Days Of The Ceremony - 19-20.07.2013 - Warszawa

Relacje
Days Of The Ceremony - 19-20.07.2013 - Warszawa

Piątek i sobota po brzegi wyładowane atrakcjami, czyli druga edycja Days of The Ceremony, okazała się imprezą, jakiej w Polsce dotąd bardzo brakowało.

Ubiegłoroczna odsłona ‘festiwalu’ festiwalem z prawdziwego zdarzenia jeszcze nie była, bo choć zgromadziła konkretne nazwy, została rozbita na kilka pojedynczych dni. W tym roku organizatorom udało się zrealizować to, co planowali od początku - zgromadzić wszystkich (18) wykonawców na jednej dwudniowej indoorowej imprezie. Patrząc na wypasiony line-up, w żadnym stopniu nie ustępujący podobnym imprezom za zachodnią granicą, wiedziałem, że będzie bardzo dobrze. A tu niespodzianka, bo było jeszcze lepiej...

Piątek 19.07


Piątkowa uczta rozpoczęła się całkiem wcześnie, podejrzewam więc, że ludzie pracy nie zdołali dotrzeć na sam początek, ale jakoś trzeba było przecież upchnąć w grafiku wszystkie zaplanowane formacje. Do Progresji udało nam się dojechać, gdy swój występ kończył Vagitarians. Już od wejścia  uwagę zwracała potężnie i elegancko brzmiąca perkusja Grabaża oraz to, że na żywo - tradycyjnie już - doomowe oblicze, znane z debiutanckiego krążka, ustępuje miejsca mocniejszemu i szybszemu graniu. Cóż, wolę, kiedy Vaginy jednak nigdzie się nie spieszą. Więcej doomu, panowie!



Zaplanowany w następnej kolejności set Corruption oznaczał, że podwójną pracę musieli tego dnia wykonać Grabaż oraz Piotr Rutkowski z Vagitarians, którzy od pewnego czasu wchodzą również w skład tej właśnie formacji. Szczerze mówiąc, nie jestem i nigdy nie byłem fanem Corruption, ale być może mocno odświeżony, młodszy line-up, bądź co bądź weteranów, sprawił, że ten gig oglądało się bez bólu. Co więcej, ku mojemu zdziwieniu, parę razy łapałem się na niespodziewanym przytupywaniu nogą w takt żwawego rocka (bo przecież nie stonera) w wykonaniu tego zespołu.

Setlista:
99% Of Evil
Hell Yeah!
Candy Lee  
Highway Ride   
Devileiro
Born To Be Zakk Wylde
Engines
Addicts, Lovers and Bullshitters
Lucy Fair
Revenge



Troubled Horse gościł w Polsce w kwietniu, zastępując Witchcraft na trasie z Orchid, wtedy jednak zagrał skrócony set w zmontowanym naprędce składzie. Tym razem, szwedzka ekipa wróciła w pełni sił, dając znakomity pokaz tego, jak powinien brzmieć retro rock najwyższej próby. Szkoda tylko, że set okazał się niewiele dłuższy aniżeli ten, który miałem okazję widzieć na tegorocznym Desertfeście (kapela dysponowała jednak tylko trzema kwadransami), oraz niemal identyczny. Niemal, bo jednak nie taki sam. Materiał z doskonałego debiutu "Step Inside" uzupełniły bowiem dwa kawałki ("Weep Not Child" i "Desperation") z repertuaru Great Mammoth, tj. kapeli, która stanowiła podwaliny pod Troubled Horse. Nie miałbym nic przeciw temu, by trafiły one na kolejny album formacji, i być może tak się właśnie stanie. Co tu kryć, Szwedzi ponownie górą.  

Setlista:
Tainted Water
As You Sow
One Step Closer To My Grave
Sleep In Your Head    
Shirleen
Weep Not Child
Desperation
Bring My Horses Home
Another Man's Name



Sądząc po reakcjach publiki, Eyehategod był jednym z najbardziej wyczekiwanych zespołów w tegorocznym line-up’ie, a przecież występowali również na ubiegłorocznej edycji Days of The Ceremony. Amerykańska ekipa to jednak koncertowa bestia, co udowodniła i teraz. Za każdym razem, gdy widzę na scenie Mike'a Williamsa, zastanawiam się, jak ten otumaniony, sprawiający wrażenie kompletnie oderwanego od rzeczywistości facet daje sobie radę z tak prostymi czynnościami, jak wiązanie sznurowadeł czy ubranie t-shirta na właściwą stronę. Wciąż nie znalazłem odpowiedzi, wiem jednak, że na deskach radzi sobie świetnie, a co więcej, pamiętał nawet o ubiegłorocznej wizycie w Polsce, choć przekazanie tego w sposób spójny przyszło mu już z pewnym trudem. To wszystko jednak nieważne, grunt, że nowoorleańska ekipa zrobiła to, co do niej należało, czyli zaserwowała odpowiednią dawkę solidnie walącego po mordzie sludge.  



Orange Goblin, jak zwykle, nie zaskoczył. Koncerty brytyjskiej ekipy zawsze stoją na najwyższym poziomie, zawsze emanują odpowiednią dawką energii, ale jednocześnie nie przynoszą niczego nowego. Repertuar wciąż obraca się wokół tych samych kawałków, a żywiołowy Ben Ward tak samo nieustannie kadzi zgromadzonej publiczności, bez względu na to, w jakim mieście czy kraju akurat występuje. To jednak nie ma znaczenia, bo liczy się przede wszystkim dobra zabawa i porcja rewelacyjnej muzyki, a na tym polu Gobliny kasują konkurencję. W szeregach formacji doskonale sprawdził się nowy gitarzysta Neil Kingsbury, który po zaledwie "one fucking rehearsal" zastąpił kontuzjowanego kilka dni wcześniej na koncercie we Włoszech Joe Hoare. Zresztą, aktualna trasa Orange Goblin wyjątkowo obfituje w rozmaite wydarzenia; ciekawych katastrof, jakie spadają na Goblina zapraszam do chronologicznej lektury postów na fanpage zespołu. Wracając do tematu, Kingsbury zagrał w Warszawie drugi koncert, ale można było odnieść wrażenie, że jest w kapeli od zawsze. Pełen profesjonalizm, nic dziwnego, że Ward rozpływał się w zachwytach. Świetny koncert, ale nie mogło być inaczej, bo to w końcu Orange Fucking Goblin Baby!   

Setlista:
Scorpionica
The Filthy & the Few
Made of Rats
Some You Win Some You Lose
Cities of Frost
Stand for Something
Cozmo Bozo
The Ballad of Solomon Eagle
The Fog
Your World Will Hate This
Round Up the Horses
Blue Snow
Quincy the Pigboy
Red Tide Rising



Dla odmiany, zazwyczaj zaskakują natomiast koncerty funeral doomowych kapel. Nigdy nie wiadomo, jak dana ekipa zaprezentuje się na żywo i to bez względu na to, jak dobrym materiałem studyjnym dysponuje. Taki już urok pogrzebowej stylistyki. Ahab, którego wcześniej nie miałem okazji widzieć na żywo, może pochwalić się świetnymi krążkami, zwłaszcza debiutanckim dziełem "The Call of the Wretched Sea", ale wcale nie musiało to gwarantować sukcesu. Niemcy szybko rozwiali jednak wszelkie moje obawy. Choć występowali późno, przed mocno przerzedzoną publiką, której większość opuściła klub tuż po koncercie Orange Goblin, zagrali doskonały koncert. Niezwykle klimatyczny (co podkreślały "morskie" przerwy między utworami) i apokaliptyczny, a kiedy trzeba, wbijający w ziemię swym ciężarem. Growling Daniela Droste sięgał głębin oceanu, a bardzo urozmaicona, finezyjna gra perkusisty Corneliusa Althammera (rzadkość w tej szufladzie) sprawiała, że ręce same składały się do oklasków. Szkoda, że funeralowe granie to w Polsce nisza o pojemności pudełka od zapałek, bo takie granie ma do zaoferowania całe mnóstwo emocji. Biorąc pod uwagę pełną edycję Days of The Ceremony, tylko Suma, grająca dzień wcześniej na before party, wypadła lepiej. Moc!



Sobota 20.07

 

Godzinny poślizg w starcie imprezy sprawił, że całkiem niespodziewanie zdążyliśmy na Leash Eye. Muszę przyznać, że - zachowując rzecz jasna właściwe proporcje - polska odpowiedź na Spiritual Beggars pasuje mi bardziej niż polska odpowiedź na Orange Goblin, czyli występujący dzień wcześniej Corruption. I to zarówno, jeśli chodzi o albumy, jak i koncerty. Hardrockowe, deeppurple'owe brzmienie klawiszy przysłania pewną ‘kwadratowość’ kompozycji warszawiaków, które jednak mają ewidentnie koncertowy potencjał. Dobry start.



In Solitude okazał się najbardziej kontrowersyjnym zespołem festiwalu, a przy okazji swoistym testem na akceptację dla kolejnego lansowanego przez niektóre media bandu, który oferuje przede wszystkim okultystyczną otoczkę, jak też sprawdzianem poziomu tolerancji dla heavy metalu na imprezie o zgoła innym charakterze. Test został oblany - w zależności od punktu widzenia - zarówno przez zespół, jak i przez publiczność. Gdy In Solitude występował na Roadburn, grali w wypełnionej po brzegi sali (inna sprawa, że w najmniejszej z trzech sal w 013), w Warszawie przywitała ich zaś ledwie garstka widzów i nie była to tylko wina stosunkowo wczesnej pory. Festiwale z założenia powinny zachowywać eklektyczny charakter, ale heavy metal w wykonaniu Szwedów okazał się propozycją nie do przeskoczenia dla większości festiwalowiczów. Z drugiej strony, trudno się dziwić, bo choć In Solitude zabrzmieli całkiem mocno i żwawo, nie da się ukryć, że ich granie nie przynosi niczego nowego. Okultystyczny nimb, szal z lisa na szyi frontmana i otaczająca go ‘aura’ - niestety bardzo nastolatkowego - buntu, to trochę za mało, żeby mówić o nowej jakości. Na razie więc Szwedzi, dzięki kontraktowi z Metal Blade, płyną na fali popularności wraz z dziesiątkami innych przedwcześnie wychwalanych kapel, nadrabiających muzyczne braki szatanem i kadzidełkami.



Grająca w następnej kolejności Samsara Blues Experiment wypadła świetnie, ale chyba jednak nie do końca udało im się rozwinąć skrzydła w przewidzianym dla nich, bardzo krótkim czasie. Tego typu koncerty nie powinny kończyć się nim publiczność i zespół na dobre wkręcą się w kolorowego, psychodelicznego tripa. Tym bardziej, że Niemcy, poza najbardziej rozpoznawalnym "Into the Black", sięgnęli tym razem po dłuższe i bardziej klimatyczne kawałki. Co więcej, zaprezentowali na koniec kompozycję z nadchodzącego krążka, która stylistycznie bardziej nawiązywała do debiutu niż do urozmaiconego "Revelation & Mystery". Teraz wypada tylko czekać na płytę i kolejny koncert, tym razem już bez ograniczeń czasowych.



Mars Red Sky wypadł jakoś... dziwnie. Wprawdzie nie jestem fanem, ani tym bardziej znawcą ich twórczości, ale gdy w ubiegłym roku widziałem Francuzów na żywo po raz ostatni, zapamiętałem ich set zupełnie inaczej. Tym razem, zespół zaskoczył mnie delikatnością brzmienia i zbyt daleko posuniętym pitoleniem, na tle którego denerwująca maniera wokalna Juliena Prasa okazała się jeszcze bardziej irytująca niż zwykle. Swoją drogą, dość zabawna jest słabość niepozornego frontmana do gigantycznego Corta z korpusem hollow body. Nie dość, że wygląda z nim, jakby powiesił sobie na szyi wiolonczelę, to jeszcze zakleił taśmą otwory rezonansowe. Ale czego się nie robi dla szyku i odpowiednio vintage'owego wizerunku.



Acid King - podejście drugie. Niestety równie nieudane. Choć bardzo lubię płyty tej formacji, dowodzonej przez Lori S. - rockową frontwoman z prawdziwego zdarzenia, tak na żywo amerykańskie trio zupełnie mnie nie przekonuje. Hipnotyczna monotonia (w dobrym tego słowa znaczeniu), która skutecznie pochłania słuchacza na krążkach studyjnych, na żywo zamienia się w ocean nudy. Co więcej, nie da się ukryć ogromnej dysproporcji pomiędzy brzmieniem przepuszczonego przez efekty wokalu Lori na płytach, a jej śpiewem na żywo. W studio można zrobić wszystko, scena niestety bezlitośnie obnaża wszelkie braki. Przy niemiłosiernie zawodzącej Lori S. nawet Laura Pleasants jawi się jako wszechstronnie utalentowana wokalistka. Jedyny element, który zadziałał jak należy, to charakterystyczny, mocno sfuzzowany sound gitary Lori. Szkoda, bo takie hity jak "2 Wheel Nation" czy "Electric Machine" zasługują na lepszą prezentację.



Fakt, że ekipie Days of The Ceremony udało się zaprosić na fest Pentagram, stanowi najdobitniejszy dowód na to, jaką drogę i w jak ekspresowym tempie udało się pokonać organizatorom imprezy od ubiegłego roku. Co więcej, Amerykanie zaprezentowali się w Warszawie z jak najlepszej strony, być może zmotywowani i chyba zaskoczeni gorącym przyjęciem publiczności (wśród której można było wypatrzyć m.in. muzyków Suma, Samsara Blues Experiment i, co oczywiste, Troubled Horse, dla których Pentagram to najbardziej czytelna inspiracja). Samego siebie przechodził Bobby Liebling, swoim jeszcze bardziej błazeńskim niż zwykle zachowaniem i ciągłymi gestami (od mrugania do tych nieco bardziej obscenicznych) w stronę wypatrzonych w tłumie przedstawicielek płci pięknej. ‘Mój numer pokoju hotelowego to bla bla bla’, zażartował w pewnym momencie frontman, któremu w grudniu tego roku stuknie 60 lat. Nie oszczędzali się także muzycy z zespołu, zaś basista Greg Turley już po pierwszym kawałku dosłownie ociekał potem. Nie obraziłbym się, gdyby w setliście znalazło się nieco mniej utworów z ostatniej płyty "Last Rites", ale nie zabrakło też - bo przecież nie mogło - i żelaznych klasyków. Widziałem już lepsze i gorsze koncerty Pentagram, ale ten warszawski miał w sobie jakąś specyficzną aurę. Godne zwieńczenie imprezy, przynajmniej dla nas, bo na zaplanowany na koniec Belzebong nie mieliśmy już siły.

Setlista:
Sign of the Wolf (Pentagram)
Wheel of Fortune
The Ghoul
Treat Me Right
Forever My Queen
Review Your Choices
Everything's Turning to Night
When the Screams Come
8
All Your Sins
Petrified
Relentless
Be Forewarned
20 Buck Spin



Podsumowując, sporo świetnych koncertów, fajna atmosfera, ogródek, kiełbasa, słońce, duchota w klubie, tani merch, potężny set Sumy na before party, który rozrywał niewiernych na strzępy, i wszystko inne, co tylko przyjdzie do głowy. Days of The Ceremony okazało się rewelacyjną imprezą, a przecież kultowy dziś Roadburn zaczynał swego czasu jeszcze skromniej. Kto z mniej lub bardziej niepoważnych względów zrezygnował ze spędzenia tego weekendu w Progresji, która bez dwóch zdań powinna pękać w szwach, ten…. [cenzura].

Foto: Małgorzata Napiórkowska-Kubicka
Tekst: Szymon Kubicki