Roadburn Festival 2014 - 10-13.04.2014 - Tilburg (Holandia)

Relacje
Roadburn Festival 2014 - 10-13.04.2014 - Tilburg (Holandia)

Po dwóch latach przerwy, po raz trzeci wracamy na Roadburn Festival. Było za czym tęsknić.

Roadburn to ideał indoorowego festiwalu, który od lat nie ma sobie równych, jeśli chodzi o repertuar, klimat i atmosferę. Nic dziwnego, że impreza zyskała całą rzeszę wiernych fanów, czy wręcz wyznawców, którzy co roku pielgrzymują do Tilburga. Wiedzieliśmy, że prędzej czy później i my musimy tam powrócić, a dwuletnia przerwa tylko podkręciła apetyty.

Podczas naszej absencji nastąpiło nieco organizacyjnych zmian, a kilka nowinek pojawiło się w tym roku po raz pierwszy. Przede wszystkim Roadburn coraz śmielej wykracza poza trzy sceny klubu 013. Festiwalowe wydarzenia można było śledzić również w położonym dosłownie trzydzieści metrów obok klubie Het Patronaat. Zastąpił on zlokalizowany nieco dalej Midi Theatre, zamknięty bodajże w 2012 r. ze względów bezpieczeństwa. Patronaat to świetna, klimatyczna miejscówka, stanowiąca bardzo udane wykorzystanie przykościelnej kaplicy, zbudowanej na planie prostokąta, z charakterystycznym sklepieniem i 'świętymi' witrażami w oknach. Na piętrze ulokowano tu czwartą scenę festiwalu, a na parterze roadburnowe dania serwowała restauracja, która działa tu na stałe, niezależnie od muzycznych wydarzeń w 013.



Piątą scenę imprezy zorganizowano w pobliskim, oddalonym o jakieś 200 metrów klubie Cul De Sac, gdzie w poprzednich latach odbywały się koncerty towarzyszące, a który teraz awansował do rangi regularnej sceny festu. Jak zwykle, konieczność dokonania wyboru jednego koncertu musiała oznaczać konieczność rezygnacji z innych, ale to przecież urok każdej większej imprezy tego rodzaju.

Mało atrakcji? W położonym naprzeciw 013 klubie V39 zlokalizowano festiwalowe kino, małe, ale przytulne centrum prasowe, odbywały się tu też okolicznościowe panele z udziałem muzyków i innych zaproszonych gości. W tym roku, po raz pierwszy, merch można było znaleźć nie pod dachem V39, ale na straganach rozstawionych wzdłuż krótkiej ulicy Veemarktstraat, przy której usytuowany jest 013, V39 i Patronaat oraz wielopoziomowy parking Tivoli. Tym sposobem, prawie całą festiwalową przestrzeń, tak obfitującą w atrakcje, połączył obszar zaledwie kilkunastu metrów. Całość uzupełniała między innymi wystawa koncertowych fotografii oraz prac Arika Ropera, znanego z projektów okładek do płyt takich artystów, jak High on Fire, Earth, Sleep, Weedeater, Grand Magus, Astra czy Ancestors. Jedno jest pewne: nuda na Roadburn nie zagląda nigdy.



DZIEŃ 1 - CZWARTEK


Nieprzenikniona mgła, rozmyte światła latarni i pusty marketowy koszyk na parkingu. Okładka "Return To Annihilation", ostatniego albumu Locrian, doskonale oddaje nie tylko jego zawartość, ale również klimat koncertu, który na scenie Patronaatu zainaugurował muzyczne atrakcje festiwalu. Amerykańscy podopieczni Relapse Records (wytwórni, która w tym roku mogła pochwalić się bardzo liczną reprezentacją na RB), rozpoczęli od świetnej dawki drone i elektronicznych, czasem nieco sennych, czasem niepokojących muzycznych plam. Przyznam, że właśnie to oblicze formacji podobało mi się najbardziej, trio jednak bardzo sprawnie łączy takie dźwięki z bardziej sformalizowanymi, czasem nawet piosenkowymi strukturami i blackmetalowym wokalem. Zróżnicowany, choć jednocześnie spójny koncert, bardzo dobry na początek czterodniowego maratonu.



Łapiemy się na połowę koncertu Sourvein na dużej scenie 013. Amerykanie zaprezentowali solidną dawkę morderczego sludge/doomu, jednak - podobnie jak na albumach - nieszczególnie porywającą. Kapeli brakuje nieco umiejętności w tworzeniu przykuwających uwagę dźwięków oraz talentu do melodii, która wbrew pozorom ma w tej stylistyce niemałe znaczenie. Wie o tym na przykład Conan, który kilka godzin później bez najmniejszego trudu, za to z niemałym polotem, zdmuchnął Patronaat z powierzchni ziemi. Sourvein to jednak wciąż nie ta liga.

Beastmilk, za sprawą ubiegłorocznego debiutu "Climax", wywołał spore poruszenie wśród publiczności chcącej za wszelką cenę być na czasie ze wszystkimi modnymi i kultowymi nowinkami. Bywalcy naszego rodzimego OFF Festivalu z pewnością wiedzą, o czym mówię. Zaproszenie Finów na Roadburn świadczy o tym, że organizatorzy świetnie wyczuwają podobne, przyznam nie do końca dla mnie zrozumiałe, trendy. Beastmilk, owszem, zgrabnie miesza post-punkowy, zimnofalowy i nieco gotycki klimat z niemal popowymi strukturami, ale nawet po dłuższym relaksie w coffeeshopie nie mógłbym przyznać, że jest to granie szczególnie oryginalne. Nawet na fińskiej scenie, która przecież lata temu wydała na świat choćby Babylon Whores czy Tenebre (okres dwóch pierwszych płyt). Nie wspominając o oryginalnych źródłach inspiracji kapeli, w rodzaju Joy Division, Killing Joke czy Misfits. Beastmilk gra całkiem przyjemnie, a ich piosenki, w głównej mierze pochodzące z "Climax" (m.in. "Death Reflects Us", "The Wind Blows Through Their Skulls", "You Are Now Under Our Control", "Nuclear Winter", "Fear Your Mind", "Love in a Cold World") dobrze sprawdzają się w wydaniu na żywo. Trochę jednak razi zbyt duże wzajemne podobieństwo poszczególnych kawałków, opartych na niemal identycznej pracy perkusji i podobnej konstrukcji zwrotka-refren. Wiem, że przyjęta stylistyka nie pozwala na nadmierne szaleństwa, ale więcej zróżnicowania z pewnością by nie zaszkodziło.

     

Napalm Death na Roadburn to kolejny dowód na to, jak szeroka staje się formuła tego festu, która - kiedy trzeba - umiejętnie czerpie z innych gatunków. Swoją drogą, bardzo mnie cieszą takie stylistyczne wycieczki organizatorów, zwłaszcza w kierunku death metalu. Zresztą, kto dobrze zna twórczość Napalm Death ten wie, że zespół ma wszelkie atuty, żeby wpasować się w taką imprezę. Anglicy z okazji Roadburn wydali nawet okolicznościowy limitowany winyl (był do kupienia na miejscu) i zapowiedzieli set złożony z najwolniejszych kawałków w karierze. Słowa dotrzymali, a słuchacze mieli możliwość udziału w absolutnie wyjątkowym koncercie, złożonym z kompozycji, których próżno szukać na typowym gigu Napalm Death. Starczyło nawet miejsca na premierową kompozycję - "Dear Slam Landlord", która nie odstępowała od mrocznego, ciężkiego oraz nieco odhumanizowanego klimatu występu, podkreślanego przez industrialnie brzmiącą gitarę Mitcha Harrisa. Wiedziałem, że będzie dobrze, ale nie spodziewałem się, że aż tak dobrze. Fenomenalny występ, z pewnością jeden z lepszych na całym festiwalu.      

Setlista:
Harmony Corruption
Contemptuous
Evolved As One
Cold Forgiveness
The Lifeless Alarm
Our Pain is Their Power
Persona Non Grata / Smear Campaign
Self Betrayal
Dear Slam Landlord
Atheist Runt
Morale



Od razu po Napalm Death, pędzę do Stage01, czyli najmniejszej sali 013 (kiedyś noszącej bardziej adekwatną do wielkości nazwę BatCave), bo tam publiczność czarował już The Cult of Dom Keller. Po rozpoczęciu koncertu, wbicie się głębiej do śmierdzącej potem i wypełnionej potwornym zaduchem i tłumem maniaków Stage01, jest właściwie niemożliwe, ale wystarczyło stanąć zaraz za progiem, by w pełni dać się porwać kolorowej i psychodelicznej muzie Anglików. Nie potrwało to długo, mam więc nadzieję, że uda mi się jeszcze kiedyś zobaczyć ich ponownie w akcji.  

Wracam pod dużą scenę, która odpowiednio wystylizowana czeka już na sprawców jednej z największych ubiegłorocznych niespodzianek, czyli Corrections House. Określenie 'supergrupa' jest moim zdaniem nadużywane, ale z drugiej strony jak inaczej nazwać zespół, w składzie którego znaleźli się Scott Kelly (Neurosis), Mike IX Williams (Eyehategod), Bruce Lamont (Yakuza) i Sanford Parker (Minsk)? Panowie dobrze prezentują się w jednolitych uniformach, choć jak zwykle zabiedzony, za to tym razem (zaskakująco) całkowicie trzeźwy Williams wyglądał w nim jak we wdzianku po starszym bracie. Wokalista (choć tę rolę pełnią okazjonalnie również wszyscy pozostali muzycy kapeli), który miał do zaśpiewania, a zwłaszcza wyrecytowania, sporą paletę tekstów (np. w "Last City Zero") wspomagał się kartkami i przypominającą biblię czarną książeczką, ozdobioną charakterystycznym logo zespołu. Corrections House odbieram jaką swoistą kontynuację znakomitego Circle of Animals, i słychać to zwłaszcza na żywo. Potężny, apokaliptyczny beat, od którego trzęsła się podłoga w 013, nadawany przez Parkera oraz saksofonowe odjazdy Lamonta wybijały się na pierwszy plan, ale nie bez znaczenia były rzecz jasna i partie gitary Kelly'ego. Zespół postawił na masywne, wbijające w podłogę brzmienie, doskonale kontrastujące z bardziej klimatycznymi momentami. W setliście, prócz "Hoax the System" z pierwszego singla, znalazły się kompozycje z debiutanckiego albumu "Last City Zero" odegranego niemal w całości (kolejność przypadkowa: "Serve or Survive", "Bullets and Graves", "Dirt Poor and Mentally Ill", "Hallows of the Stream", "Last City Zero", "Party Leg and Three Fingers", "Drapes Hung by Jesus"). Doskonały koncert, z pewnością lokujący się w pierwszej trójce tegorocznej, 19 edycji Roadburn Festiwal.



Nie ma czasu do stracenia, bo w Patronaat grają już mistrzowie wagi superciężkiej z Conan. Czekamy kilka minut w kolejce - Patronaat ma ograniczoną pojemność i przy bardziej popularnych zespołach trzeba trochę poczekać, aż zwolni się miejsce - i lądujemy w środku. Conan, a właściwie - biorąc pod uwagę sceniczną prezencję - Hooded Conan, zaostrzył nasz apetyt dzięki wydanej w lutym świetnej nowej płycie "Blood Eagle". Zbyt krótki koncert nie zaspokoił apetytu, ale udowodnił ponad wszelką wątpliwość, że w walcowatym i momentami bardzo motorycznym oraz chwytliwym graniu niewielu może dorównać Anglikom, a takie kawałki, jak "Foehammer" mają ogromny koncertowy potencjał.



Cześć publiki opuściła Patronaat, by zdążyć na Crowbar na dużej scenie 013, my jednak zostajemy w środku na True Widow, który w ubiegłym roku wydał bardzo dobry album "Circumambulation". Spokojna, rozmarzona muzyka zespołu okazała się idealnym zwieńczeniem wieczoru. Szkoda, że nieco szwankowało brzmienie, bas czasem za bardzo brzęczał, a śpiew DH Phillipsa był raczej słabo słyszalny. Za to kiedy za mikrofonem stawała basistka Nicole Estill, jej słodki głosik działał wyjątkowo kojąco.



Dylemat, co wybrać w następnej kolejności - Bong, Graves At Sea czy Freedom Hawk, rozwiązujemy w najprostszy sposób - na dziś wystarczy.

DZIEŃ 2 - PIĄTEK


Piątek na Roadburn to tradycyjnie dzień, w którym na scenach 013 grają zespoły zaproszone przez kuratora imprezy. W tym roku był nim Mikael Akerfeldt z Opeth. Jednak w czasie, gdy na dużej scenie klubu występowały Magma i Comus, my wybieramy Patronaat, gdzie pierwszy na scenie pojawił się Tyranny. Nie mogliśmy odpuścić rzadkiej okazji do zobaczenia na żywo twórców jednej z najbardziej morderczych i najwolniejszych funeral doomowych płyt ever, czyli debiutu i jedynego jak dotąd albumu Finów "Tides of Awakening". Od czasu premiery tego krążka minęło już dziewięć lat i w tym czasie zespół praktycznie nie przejawiał żadnej muzycznej aktywności, choć nie było tego widać na scenie Patronaat. Poszerzony, koncertowy skład formacji (zamiast tradycyjnego basu, elektryczny kontrabas), dostarczył zgromadzonym w klubie dokładnie tego, czego można było oczekiwać - potężnej dawki ciężkiego, powolnego grania, strawnego wyłącznie dla najbardziej zagorzałych fanów gatunku. Część publiki nie dała rady, ale nam hipnotyczna moc Tyranny nie pozwoliła się nawet poruszyć. Moc!



The Body to kolejna rzecz dla twardzieli. Jeśli mam być szczery, nie do końca kupuję propozycję tego amerykańskiego duetu. Perkusja, gitara, elektroniczne sprzężenia i histeryczny wrzask wokalisty zlewały się w zamulającą i monotonną dźwiękową masę. Może to i ciekawe koncertowe doświadczenie, zwłaszcza dla snobujących się miłośników wszystkiego, co awangardowe, nawet jeśli owa awangarda wyraźnie kreowana jest sztucznie i bardzo na siłę. Takie połączenie noise i sludge to nie do końca moja filiżanka herbaty. Prawdopodobnie najsłabszy koncert festiwalu.



Dwa koncerty jednego zespołu w ramach jednej edycji Roadburn to już tradycja; mająca sens tym bardziej, że sety często mocno różnią się od siebie, choć nie zawsze aż tak radykalnie, jak w przypadku Corrections House, który tego dnia w Hat Patronaat zaprezentował zupełnie inne oblicze aniżeli w czwartek - bardziej eksperymentalne, ambientowe i klimatyczne. Owszem, scena trzęsła się tak bardzo, że by zapobiec opadaniu na ziemię kartek z tekstami Williamsa, technicy musieli przymocować je do pulpitu taśmą klejącą. Mimo to było znacznie spokojniej, a Bruce Lamont ze swoim saksofonem czarował jeszcze więcej niż dzień wcześniej. W setliście znalazł się między innymi jedyny utwór z "Last City Zero" pominięty w czwartek, czyli "Run Through the Night", wykonany z gościnnym udziałem Mike'a Scheidta z Yob, który chwycił za gitarę akustyczną. Nie wszystkie pomysły Corrections House okazały się trafne, narastający gwar rozmów znudzonej publiczności słychać było w czasie przydługiej recytacja Williamsa, ale to właściwie jedyny mały mankament gigu. Choć w wykonaniu CH zdecydowanie wolę apokaliptyczną dźwiękową nawałnicę, piątkowy gig dodatkowo pokazał nietuzinkowy charakter formacji. "Eyehategod! I can't believe" - krzyknął ktoś z publiczności w reakcji na oratorskie wyczyny frontmana, jakże odmienne od tego, do czego przyzwyczaił fanów w swoim macierzystym zespole. Był to całkiem dobry komentarz do tego koncertu.  



Czas na dużą scenę 013 i koncert Claudio Simonetti's Goblin, który okazał się jedną z największych pozytywnych niespodzianek festu. Simonetti, mimo bardzo rozbudowanej dyskografii, wciąż pamiętany jest przede wszystkim jako autor zarejestrowanych pod szyldem Goblin soundtracków do klasycznych już dziś filmów, między innymi Dario Argento i George'a Romero. W setliście nie mogło więc zabraknąć takich kompozycji, jak "L' Alba Dei Morti Viventi" i "Zombi", "Suspiria", "Profondo Rosso" i "School at Night", "Tenebre", "Phenomena", "Demon", "Non Ho Sonno" i "Death Farm", którym towarzyszyły wyświetlane na ekranie fragmenty tych obrazów, ale także między innymi solidnej reprezentacji jednej z nielicznych 'niesoundtrackowych' płyt Goblin, klasycznej już "Roller" z 1976 r. ("Roller", "Aquaman", "Snip-Snap", "Goblin"). Koncertowa inkarnacja Claudio Simonetti's Goblin to rock progresywny na najwyższym poziomie. Na pierwszy plan wybijają się oczywiście klawisze niezwykle sympatycznego lidera, ale nie dominują one nad pozostałymi, świetnymi instrumentalistami wchodzącymi w skład zespołu, zwłaszcza gitarzystą Bruno Previtali i perkusistą Titta Tani. Simonetti ciepło dziękował publiczności oraz Mikaelowi Akerfeldtowi za zaproszenie na Roadburn, zapowiadał utwory i świetnie się bawił, na przykład wtedy, gdy rozpoczynając "Demon" ubrał na chwilę srebrną maskę, wyglądającą dokładnie tak, jak ta pojawiająca się w filmie. Nie miałbym nic przeciw temu, by polscy organizatorzy progresywnych koncertów czy imprez zainteresowali się Goblinem, bo naprawdę warto!



Co wybrać, Candlemass czy Obliteration? Był to zapewne mój największy dylemat tegorocznej edycji Roadburn. Rozum wskazywał na Obliteration, którego wcześniej nie widziałem, serce zaś na - po raz kolejny - Candlemass. Jak zawsze, wygrało serce. Trzy lata wcześniej, na Roadburn 2011, miałem okazję obejrzeć na tej samej scenie wykonany w całości, z oryginalnym wokalistą Johanem Längquistem w składzie, debiutancki album "Epicus Doomicus Metallicus". Tym razem fanów Candlemass czekał kolejny prezent, czyli zagrany na żywo trzeci, wydany ponad 25 lat temu krążek "Ancient Dreams". Jak zwykle okazało się, że Szwedzi to klasa sama w sobie, a nowy wokalista Mats Levén wnosi do kapeli sporo młodzieńczej energii (mimo, że jest zaledwie o rok młodszy od lidera Leifa Edlinga). Choć klasyczne kompozycje z "Ancient Dreams" już na zawsze kojarzyć mi się będą z jedynym i niepowtarzalnym Messiahem Marcolinem, Levén świetnie radzi sobie z tym repertuarem, sięgając po kawałki, których na żywo nie wykonywał ani Marcolin ani Robert Lowe. Co ciekawe, w "Incarnation of Evil" za mikrofonem pojawił się A.A. Nemtheanga z Primordial (który prowadził roadburnowe afterparties), a po zakończonym secie numerów  z "Ancient Dreams" Edling dodatkowo, z kieliszkiem wina w ręku, odśpiewał po szwedzku okolicznościową przyśpiewkę. Na zakończenie, w ramach bisów kapela zagrała jeszcze połączone ze sobą "Bewitched" i "Solitude". Szkoda tylko, że publiczność okazała się zaskakująco niemrawa, ale to na Roadburn niestety dość częste zjawisko. Mam nadzieję, że Edling nie skoncentruje się w przyszłości tylko na znacznie słabszym Avatarium i nie powiedział jeszcze z Candlemass ostatniego słowa. Oby nie ograniczył się tylko do sporadycznych festiwalowych koncertów swej macierzystej kapeli. Jak będzie, czas pokaże.

Setlista:
Mirror Mirror
A Cry From the Crypt
Darkness in Paradise
Incarnation of Evil (with Alan Averill of Primordial)
Bearer of Pain
Ancient Dreams
The Bells of Acheron
Bewitched / Solitude



Tradycyjnie, piątkowy roadburnowy wieczór wieńczy występ zespołu kuratora festiwalu, czas zatem na Opeth. Formacja zgromadziła pod sceną autentyczny tłum, co dowiodło, że wbrew obawom niektórych Opeth dobrze wpisał się w profil imprezy. Wskazuje to też na widoczny gołym okiem fakt, że publiczność Roadburn zmienia się nieustannie. Mam wrażenie, że coraz większy odsetek stanowią wśród niej fani bardziej "metalowych" dźwięków, którzy zaczynają wypierać tych bardziej alternatywnych. Mikael Akerfeldt, zazwyczaj bardzo gadatliwy, tym razem, zamiast na czarowaniu urokiem osobistym i gwiazdorzeniu, skupił się na tym, co najważniejsze, czyli na graniu. Koncert niczym jednak nie zaskoczył. Dwa kawałki z ostatniej płyty "Heritage" plus garść żelaznych klasyków, wykonanych jak zwykle z podziwu godną, zegarmistrzowską wręcz precyzją. Wszystko, co trzeba, ale w sumie nic ponad to.

Setlista:
The Devil's Orchard
Ghost of Perdition
White Cluster
Hope Leaves
Atonement
Heir Apparent
Deliverance
The Lines in My Hand
Blackwater Park



DZIEŃ 3 - SOBOTA


Sobotę zaczynamy nietypowo, bo od udziału w panelu o wszystko mówiącej nazwie "The Myth of Vinyl". Moderatorem dyskusji, dotyczącej tajników produkcji płyt winylowych, był Robert Haagsma, autor książki "Passion for Vinyl", a na pytania odpowiadali Anouk Rijnders z Record Industry, największej tłoczni winylowych krążków na świecie, Andreas Kohl z niemieckiej tłoczni Optimal Media oraz Drew Juergens z Relapse Records. Godzinny panel okazał się mega ciekawy dla wszystkich zainteresowanych tym najszlachetniejszym nośnikiem muzyki. Roadburn jest zresztą doskonałym miejscem na podobne spotkania, wystarczy spojrzeć na stoiska z merchem, na których płyty winylowe zawsze zdecydowanie dominują nad kompaktami. Z panelu można było dowiedzieć się między innymi o tym, dlaczego tłocznie wciąż pracują na maszynach sprzed trzydziestu lat (najnowsza działająca, używana wciąż maszyna pochodzi z 1985 roku), dlaczego nawet pięćdziesięcioletnie doświadczenie przy pracy w tym biznesie może być niewystarczające do rozwiązania wszystkich problemów pojawiających się w procesie produkcji winyli, czym różni się produkcja i rejestracja muzyki z przeznaczeniem na płytę winylową od tej, która ma trafić na kompakt, jaka jest różnica między czarnymi a kolorowymi winylami, dlaczego winylowe picture dyski to chłam nadający się co najwyżej na ścienny zegar, ale na pewno nie do słuchania, oraz czy możliwe jest stworzenie czarnej płyty, która po zakończeniu będzie... odtwarzać się od początku (winylowy re-play). Bardzo fajny pomysł, więcej takich inicjatyw w przyszłości.



Jako pierwszy na dużej scenie 013 pojawia się Noothgrush. Sądząc pod komentarzach, zawartych w roadburnowm zinie (tak, Roadburn to prawdopodobnie jedyny festiwal, który w czasie imprezy wydaje własnego zina - każdego dnia nowy numer, powielany na ksero - jak oldschool to oldschool - i rozdawany za darmo), Amerykanie mieścili się w gronie mocno wyczekiwanych ekip. Ich surowy sludge okazał się jednak na żywo bardzo monotonny i podobnie, jak w przypadku Sourvein, pozbawiony błysku. Noothgrush to eksperci od splitów, a w ich przypadku reguła ta sprawdza się też na scenie. W mniejszej dawce można tego posłuchać, w większej już niekoniecznie.



Kolejny na dużej scenie Windhand zwrócił na siebie szerszą uwagę drugim albumem "Soma", wydanym w ubiegłym roku nakładem Relapse. Amerykanie z Richmond wywołali trochę szumu wśród starych, ale więcej chyba jednak pośród nowych fanów doomowego grania, dzięki wypróbowanej wcześniej przez wiele innych ekip, i jak widać wciąż działającej, recepcie: czcij Electric Wizard i kopiuj z niego, ile wlezie. Windhand bez żenady czerpie więc z dorobku Elektrycznego pełnymi garściami i choć 'oryginalność' to pojęcie nie mieszczące się w ich słowniku, trzeba przyznać, że kopiują EW całkiem zgrabnie. Dorthia Cottrell dobrze sprawdza się w roli frontwoman i to również należy zapisać na plus tej ekipy. Odbiór podobnych koncertów zależy od słuchacza i jego stopnia tolerancji wtórności oraz bardzo daleko idącego inspirowania się gwiazdami gatunku. Wzór pozostaje niedościgniony, ale być może w przyszłości Windhand wybije się na niepodległość. Na razie jest solidnie, ale szału nie ma.



I tak nadszedł Yob... Kolejny koncert tego mocarnego trio, w którym przyszło nam uczestniczyć, potwierdził prawdziwość twierdzenia, że JEST YOB i są inne zespoły, które zaledwie próbują mu dorównać. Yob wciąż wyznacza standardy potężnego, miażdżącego i hipnotycznego doomu i w tej dziedzinie jest poza wszelką konkurencją. Tym razem ekipa pod wodzą Mike'a Scheidta zaprezentowała w całości rewelacyjny album "The Great Cessation" z 2009 roku i był to dodatkowy argument, nakazujący stawić się bez dyskusji pod dużą sceną 013. Formacja, niczym u Hitchcocka, rozpoczęła trzęsieniem ziemi, w końcu otwierający płytę i koncert "Burning the Altar" to szczytowe osiągnięcie gatunku, 12 minut doomowej apokalipsy, która pozostawia po sobie jedynie zgliszcza. Dalej było równie potężnie, a kapela po mistrzowsku operowała ciężarem i nieco spokojniejszymi momentami, nieubłaganie wciągając słuchacza, również przy pomocy świetnych "wodnych" wizualizacji, do własnego świata. Szwankowało trochę nagłośnienie mikrofonu Scheidta, najlepiej przebijał się jego potężny growling, ale to w gruncie rzeczy drobiazg. Koncert był rejestrowany, więc podejrzewam, że zaowocuje kolejną, trzecią już yob-ową koncertówką z Roadburn. Potęga!

Setlista:
Burning the Altar
The Lie that is Sin
Silence of Heaven
Breathing from the Shallows
The Great Cessation



Obliteration, Tribulation i Bolzer. Te trzy nazwy niezbicie świadczą o tym, że organizatorzy Roadburn mają otwarte umysły i trzymają rękę na deathmetalowym pulsie, bezbłędnie wyłapując to, co najgorętsze i, cóż, najbardziej modne w tej stylistyce. Nie wiem, jak było w przypadku do bólu oldschoolowych Norwegów, bo niestety nie dałem rady zobaczyć piątkowego gigu Obliteration, ale ich znacznie bardziej melodyjni kumple ze Szwecji nie zgromadzili w Patronaacie kompletu widzów. Nie tylko nie trzeba było stać w kolejce przed wejściem do klubu, ale, choć dotarłem tam zaraz po Yob, spóźniony kilka minut, bez trudu zająłem dobre miejsce na wiecznie zatłoczonym balkonie Hat Patronaat. Szkoda, bo Tribulation bardzo dobrze sprawdzają się na żywo, a ich "The Formulas of Death" to jeden z najlepszych ubiegłorocznych albumów w tej stylistyce. Może chodzi o charakterystyczną, wybijającą się na pierwszy plan melodykę kompozycji, może o corpse painting, a może do bólu metalową, balansującą na krawędzi kiczu stylizację, która najwyraźniej nie do końca trafia w gusta części uczestników festiwalu. Tak czy owak, był to moim zdaniem bardzo udany gig i dopóki Tribulation nie pogubi się całkiem w cukierkowym świecie melodii, dopóty warto mieć na nich oko.

Zostajemy w Patronaacie na Indian, kolejnej ekipie ze stajni Relapse mającej na koncie niedawno wydany, całkiem przyzwoity album. Doświadczeni Amerykanie dobrze łączą brudne i bardzo ciężkie sludge'owe dźwięki z - a jakże - niemal blackmetalowym skrzekiem. W ich bezlitosny, trudno przyswajalny dla nieprzyzwyczajonego słuchacza występ wkradło się trochę nużącej monotonii, co w połączeniu z dość późną porą powodowało mały opad powiek. Generalnie jednak - udany set.



Inter Arma, którzy zaprezentowali się w Green Roomie, to przykład zespołu znacznie lepiej wypadającego na żywo aniżeli na płytach. Ich ubiegłoroczny, dobrze przyjęty album "Sky Burial" można przesłuchać, ale znacznie więcej atutów formacja serwuje na scenie. No dobrze, miotający się wokalista Mike Paparo, toczący po publiczności obłędnym spojrzeniem, bywa w tym przerysowaniu chwilami trochę zabawny, ale ma to swoje uzasadnienie, bowiem Inter Arma zabrzmiała znacznie mocniej i ciężej niż w warunkach studyjnych. Pierwsze skrzypce w zespole dość niespodziewanie gra dziki perkusista T.J. Childers, który na początek zaprezentował publice swe pozamuzyczne atuty, przebierając się bezpośrednio na scenie w gustowne różowe spodenki, a następnie z pełnym zaangażowaniem odgrywając szalone podziały, na koniec setu korzystając nawet z przygotowanej zawczasu… wielkiej gałęzi. Zbuntowani Amerykanie nie przejęli się również wyznaczonym czasem, z uporem ignorując coraz bardziej rozpaczliwe znaki technika i przedłużając show o dobre 10 minut, co na Roadburn należy do rzadkości. Dobra, zaskakująco dobra robota.



W planach był jeszcze Horse Latitudes, ale zmęczenie wzięło górę, tym bardziej, że przed nami jeszcze niedzielny Afterburner.

DZIEŃ 4 - NIEDZIELA (AFTERBURNER)


Afterburner to tak naprawdę czwarty dzień Roadburn, na który jednak trzeba kupić dodatkowy bilet. Z założenia uczestniczy w nim mniej osób, koncerty odbywają się tylko w 013 (duża scena i Green Room) oraz w Cul de Sac. Stoiska z merchem przenoszą się na ten dzień do wnętrza 013, nie działa też nawet centrum prasowe. Mimo odczuwalnej aury imprezy dobiegającej końca, w tym roku muzyczny zestaw Afterburnera był nad wyraz gorący i wart uwagi.

Afterburner rozpoczyna się od koncertu Aqua Nebula Oscillator w Green Roomie. Psychodeliczni, klimatycznie wystylizowani Francuzi otoczeni mnóstwem instrumentów ledwo zmieścili się scenie. Nie przeszkodziło im to jednak w skutecznym zabraniu publiczności w godzinny, kolorowy, spacerockowy trip. Nie trzeba wprawdzie do wspólnej podróży z ANO worka kwasu, panowie nie są aż tak pokręceni, ale to nic. Dobry początek dnia.



Tłum w Green Roomie zgęstniał jeszcze bardziej, kult czaił się po kątach, bo oto na scenie miał pojawić się Bolzer, deathmetalowa sensacja, która ubiegłoroczną trójutworową ledwie epką wywołała tyle szumu, że niektórzy zdołali umieścić ją nawet w zestawieniach najlepszych albumów 2013 roku. Trochę w tym chyba przesady, bo warto jednak poczekać, co duet zaproponuje w przyszłości. Nie da się jednak ukryć, że w Szwajcarach drzemie prawdziwa, plugawa i nieokrzesana metalowa dusza (wokalista i gitarzysta KzR wygląda, jakby dopiero co opuścił swą ukrytą w środku lasu jaskinię). Ich koncert świetnie to pokazał. Mimo początkowych problemów technicznych, Bolzer tylko przy użyciu gitary i perkusji sprawił wszystkim oldschoolową brutalną soniczną masakrę, a takie kawałki jak C.M.E dosłownie niszczą wszystko, co żyje. Zespół doskonale, najprostszymi środkami, przywołuje ducha dawnych czasów, kiedy to pod pojęciem 'metal' kryła się inna niż dziś muzyka. Szwajcarzy nie mają na koncie zbyt wielu kawałków, zaprezentowali więc cały materiał z demówki "Roman Acupuncture" oraz debiutanckiej epki "Aura", a także dwa utwory z nadchodzącej epki "Soma". Nie było wyjścia, natychmiast po koncercie udaliśmy się na stoisko z merchem, by zakupić "Aurę". Oczywiście na jedynym słusznym nośniku, czyli na kasecie. Co kult, to kult, czy nie tak?

Setlista:
Roman Acupuncture
Steppes
C.M.E.
Soul Eclipse
Graves
Entranced by the Wolfshook
The Great Unifier
Zeus - Seducer of Hearts



Drugi show Yob w ramach tegorocznej edycji Roadburn to rzecz więcej niż obowiązkowa, tym bardziej, że z zupełnie inną setlistą i, jak się okazało, zauważalnie skromniejszymi wizualizacjami. Siłą rzeczy, formacja ominęła odegrany w sobotę w całości "The Great Cessation" i skupiła się na kawałkach z innych płyt: mocarnym "Quantum Mystic", "Adrift in the Ocean", zamykającym ostatni album "Atma" oraz pochodzącym z niego utworem tytułowym. Dzień wcześniej Mike Scheidt poinformował ze sceny publiczność, że dwa dni przed przyjazdem na festiwal zespół zakończył rejestrację nowego albumu "Clearing The Path To Ascend", który ukaże się jesienią nakładem Neurot Recordings. Yob zdecydował się na prezentację na żywo aż trzech kompozycji, które znajdą się na tym krążku. Przyznam, że nie przepadam za poznawaniem nowych utworów na koncertach, zdecydowanie bardziej wolę mieć wcześniej osłuchany materiał, jednak w przypadku Yob nie miało to aż takiego znaczenia. A co z nowymi kawałkami? Brzmią dokładnie tak, jak powinien brzmieć Yob, nie należy więc po "Clearing The Path To Ascend" spodziewać się większej rewolucji, choć odniosłem wrażenie nieco większej obecności w nowym materiale spokojniejszych partii . Nie wiem też, czy Amerykanie zagrali utwór, który będzie rozpoczynał nowy album, ale jeśli tak, tym razem może zabraknąć charakterystycznego motorycznego otwieracza w stylu "Burning the Altar" czy "Prepare the Ground". Wkrótce wszystko się wyjaśni. Tak czy owak, "Clearing The Path To Ascend" to z pewnością jedna z najbardziej wyczekiwanych przeze mnie premier tego roku.



Thomas Fischer: "Dziękuję"
Publiczność: "Ugh"
Fischer: "Robicie to lepiej ode mnie, może powinienem udać się na emeryturę?"
Takie oto rozmowy frontmana z publicznością, zrozumiałe zwłaszcza dla zagorzałych fanów Celtic Frost, odbywały się podczas kolejnego gigu wieczoru, w ramach którego Triptykon ponownie zaprezentował się Roadburn. W 2010 roku Triptykon na dużej scenie 013 zagrał jeden ze swych pierwszych koncertów (wbrew temu, co powiedział w tym roku ze sceny Fischer, nie był to jednak pierwszy koncert formacji w ogóle), za to tym razem z pewnością był to pierwszy set, promujący drugi album kapeli pt. "Melana Chasmata", który dzień później miał swą oficjalną premierę. I właśnie od nowego numeru (po puszczonym z taśmy "Crucifixus") zatytułowanym "Black Snow" rozpoczęło się show. "Melana Chasmata" nie jest moim zdaniem tak udany, jak debiutancki "Eparistera Daimones" i trochę było to słychać w tej niepotrzebnie rozwleczonej do aż dwunastu minut kompozycji, w której dzieje się stosunkowo niewiele i która nie rozgniata też wcale ciężarem, jak to kiedyś bywało. Pozostałe premierowe kawałki, tj. "Tree Of Suffocating Souls" i "Altar of Deceit" przeplecione zostały numerami z debiutu - świetnym "Goetia" oraz potężnym kolosem "The Prolonging". Oczywiście, nie mogło też zabraknąć klasyków z repertuaru Celtic Frost, a nawet Hellhammer - obowiązkowego "Circle of the Tyrants", "Visions of Mortality" oraz najstarszego w zestawie "Messiah" z kultowego, wydanego ponad 30 lat temu demo "Satanic Rites". Triptykon to świetnie zgrany kolektyw i, wbrew mrocznemu wizerunkowi, skutecznie zresztą ocieplanemu przez uroczą basistkę Vanję Šlajh, widać, że wspólna gra sprawia im sporo radości.

Setlista:
Crucifixus (intro)
Black Snow
Goetia
Circle of the Tyrants
Tree Of Suffocating Souls
Visions of Mortality
Altar of Deceit
Messiah
The Prolonging
Winter (outro)



Festiwal nieubłaganie dobiegał końca. Wydarzenia na dużej scenie zamykał Morne (szkoda, że w tym samym czasie w Green Roomie prezentował się Lumerians) i ten koncert okazał się jedną z największych pozytywnych niespodzianek festiwalu i jednocześnie bez dwóch zdań godnym zwieńczeniem imprezy. Szkoda, że publiczność nieco się przerzedziła (by uniknąć takich sytuacji, Triptykon powinien jednak zamykać koncertowy dzień), ale to już strata tych, którzy nierozważnie odpuścili sobie to show. Formacja, dowodzona przez mieszkającego w Stanach naszego rodaka Miłosza Gassana, bardzo umiejętnie łączy doomowe granie z typowymi postrockowymi konstrukcjami, które pojawiły się w ich muzyce w okolicach drugiego albumu. O doskonałym odbiorze koncertu zaważyła bardzo umiejętnie dobrana setlista (m.in. "My Return", "Eyes", "Force" zrywający głowy z karków czy "Edge of The Sky"), w której znalazło się sporo naprawdę mocnego grania, brzmiącego na żywo znacznie potężniej niż na albumach. Dzięki temu, mimo później pory i czterech dni imprezy za sobą, ani przez chwilę nie odczuwało się senności czy znużenia. Naprawdę doskonały koncert!



Podsumowując, dziewiętnasta edycja Roadburn przeszła do historii. Na pierwszy rzut oka tegoroczny line-up mógł wydawać się nieco mniej okazały niż w latach ubiegłych, ale praktyka skutecznie zrewidowała to wstępne wrażenie. Roadburn Festival 2014 to, jak zwykle, mnóstwo doskonałych koncertów, pozwalających zapomnieć nawet o tych kapelach, które tym razem trzeba było sobie odpuścić, bo nie da się być w dwóch miejscach naraz, takich jak Obliteration, Obelyskkh, Carlton Melton, Age of Taurus, Lumerians czy Nothing. To również wspaniała atmosfera, która sprawia, że Tilburg opuszcza się z mocnym postanowieniem powrotu w kolejnym roku. Tak jest, do zobaczenia w przyszłym roku.

Tekst: Szymon Kubicki
Zdjęcia: Małgorzata Napiórkowska-Kubicka