się na feście w większym komforcie.



Nie wiem dokładnie, które zmiany wprowadzono w tym, a które w ubiegłym roku, ponownie jednak na uczestników czekało sporo nowości i udogodnień. Teren imprezy był zatem jeszcze fajniej i bardziej ergonomicznie urządzony oraz wspaniale ozdobiony, między innymi dzięki licznym konstrukcjom, wykonanym z setek ton metalu i drewna. To zresztą znak rozpoznawczy Hellfest. Co więcej, na terenie imprezy wytyczono wyżwirowane ścieżki i zadbano o trawniki - taki pomysł docenił z pewnością każdy, kto podczas wcześniejszych, deszczowych edycji brodził po kostki w błocie. Na szczęście, w tym roku pogoda okazała się wymarzona. Wydarzenia na dwóch głównych scenach można było śledzić na czterech wielkich monitorach, dzięki czemu były dostępne niemal z każdego miejsca imprezy, choćby z kolejek do barów, punktów z jedzeniem czy... diabelskiego młyna. Przejechaliśmy się nim dwukrotnie, a wieczorny widok całego terenu imprezy, rozświetlonych scen i pozapalanych wszędzie ognistych instalacji, zapiera dech w piersiach. Warto było odstać swoje w kolejce.



Powiększono scenę Valley, dzięki czemu ten najmniejszy niegdyś namiot stał się naprawdę komfortowym miejscem, a dedykowane death i black metalowi połączone namioty Temple i Altar zostały zdecydowanie lepiej usytuowane i częściowo odgrodzone, dzięki czemu, bez ograniczania swobody przejścia pomiędzy nimi zredukowano sytuacje, gdy próba dźwięku na jednej scenie przeszkadzała w odbiorze koncertu na drugiej. Przed wejściami do namiotów umieszczono także telebimy, które nie tylko wyświetlały w przerwach godzinę kolejnego występu i nazwę zespołu (wbrew pozorom, jest to bardzo pomocne), ale można było również oglądać na nich całe koncerty z danej sceny. Doskonały pomysł. Organizatorzy udoskonalili też zasady sprzedaży oficjalnego merchu oraz zmienili system kontroli opasek prasowych (ograniczając przy okazji ilość akredytacji i photopassów), a nawet sposób wchodzenia i wychodzenia z terenu strefy VIP/Prasa. Wykazali się przy tym swoistym poczuciem humoru, umieszczając na ścianie vipowskiego (a właściwie przeznaczonego dla okolicznych mieszkańców, wspierających organizację festu) tarasu otwartą toaletę z napisem "nasikaj na Vipa".    
Hellfest to ogromna, kolorowa impreza z mnóstwem atrakcji, a przede wszystkim, dzięki swej wyjątkowej atmosferze, zarówno na terenie, jak i poza nim (choćby w kultowym już Leclercu) całkowicie uzależniająca i zmuszająca do corocznych pielgrzymek. Nie ma zmiłuj.



Piątek 19 czerwca


Po szybkich zakupach na jak zwykle zatłoczonym stoisku z hellfestowym merchem już o 11:40 meldujemy się w Temple na Bolzer. Duet zaprezentował się znakomicie i znacznie pewniej niż w ubiegłym roku, kiedy miałem okazję widzieć go na Roadburn. Szwajcarzy stanowią już w pełni zgraną, metalową maszynę, która, choćby dzięki takim kawałkom jak "Entranced by the Wolfshook" czy zwłaszcza "Coronal Mass Ejaculation" robi na scenie prawdziwe spustoszenie. Być może w szerszym składzie całość brzmiałaby lepiej czy pełniej, ale Bolzer niesie ze sobą coś, czego próżno szukać u wypindrzonych chłopaczków z wielu innych nowych bandów, którym wydaje się, że grają ekstremalną muzykę - prawdziwą metalową aurę. Nawet więc jeśli atmosfera kultowości otaczająca ten duet jest lekko nadmuchana i mimo wszystko nieco przedwczesna (wciąż czekam na debiutancki album), nie można odmówić mu, a zwłaszcza frontmanowi, pierwotnego, esencjonalnego i złowieszczego metalowego charakteru. Jest moc!



Następny w kolejności miał być Primate, ale niestety wypadł z festiwalowego menu (to samo spotkało Trap Them, choć dzięki ostatniej płycie bardzo ostrzyłem sobie na nich zęby), lądujemy więc w Valley na Samsara Blues Experiment. Nie oczekiwałem niespodzianek i rzeczywiście ich nie było, może poza dość zaskakującym, bardzo gorącym przyjęciem ze strony francuskiej publiczności. Taką reakcją wydawali się zresztą zaskoczeni również sami Niemcy, którzy pokazali to, co potrafią najlepiej - psychodeliczny trip po kwaśnych odmętach oldschoolowego rocka. W tej dziedzinie Samsara to klasa sama w sobie i udało im się potwierdzić to po raz kolejny.



Zachęcony bardzo dobrą ostatnią płytą "Sovereigns" karnie stawiłem się w Temple na Enthroned, ale niestety czekało mnie tam wyłącznie rozczarowanie. Liczyłem na więcej nowego materiału, a dostałem esencję starszego oblicza belgijskiej formacji, za którym nie przepadam, a więc nieco chaotyczny i skrajnie nudny sprint napędzany brzęczącymi gitarami i plastikową, zaledwie muskaną perkusją - po co się wysilać w dobie triggerów - przez znudzonego bębniarza. Najgorszy koncert imprezy i przy okazji największe rozczarowanie.



Rozczarowania nie przyniósł za to Orchid, który wystąpił w Valley prezentując materiał ze swych dwóch albumów oraz zapowiedź nadchodzącej EPki "Sign of the Witch". Za każdym razem, gdy widzę Amerykanów na żywo, niezmiennie zdumiewa mnie nie tylko to, jak bardzo blacksabbathowy jest Orchid, zarówno jeśli chodzi o riffy, jak i barwę głosu, a nawet pozycję przy mikrofonie frontmana Theo Mindella, ale również to, jak doskonale im to wychodzi. Takie kawałki jak "The Mouths of Madness", "Eyes Behind the Wall", "He Who Walks Alone" czy "Capricorn" zawsze sprawdzają się tak dobrze, że nawet malkontent łatwo wybaczy kwartetowi nadmierne zapatrzenie w nie budzące wątpliwości źródło inspiracji. Koncert był świetny, a całość nieco popsuło jedynie brzmienie, choć najgorsze miało w tej kwestii dopiero nadejść.



Billy Idol w składzie Hellfest 2015 to jeden z argumentów dowodzących, jak bardzo rockowo i przy okazji komercyjnie zorientowane są dwie główne sceny festiwalu, a jednocześnie idealna amunicja dla maruderów, narzekających na rzekomo niedostatecznie metalowy charakter tej imprezy. Cóż, organizatorzy nigdy nie kryli skłonności do muzycznego eklektyzmu i to właśnie on stanowi, moim zdaniem, o ogromnym sukcesie kolejnych edycji francuskiego festu. Billy Idol skusił mnie możliwością posłuchania na żywo nieśmiertelnych "White Wedding" i "Rebel Yell". Z tego względu zrezygnowałem z Melechesh, który w tym samym czasie występował w Temple. Lista fotografów, którzy dostąpili zaszczytu uwiecznienia Idola dla potomności była zamknięta już o 10 rano i, podobnie jak w przypadku Slipknot, zawierała wyłącznie wybrane media drukowane. Z pewnością nie był to najlepszy koncert podstarzałego gwiazdora, który jednak trzyma się na tyle dobrze, by pomimo wyraźnych niedostatków wokalnych dać niezły, choć nierówny show, w którym prócz wymienionych hitów na pierwszy plan wysunęły się sentymentalne "Dancing With Myself", zaskakująco dziarskie "Whiskey and Pills" z najnowszej płyty i fajna przeróbka "L.A. Woman" z repertuaru The Doors (z odpowiednio zmienionymi fragmentami tekstów w rodzaju "Hellfest tonight" czy "Hellfest woman"). Rockowe aranżacje utworów zostały oczywiście oparte na soczystych partiach Steve Stevensa, który jak mało kto potrafi wprowadzić shredding i perliste solówki do bądź co bądź popowej w swoim charakterze muzyki Idola. Dzięki temu gig nie tylko wpasował się w koncepcję głównych scen imprezy, ale zabrzmiał nawet mocniej niż niektóre inne występujące na nich zespoły. Wiem, bo przypadkiem widziałem - i wciąż staram się zapomnieć o tym przykrym doświadczeniu - sporą część niedzielnego setu Hollywood Undead.

Przez większą część piątku nagłośnienie nie było najmocniejszą stroną Valley, jednak najbardziej odbiło się to na koncercie High on Fire. Zbyt głośny - ziemia aż drżała - zlewający się sound oraz właściwie niesłyszalny wokal Matta Pike'a niestety całkiem położyły występ trio promującego najnowszy album "Luminiferous", którego premiera wypadała kilka dni po hellfestowym koncercie. To właśnie kawałki z tego krążka zdominowały setlistę, ale problemy z dźwiękiem sprawiły, że trudno było rozpoznać nawet lepiej osłuchane hity, jak choćby muzyczne tornado "Rumors of War". High on Fire to koncertowy potwór, ale tym razem nie udało się tego potwierdzić. Wielka szkoda.



Należę do (być może skromniejszego liczebnie) grona osób, które od początku twierdziły, że Nick Holmes dobrze wpasował się w Bloodbath, a najlepszym tego dowodem jest koncert zespołu na Hellfeście. Kiedy ostatnim razem widziałem tę ekipę również we Francji, nadmiernie wyluzowany Mikael Akerfeldt w okularach przeciwsłonecznych (był środek nocy) wyraźnie dawał odczuć słuchaczom, że to tak naprawdę tylko odskocznia od poważniejszych zajęć. Jednak wraz z wejściem do składu Bloodbath frontmana Paradise Lost, paradoksalnie wizerunek formacji stał się mroczniejszy, a koncertowa stylizacja Holmesa na krwawego kapłana z odwróconym krzyżem na szyi to strzał w dziesiątkę. Może to zabawnie wygląda, gdy wytartymi deathmetalowymi konwencjami bawią się wysmarowani krwią muzycy takich "miękkich" kapel jak Katatonia, Opeth i Paradise Lost, ale przecież nazwa zobowiązuje. Co więcej, utwory z nowej, udanej płyty "Grand Morbid Funeral", których w setliście nie zabrakło, bardzo dobrze wpisały się w koncertowy repertuar Bloodbath świetnie komponując się też ze starszym materiałem, jak np. "So You Die", "Breeding Death" czy genialny "Cancer of the Soul". Holmes poradził sobie ze swym zadaniem wzorcowo i nie miało żadnego znaczenia, że growling Akerfeldta jest wielokrotnie potężniejszy. Znakomity show, jeden z najlepszych na tej edycji festiwalu.
Setlista: Let the Stillborn Come to Me / Mental Abortion / So You Die / Breeding Death / Anne / Cancer Of The Soul / Weak Aside / Soul Evisceration / Unite In Pain / Like Fire / Mock The Cross / Eaten.



Będąc wiernym wyznawcą "Remission" i "Leviathan", zdecydowanie nie jestem wielkim fanem późniejszych dokonań Mastodon. Jakby tego było mało, choć okazji było wiele, nigdy wcześniej nie widziałem Amerykanów na żywo. Sam nie wiem jak to możliwe, a samopoczucia nie poprawiał mi fakt, że udawałem się do Valley pełen obaw przede wszystkim w odniesieniu do wokalnej formy muzyków. Tymczasem czekało mnie wielkie, pewnie największe w tym roku hellfestowe pozytywne rozczarowanie. Zespół zaprezentował bowiem świetną formę, nawet jeśli zbyt rzadko sięgał po starocie w rodzaju niszczącego otoczenie "Megalodon", "Aqua Dementia" czy późniejsze rodzynki w rodzaju "Black Tongue". Cały set był równy, dobrze ułożony i odegrany szalejącej, tłumnie zebranej publiczności z autentycznym zaangażowaniem i radością. Tego akurat zupełnie się nie spodziewałem, ale po muzykach Mastodon, zwłaszcza po wyginającym śmiało ciało Troy'u Sandersie, wciąż widać wielką radość grania. Właśnie ten element, w większym stopniu niż zaskakująco przyzwoity (i jednak nie tak często wykorzystywany) śpiew Branna Dailora, znacząco przyczynił się do bardzo dobrego odbioru koncertu. Brawo!



Satyricon ostatni raz widziałem niedawno, bo w kwietniu, podczas koncertu w Progresji, ale okazji do sprawdzenia Satyra i spółki w akcji nigdy nie odpuszczam. Zespół zaprezentował bardzo zbliżoną do warszawskiego gigu setlistę, wycinając jednak część smętniejszych rzeczy z ostatniego krążka i wprowadzając bardzo koncertowy autoplagiacik "Nekrohaven" z tegoż albumu. Ważniejsze jednak, że Norwegowie ponownie zagrali jak potężna maszyna, a lepsze i bardziej selektywne niż w Warszawie brzmienie pozwoliło jeszcze lepiej cieszyć się z udziału w gigu. "Festiwal nie powinien być pieprzonym parkiem rozrywki, tutaj chodzi o muzykę" - tak na koniec podziękował Satyr fanom z całego świata, którzy rezygnując z innych atrakcji Hellfestu pojawili się w Temple. Zapewne nie można mu odmówić racji i dobrze, że na hellfestowy diabelski młyn wybraliśmy się w innym momencie...
Setlista: The Rite of Our Cross / Our World, It Rumbles Tonight / Now, Diabolical / Black Crow on a Tombstone / Filthgrinder / With Ravenous Hunger / Nekrohaven / The Pentagram Burns / Mother North / K.I.N.G.



Koncertowy maraton bardzo długiego pierwszego dnia trwa. Wracamy do Valley na ostatni na tej scenie, piątkowy występ Wovenhand. Nie mam jakoś szczęścia do występów na żywo ekipy Davida Eugene Edwardsa, albo raczej nie leży mi koncertowe wcielenie tego zespołu. Miałem okazję widzieć Wovenhand na scenie trzeci raz i zawsze czegoś brakowało, ale tym razem był to najsłabszy gig Amerykanów, jaki przyszło mi oglądać. Rockowe oblicze zespołu, wprowadzone w pełni na dwóch ostatnich płytach, wymaga dobrego nagłośnienia, a tego niestety zabrakło. Perkusja Ordy'ego Garrisona zagłuszała wszystko, a wokal Edwardsa był prawie niesłyszalny. Uleciała gdzieś  wcześniejsza pasja frontmana, którą zastąpiły dziwaczna apatia, wycofanie i dobrze już znane, wyświechtane, pseudo-prowokacyjne zachowania. W percepcji koncertu nie pomogła z pewnością także niska frekwencja (w tym samym czasie grali Judas Priest i Meshuggah) oraz późna pora. Tego się akurat nie spodziewałem, ale niemrawy set, oparty na najnowszym materiale sprawiał wrażenie zagranego na odwal się, a Edwards z nawiedzonego proroka przemienia się w telewizyjnego kaznodzieję powtarzającego te same, coraz bardziej puste frazesy. Spore rozczarowanie.



Na koniec pierwsza i ostatnia wizyta na scenie Warzone, gdzie dzień zamykał Dead Kennedys. Z jednej strony to świetny sound i niepowtarzalne brzmienie gitary East Bay Raya, a z drugiej dość surrealistyczne doświadczenie. Dziwnie wyglądają mocno starsi, stateczni panowie - w których przeobrazili się pamiętający pierwszy skład zespołu East Bay Ray, a zwłaszcza basista Klaus Flouride - wykonujący rebelianckie kawałki sprzed trzech dekad. Równie dziwne odczucia, które można streścić następująco: "jak Jello Biafra, choć to nie Jello Biafra", związane są z frontmanem. Ron "Skip" Greer zachowuje się bowiem jak dawny wokalista Dead Kennedys i choć dysponuje naprawdę dobrym głosem, brakowało mi trochę niepowtarzalnej maniery Biafry. Jakoś nie jestem pewny co do szczerości intencji formacji, występującej pod tak kultowym szyldem, a szczerość to w końcu podstawa punka. Mimo wszystko naprawdę fajny koncert, choć nie daliśmy rady dotrwać do końca - zbliżała się już 2 w nocy...



Sobota 20 czerwca


Na początek słonecznej soboty trochę mroku, czyli The Wounded Kings w Valley. Najważniejsza zmiana związana z zespołem to powrót do starego ustawienia z George Birchem, który ponownie przejął obowiązki wokalisty. Bardzo dobrze, bo eksperyment z Sharie Neyland, która śpiewała na dwóch ostatnich albumach formacji, nie był szczególnie udany. Birch dysponuje dobrym głosem, trochę w barwie frontmana Goatsnake, który zdecydowanie lepiej pasuje do ciężkiej stylistyki zespołu. Mam nadzieję, że to jeden z sygnałów, iż czas mrocznych wiedźm za mikrofonem w doomowych kapelach - poza tymi naprawdę utalentowanymi - wreszcie mija. The Wounded Kings doskonale łączy na żywo potężne zwolnienia, klasyczne galopady i swoiste melodie w interesujący konglomerat dźwięków. Bardzo dobry gig.



Craft miałem możliwość zobaczyć na żywo po raz pierwszy - choć zespół funkcjonuje na scenie od 17 lat, pierwszy koncert zagrał dopiero w ubiegłym roku. Nie zamierzałem więc przepuścić tej okazji. Choć wizerunkowo, trochę jeszcze niepewni siebie Szwedzi prezentują się jak 6(66) nieszczęść, ich set łączący surowy black metal z mocno grooviącymi, chwytliwymi momentami i klasycznym umpa-umpa (np. "Terni Exusta: Queen Reaper") oceniam jako bardzo przyzwoity. Takie granie ma spory koncertowy potencjał, a Craft, mimo niewielkiego scenicznego obycia, potrafił dobrze to wykorzystać. Czekam na koncert w warunkach klubowych.



Desultory kontra grający w tym samym czasie Ahab to chyba największy tegoroczny dylemat, wybór padł jednak na niemieckich piewców oceanicznego doom metalu. Swoim występem na Days of the Ceremony trio wbiło mnie w parkiet, po prostu musiałem więc zobaczyć ich ponownie. Okazało się, że warszawski koncert nie był przypadkiem, bowiem Ahab na żywo wypada wręcz fenomenalnie, znacznie lepiej niż jakikolwiek inny funeral doomowy zespół, który miałem okazję widzieć live. Sobotni gig Niemców, który obserwowało naprawdę liczne grono fanów, okazał się być może najlepszym setem całego festiwalu. Ciężar, moc, klimat, magia, niezgłębiony ocean, doom, mistrzostwo.



Cztery lata temu oglądałem Coffins na Roadburn, gdzie występowali jako trio. Tym razem japońskie komando zaprezentowało się w kwartecie z frontmanem Junem Tokitą, ale była to zapewne ostatnia możliwość zobaczenia w Europie tego składu. Od sierpnia zespół opuszcza bowiem basista Koreeda, który poza liderem Uchino miał najdłuższy staż w Coffins. Niezależnie jednak od konfiguracji, od Coffins zawsze można oczekiwać jednego - pierwszorzędnego, oldschoolowego, opartego na groovie death metalu, z grobowym wokalem i porządnymi, doomowymi zwolnieniami. Ta recepta sprawdza się na żywo bez pudła i każdy, kto stawił się w Altarze, nie powinien poczuć się rozczarowany.



Lekkie rozczarowanie pojawiło się natomiast po gigu Killing Joke na Mainstage02. To prawda, że główny riff otwierającego set genialnego "The Wait" wciąż wywołuje dreszcze, ale reszta - pomimo bardzo rasowego industrialnego sznytu całości - robiła już nieco mniejsze wrażenie. Z pewnością nie pomogło zmęczenie, palące słońce (choć minęła już 20:00), zbyt duża scena i pływające brzmienie kapeli, ale przede wszystkim - tak to przynajmniej odebrałem - nadmiernie jednolita, monotonna setlista, oparta zresztą niemal w całości na starym lub dla odmiany bardzo starym materiale. Niemal, ponieważ zabrzmiał jeden premierowy utwór - "Autonomous Zone", który znajdzie się na nowym albumie Killing Joke pod tytułem "Pylon". Przyznam, że nieco zabrakło mi późniejszych hitów, pochodzących z trzech ostatnich, bardzo udanych krążków, w rodzaju przebojowych "Hosannas from the Basements of Hell", "The Great Cull" czy "Rapture", ale domyślam się, że takie rozwiązanie byłoby dla Jaza Colemana zbyt sztampowe.
Setlista: The Wait / Wardance / Requiem / The Beautiful Dead / Exorcism / Asteroid / Money Is Not Our God / Autonomous Zone / Pssyche / Pandemonium.



Orange-fucking-Goblin-baby. Taki komentarz właściwie mógłby wystarczyć. Mam wrażenie, że ponownie goszczący na Hellfest Orange Goblin już jakiś czas temu zajął pozycję zarezerwowaną dla ekskluzywnego grona klasyków, jednych z najbardziej szanowanych zespołów danej stylistyki. Od takich bandów właściwie nie wymaga się już fajerwerków, poza wysoką formą koncertową. Nowy album "Back from the Abyss" czapek z głów nie zrywa, za koncertowo ekipa Bena Warda to klasa sama w sobie, nawet jeśli nie ma już w jej występach takiej dozy adrenaliny i żywiołowości, jak miało to miejsce wcześniej. Valley zapełnił się w całości, zespół zrobił swoje, publika ukontentowana. Czego chcieć więcej?



Na godzinę 23.00, kiedy w namiotach skończyły grać Mayhem i Madball, a z głównej sceny nareszcie zeszło reaktywowane zombie Faith No More, organizatorzy zaplanowali dla publiczności piękną niespodziankę. Z głośników ryknęła muzyka, a na monitorach wyświetlono garść danych statystycznych dotyczących Hellfestu oraz podziękowania dla wiernych fanów imprezy. Następnie niebo rozświetlił, w towarzystwie ogłuszającego aplauzu tysięcy ludzi, długi i imponujący pokaz sztucznych ogni. W ten sposób ekipa organizatorów uczciła 10 urodziny festiwalu, który jako spadkobierca poprzedzającego Hellfest Fury Fest wystartował z pierwszą edycją w 2006 roku i od tego czasu imponująco się rozwinął.

To nie był jednak koniec atrakcji zaplanowanych na ten wieczór. Mały dylemat z wyborem sceny, który ponownie przyszło mi rozstrzygnąć, był tak naprawdę związany tylko z cienkim głosem wyrzutów sumienia, które szeptało mi z tyłu głowy: 'czemu stary metaluch zamiast Obituary wybiera Triggerfinger?'. Odpowiedź jest prosta: bo Triggerfinger to w tej chwili jeden z najlepszych koncertowych zespołów rockowych świata. Belgijskie trio to istna petarda, doskonałe i jedyne w swoim rodzaju połączenie korzennego rock'n'rolla, luzu, poczucia humoru i  wzorcowego kontaktu z publicznością. Nic dziwnego, że to właśnie oni, a nie Orange Goblin, zamykali koncertowe wydarzenia w Valley. Mając do dyspozycji sporych rozmiarów scenę, Ruben Block, nie przestając krzesać iskier ze swych vintage'owych gitar, szalał bardziej niż zwykle, decydując się nawet na stagediving, a perkusista Mario Goossens ponownie zaprezentował zabawę na głosy z publicznością, odpowiednio podświetlaną reflektorem przez Blocka. Sceniczna prezencja Triggerfinger, wsparta niezaprzeczalnym przebojowym potencjałem ich kawałków to koncertowy wzór, z którego czerpać powinny nawet bardziej uznane bandy. Pod warunkiem wszakże, że jeszcze chce im się starać. Doskonały koncert!



Niedziela 21 czerwca


Na zegarach nie wybiło jeszcze nawet południe, gdy zameldowaliśmy się w Altarze na Tribulation. I to mimo faktu, że ostatni krążek powszechnie chwalonego zespołu, "The Children of the Night", do którego podczas nagrywania wpadła chyba ciężarówka lukru, przyniósł spore rozczarowanie. Po gigu Szwedów na ubiegłorocznym Roadburn, miałem spory niedosyt, który na szczęście został jednak zaspokojony niedzielnym setem. Melodyjne podejście do death/black metalu, które prezentuje Tribulation dobrze sprawdza się na żywo, do twarzy im nawet z kadzidełkami i wampirzym wizerunkiem, który u innych mógłby budzić jedynie uśmiech politowania. Prawdziwym mistrzem w tej dziedzinie jest zwłaszcza androgeniczny gitarzysta Jonathan Hultén, którego ekspresyjne szczerzenie kłów w stronę publiczności zdecydowanie powinno zainteresować przedstawicieli branży filmowej.



W ramach nadrabiania koncertowych braków zaglądam do Temple na Khold. Norwegowie na żywo nie występują zbyt często, a zawsze odpowiadało mi ich proste, surowe i oparte na rytmie oraz miłości do Celtic Frost podejście do black metalu. Zresztą, ów minimalizm dobrze odzwierciedlał bardziej niż skromny zestaw perkusyjny Sarke, przy którym dobrze poczułby się nawet Ringo Starr. Ze wszystkich czysto blackmetalowych hord, które widziałem na żywo podczas Hellfest 2015, Khold wypadł zdecydowanie najlepiej, nie tylko muzycznie (dzięki prostemu zabiegowi set został zamknięty w swoistą elipsę), ale nawet wizerunkowo. Tu dobrą robotę wykonał wyglądający tak samo, jak na sesjach zdjęciowych frontman i gitarzysta Gard.



Kolej na Valley i całkowitą zmianę klimatu. Russian Circles to jeden z nielicznych reprezentantów post-rocka, którego słucham, a jeszcze bardziej lubię oglądać ich na żywo. Choć zespół porusza się z grubsza w obrębie klasycznych schematów tego gatunku, posadowionych na dualizmie spokojniejszych i narastających gwałtowniejszych dźwięków, ma w sobie iskrę, która wyróżnia go z tłumu innych, zdecydowanie mających czego zazdrościć amerykańskiemu trio. Choćby mocy, z jaką Russian Circles potrafi przyłoić. Zgodnie z przewidywaniami, niedzielny koncert to świetnie zainwestowane 40 minut.



Exodus to kolejny zespół, który padł ofiarą dużej sceny. Nie chodzi tu właściwie o jakieś szczególne problemy techniczne, może poza tradycyjnym już falowaniem dźwięku; po prostu trudno poczuć klimat i uderzenie energii, kiedy kapela gra daleko i jednak nieco monotonnie, a do tego w pełnym słońcu w samym środku dnia. Biorąc pod uwagę panującą tego roku aurę, można było poczuć co najwyżej uderzenie udaru słonecznego. Steve "Zetro" Souza daje radę, reszta formacji zaprezentowała się przyzwoicie, a nieobecność zajętego w Slayer Gary'ego Holta zastąpionego przez Kragena Luma nie miała żadnego wpływu na występ. Poza utworami z ostatniej płyty "Blood In Blood Out" ("Black 13", "Blood In, Blood Out" i "Body Harvest") usłyszeliśmy trochę staroci (m.in. "Bonded by Blood" i "Strike of the Beast"), "Blacklist" z cenionego "Tempo of the Damned" a nawet "Children of a Worthless God". Tym sposobem Zetro musiał nawiązać również do spuścizny pozostałych wokalistów zespołu Paula Baloffa i Roba Dukesa.



Morgoth niedawno gościł w Stodole, jednak hellfestowy koncert Niemców okazał się pod każdym względem lepszy. Zespół zabrzmiał potężniej i bardziej selektywnie, został lepiej przyjęty przez szalejącą publiczność, a przede wszystkim Karsten Jäger bardzo dobrze wpasował się w skład i nie wykazywał - jak w Warszawie - objawów stresu albo też braków kondycyjnych. Tym razem szwedzki frontman przygotowany był perfekcyjnie. Co więcej, formacja wróciła do najstarszych wykopalisk. Co prawda tylko do jednego w postaci "Burnt Identity" z "The Eternal Fall", ale ostatnio zabrakło ich całkowicie. Zespół promował najnowszy, bardzo udany album "Ungod", a kompozycje z niego pochodzące, szczególnie w wersjach live niewiele odstają od klasyków z "Cursed" czy "Odium". Bardzo dobry show.
Setlista: Sold Baptism / Under the Surface / Body Count / Snakestate / Burnt Identity / God Is Evil / Resistance / Traitor / Nemesis / Isolated.



Nie jestem fanem post-sepulturowej aktywności Maxa "everybody jump" Cavalery, jednak ostatni, bardzo udany album Cavalera Conspiracy "Pandemonium" skłonił mnie do udania się pod Mainstage01. Usłyszałem tylko jednego reprezentanta z tego krążka; zresztą jak na zespół, który ma na koncie trzy albumy, bracia Cavalera zbyt często korzystają z dorobku Sepultury. Jej kompozycje, plus jeden utwór Nailbomb (za to duży plus), wypełniły bowiem dokładnie połowę setlisty. A właściwie nawet więcej, ponieważ sięgając po trzy starsze utwory sprzed "Chaos A.D", kapela nieco je skróciła i połączyła w całość. Co ciekawe, choć to bracia C postrzegają siebie jako prawowitych spadkobierców Sepultury i w mniej lub bardziej zawoalowanej formie odmawiają jej prawa dalszego działania pod tym szyldem, klasyki te nie zostały wykonane zbyt dobrze, tylko zadziwiająco szybko i chaotycznie. Zresztą w ten sposób można by określić niemal cały występ, który sprawiał wrażenie odegranego niechlujnie i przeładowanego namawianiem publiczności do skandowania oraz, jakże inaczej, skakania. Odbiło się to na dramaturgii całości i to pomimo niewątpliwej brutalności setu, osiągniętej dzięki własnym utworom Cavalera Conspiracy.
Setlista: Babylonian Pandemonium / Sanctuary / Terrorize / Refuse/Resist / Territory / Sum of Your Achievements / Torture / Beneath the Remains - Desperate Cry - Dead Embryonic Cells / Killing Inside / We Who Are Not as Others / Inflikted / Roots Bloody Roots.



Cannibal Corpse to Cannibal Corpse. Ich przeokrutne koncerty są tak przewidywalne jak fakt, że po poniedziałku następuje wtorek. Tylko koniec świata mógłby zmienić ten stan rzeczy i zapewne tylko on powstrzymałby zespół przed nieodwołalną i bezlitosną zamianą publiczności w mielonkę. Intensywność i agresja, jaką generuje to amerykańskie komando to fenomen, nawet w gronie innych brutalizatorów zza Oceanu. Tak więc wszystko zostaje po staremu, może poza tym, że w połowie setu znalazło się miejsce dla trzech reprezentantów nowego, bardzo dobrego albumu "A Skeletal Domain", odegranych jeden po drugim. Fakt, że amerykańska armia nie wykorzystywała kawałków Cannibal Corpse do torturowania więźniów może świadczyć tylko albo o jej nieudolności, albo o tym, że nawet ona ma nieco litości.
Setlista: Scourge of Iron / Demented Aggression / Evisceration Plague / Stripped, Raped and Strangled / Kill or Become / Sadistic Embodiment / Icepick Lobotomy / I Cum Blood / Make Them Suffer / A Skull Full of Maggots / Hammer Smashed Face / Devoured by Vermin.



Do dziś wspominam genialny koncert Samael na Metalmanii sprzed 20 lat, kiedy zespół - jeszcze z Xy za pełnym zestawem perkusyjnym i klawiszowcem Rodolphe w składzie - promował "Ceremony of Opposites" oraz Epkę "Rebellion", która ukazała się jakiś miesiąc po festiwalu. A że swego czasu za Samael dałbym się żywcem pokroić, zapowiedź zespołu, że również na Hellfeście wykona w całości "Ceremony of Opposites" mocno poruszyła sentymentalną strunę w moim mrocznym sercu. I to pomimo świadomości, że przecież dziś to już zupełnie inny zespół, którego koncerty szczególnie nie porywają. Okazało się jednak, że wszelkie obawy były niepotrzebne, bo w każdej minucie tego gigu czułem jakby dawne czasy (niemal) wróciły. Kapela, która po krótkim intro i bez zbędnego gadania rozpoczęła od razu od "Black Trip", a następnie przejechała się po słuchaczach kolejnymi 10 kawałkami swojego pomnikowego krążka, wypadła po prostu znakomicie. Mocno, pewnie i ekspresyjnie, nawet jeśli niektóre partie zostały nieco przearanżowane i bardziej podbite elektroniką (np. "Son of Earth" przypominał raczej wersję z Epki "Exodus" niż z albumu). Na koniec wystarczyło jeszcze czasu na cztery dodatkowe utwory, w tym aż trzy z "Passage". Świetny koncert.
Setlista: Black Trip / Celebration of the Fourth / Son of Earth / Till We Meet Again / Mask of the Red Death / Baphomet's Throne / Flagellation / Crown / To Our Martyrs / Ceremony of Opposites / Rain / The Ones Who Came Before / The Truth Is Marching On / My Saviour.



Swoistym powrotem do przeszłości był również występ Saint Vitus w Valley. W związku z problemami Wino, który przyłapany na narkotykach nie może koncertować z zespołem w Europie, do składu powrócił Scott Reagers, który nagrał z kapelą trzy albumy, w tym dwa pierwsze. Nic zatem dziwnego, że setlista koncentrowała się na tym właśnie okresie, a debiutancki "Saint Vitus" sprzed ponad 30 lat usłyszeliśmy niemal w całości. To miła odmiana, bowiem maniera Wino zaczęła mi się już nudzić, a Reagers zachował zaskakująco udaną formę wokalną. Wprawdzie frontman zardzewiał trochę, jeśli chodzi o zachowanie na scenie, zazwyczaj nie trafiał też z żartami do publiczności, ale to nie miało większego znaczenia. Zresztą publiczność okazała się wyjątkowo ospała - w końcu to już trzeci intensywny dzień imprezy - i nie rozbudziła jej nawet zapowiedziana przez Dave'a Chandlera niespodzianka - deszcz czarnych balonów.



Triptykon jest jak czarna dziura wysysająca z otoczenia wszelkie światło. Nie ma chyba drugiego takiego zespołu, który potrafiłby generować na żywo podobną ilość mroku, złowieszczej atmosfery i przytłaczającego ciężaru. W dużych dawkach bywa to mocno męczące, ale godzina przewidziana dla Szwajcarów to idealny czas, by zespół zaprezentował to, co zawsze - świetną mieszankę własnych dokonań (m.in. "Tree Of Suffocating Souls", "Altar of Deceit" i "Goetia") oraz klasyków Celtic Frost ("Circle of the Tyrants", "The Usurper" i "Procreation (Of the Wicked)". Smoła lała się ze sceny strumieniami, a Rogaty krył się w każdej nucie. W końcu o to w takiej muzyce chodzi.



Dochodziła północ, i choć impreza miała jeszcze potrwać ponad 2 godziny, dla nas był to już ostatni występ w ramach tegorocznej edycji Hellfestu. Edycji bardzo udanej i pełnej znakomitych koncertów, mimo że większość zespołów mieliśmy okazję widzieć już wcześniej. Kluczowa jest tu jednak niezwykła atmosfera charakterystyczna dla Hellfest, która sprawia, że festiwal może pochwalić się tak licznym gronem fanatyków, dla których trzy czerwcowe dni to najważniejsze daty w muzycznym kalendarzu. Niezwykłe jest również to, że Hellfest, choć jest przecież ogromnym wydarzeniem, w ramach którego na sześciu scenach występuje 160 zespołów, zachował całkiem kameralny klimat i idealnie wrósł w tkankę Clisson. To między innymi dlatego zawsze chce się tam wracać. A więc, ciąg dalszy nastąpi...

Zdjęcia: Małgorzata Napiórkowska-Kubicka
Tekst: Szymon Kubicki