Dwadzieścia lat na scenie i 10 albumów studyjnych na koncie. Belgowie z Enthroned nie składają broni. Może to i dobrze...
Dwie dekady temu Enthroned wystartował ze swą belgijską wersją norweskiego black metalu, bardzo - dla krytyków nawet za bardzo - wzorując się na ziomkach z północy. Pochodząc, na swoje nieszczęście, z małego kraju frytek i czekolady, który nie bardzo może pochwalić się choćby tak malowniczymi jak skandynawskie lasami, nie wspominając o górach czy fiordach, nigdy nie zyskali popularności, którą mogły i wciąż mogą cieszyć się kapele z Północy, pomijając może najbardziej zagorzałych fanów gatunku, którym nigdy dość surowizny. Mimo nieustającej personalnej karuzeli, zespół robił jednak konsekwentnie swoje, regularnie wydając nowe albumy, szybciej lub wolniej reagując na aktualne trendy, zawsze jednak trzymając się blackmetalowego rdzenia.
Szczerze mówiąc, płodność Belgów, jak z automatu strzelających kolejnymi krążkami, trochę mnie zaskoczyła, zdążyłem już bowiem zapomnieć o takich albumach jak "Tetra Karcist", czy "Pentagrammaton" (jeśli kiedykolwiek o nich pamiętałem, bo coś mi mówi, że chyba jednak nie), co zresztą świadczy również o niezwykłej promocyjnej skuteczności poprzednich wytwórni - Napalm i Regain. Teraz jednak Enthroned trafił pod skrzydła Agonia Records i znów próbuje trochę innych dźwięków. Już "Obsidium", debiut sprzed dwóch lat w barwach naszej rodzimej wytwórni, zwiastował zmiany, ale "Sovereigns" to kolejny krok w nowym kierunku. Jak na Enthroned, krok wręcz rewolucyjny. Nie wiem, jak na takie posunięcie zareagowały rynki, czy kurs akcji na światowych giełdach zwyżkował czy wręcz przeciwnie, wreszcie - co sądzą o nowym materiale zagorzali fani formacji, którzy pewnie z rozrzewnieniem wspominają czasy "Prophecies of Pagan Fire" czy "Towards the Skullthrone of Satan". Nie wiem i średnio mnie to interesuje, ponieważ żaden inny album Enthroned nie przypasował mi tak jak "Sovereigns" właśnie. Brawo, Panowie!
Zachowując umiar i właściwe proporcje tego porównania, "Sovereigns" przypomina mi to, co swego czasu zaprezentował Marduk na genialnym "Rom 5:12", kiedy to wreszcie Mortuusowi udało się wywrzeć odpowiedni wpływ na kolegów (co zespół kontynuował na kolejnych dwóch płytach). Chodzi mi przede wszystkim o ogólną atmosferę albumu, niespotykaną wcześniej ilość wolniejszych i spokojniejszych partii, bez odstawiania jednak na bok blackowych galopad, wreszcie swoiście 'religijny' charakter kawałków. Niektóre z nich, takie jak na przykład "Sine Qua Non", "Lamp of Invisible Lights" czy "Baal al-Maut" od razu przywodzą mi na myśl dokonania Szwedów.
Choć trudno mówić tu o dosłownym kopiowaniu, kolejny raz można by zarzucić Enthroned brak własnej wizji i sięganie po sprawdzone, dobrze przyjęte wzorce. Muszę jednak przyznać, że Belgowie nadspodziewanie zgrabnie poukładali nowe klocki w swojej twórczości. Okazało się, że dobrze, a przede wszystkim bardzo swobodnie, potrafią odnaleźć się w melodyjnych czy bardziej podniosłych fragmentach, kiedy trzeba sięgając po dźwiękowe smaczki (np. mnisie czy kościelne zaśpiewy) charakterystyczne rozedrgane brzmienie gitar, które usłyszymy na niemal każdej płycie z szuflady awangardowego black metalu, czy wykorzystując trochę post rockowej aury w "The Edge of Agony". Choć Enthroned już jakiś czas temu przestał pędzić przed siebie na złamanie karku (i bez większego sensu), chyba dopiero na "Sovereigns" udało mu się wreszcie zawrzeć naprawdę interesującą muzykę. Ten krążek po prostu skutecznie się broni i brzmi zaskakująco interesująco. Do najnowszego dzieła Belgów podszedłem z uprzedzeniem, oczekując tego, co zawsze, w tak samo nudnej i nijakiej formie, a tu… niespodzianka. Lubię takie niespodzianki.
Szymon Kubicki