Roadburn Festival - 14-17.04.2011 - Tilburg (Holandia)
Kolejny raz, mniej więcej w połowie kwietnia, holenderski Tilburg przeżył najazd przeszło dwu tysięcy muzycznych maniaków z całego świata, spragnionych doomowych-, post-, space- czy retro-rockowych dźwięków oraz solidnej dawki wszelkiej maści awangardy i psychodelii. Tegoroczne, minione już niestety Roadburn, było 16 wydaniem tej jedynej w swoim rodzaju imprezy, która na stałe wpisała się w kalendarz najlepszych europejskich wydarzeń muzycznych w ogóle. Nic dziwnego zatem, że i w tym roku nie mogło nas tam zabraknąć.
W przeciwieństwie do ubiegłorocznej, jakże pechowej jubileuszowej '15', ta edycja przebiegła bez większych zakłóceń. Zarówno formuła festiwalu, jak i sposób jego organizacji, zasadniczo pozostały bez zmian. Główną areną wszystkich wydarzeń jest klub 013, wyposażony w trzy sceny (Main Stage, Green Room i Bat Cave) oraz położony nieopodal (jakieś dwie minuty spacerem) Midi Theatre. Merch, podobnie jak w roku ubiegłym, dostępny był w położonym po drugiej stronie ulicy klubie V39. Tym razem jednak na mapie roadburnowych wydarzeń pojawiła się jeszcze knajpa Cul de Sac, w której miały miejsce dwa koncerty towarzyszące głównemu nurtowi festiwalu. Przyświecała im idea promowania młodych holenderskich zespołów i trzeba przyznać, że pomysł ten sprawdził się bardzo dobrze.
Nie obyło się bez drobnych zmian techniczno-organizacyjnych. Dotyczyły one przede wszystkim Afterburnera, to jest czwartego dnia festu, o czym będzie dalej. Sporym udogodnieniem była możliwość wymiany dziennikarskich akredytacji i biletów na opaski już w czwartek od 10 rano. Najwyraźniej organizatorzy wyciągnęli wnioski z ubiegłorocznej wtopy, kiedy to zdecydowana większość uczestników stała jeszcze w kolejce do wejścia do klubu, kiedy wewnątrz na scenie od dawna grał pierwszy zespół. Postarano się także o nieco bardziej skoordynowaną organizację pracy fotografów, na podobieństwo innych festów ograniczając czas przebywania w fosie do trzech pierwszych utworów. Nie stanowiło to jednak większego utrudnienia, bowiem w fosę wyposażona jest tylko największa sala 013, w której fotografowanie z innych miejsc generalnie nie sprawia problemu.
Jedna rzecz, ponad wszelką wątpliwość, pozostała niezmienna - niesamowity, jak zawsze, line-up imprezy, który u każdego musi wywoływać niemałe dylematy. Nie sposób uniknąć trudnych wyborów w sytuacji, gdy wiele doskonałych bandów gra równocześnie, bądź ich sety w jakimś stopniu się zazębiają. Holendrzy taki stan rzeczy określają jako 'luxury problem’ i trzeba przyznać, że termin ten dobrze oddaje to, co niejeden uczestnik RB musiał każdego dnia przeżyć. Niemal każdy wybór okupiony był koniecznością rezygnacji z innego występu, który równie mocno chciałoby się zobaczyć. Do tego dochodzi jeszcze ograniczona pojemność mniejszych sal 013 oraz Midi (a zwłaszcza jego balkonu - najlepszego miejsca na obserwację koncertu), plus bardzo swobodne podejście większości zespołów do handlu własnym merchem. Chcąc więc wycisnąć z Roadburn jak najwięcej w każdym tego słowa znaczeniu, trzeba przewidywać i planować z wyprzedzeniem godnym szefa sporej giełdowej spółki; oraz być przygotowanym na wszelkie możliwe zmiany sytuacji. Rzecz jasna, skoro jesteśmy w Holandii, jest i opcja druga, którą z pewnością wybierali niektórzy: można wypalić jointa (a najlepiej kilka) i udać się w dowolne miejsce, gdzie akurat coś gra i tyle. W gruncie rzeczy, czemu nie?
DZIEŃ 1 - CZWARTEK
Tak naprawdę, Roadburn zaczął się dzień wcześniej, wieczornym koncertem Vanderbuyst w klubie Cul de Sac. Zrezygnowaliśmy z niego, by nie tracić sił przed czekającym nas czterodniowym maratonem. Czwartek rozpoczynamy od wizyty w najmniejszym Bat Cave, gdzie festiwalowe atrakcje zainaugurował Quest for Fire. Dość spokojna muzyka Kanadyjczyków, okraszona lekko psychodelicznym klimatem, w warunkach koncertowych sprawdziła się całkiem nieźle, choć momentami brakowało nieco większej dawki mocy. Twórczość kapeli niewiele odbiega od niektórych zerkających w przeszłość indie rockowych bandów, skupiających chłopców o ładnych twarzyczkach i nienagannych fryzurach. Dobry koncert na początek, ale większych uniesień nie wywołał.
Setlista Quest for Fire:
Sessions of Light
Bison Eyes
Hawk That Hunts The Walking
Set Out Alone
Strange Waves
The Greatest Hits by God
In A Place of A Storm
Confusion’s Home
Tych spodziewaliśmy się za to w Midi Theatre, gdzie zaplanowano materializację ducha. Wprawdzie atmosfera w Midi raczej nie przypominała seansu spirytystycznego, lecz zjawa w końcu się pojawiła, a nawet zagrała i zaśpiewała. Wydany w ubiegłym roku debiutancki album Ghost, "Opus Eponymous", wywołał spory szum i sprawił, że zespół stał się pewnego rodzaju sensacją, którą - w zależności od potrzeb - należało zjechać bądź wychwalać; tak czy owak, raczej nie dało się przejść obok niej obojętnie. Lekkie, niemal popowe kompozycje zespołu w wersji live zabrzmiały nieco mocniej, ale wrażenie to wzięło się przede wszystkim z dobrego nagłośnienia instrumentów i porządnie podkręconych potencjometrów. Na deskach Midi stało się jasne, jak wielkie znaczenie ma element tajemnicy oraz dopracowany w szczegółach wizerunek sceniczny w pełni zamaskowanego zespołu. Zwłaszcza zachowanie frontmana jest po prostu mistrzowskie. Gość ma ewidentnie aktorskie zacięcie, a jego sposób poruszania się i teatralne gesty, nawet jeśli inspirowane Kingiem Diamondem, świetnie współgrały z wizerunkiem trupiego biskupa i skutecznie przykuwały uwagę. I to nawet w instrumentalnym "Genesis", podczas którego nie opuścił on sceny, lecz trwał na niej w bezruchu. Z samym wokalem bywało już różnie, nie zawsze udawało się wyciągnąć wysokie rejestry dokładnie tak, jak na płycie. Partie głosu były również wspomagane solidną dawką pogłosów i efektów, co wyszło na jaw szczególnie w końcówce "Con Clavi Con Dio", gdy nagle zamilkły gitary i słychać było wyłącznie wokalistę. Nie wiem, czy efekt ten był zamierzony, ale chyba jednak nie, bowiem obydwaj wiosłowi natychmiast rzucili się do swych wzmacniaczy. Setlista siłą rzeczy oparta została w całości na debiutanckim albumie, który Ghost odegrał w całości (poza intro "Deus Culpa", zastąpiony innym otwieraczem). Ogólnie rzecz biorąc, bardzo udany koncert, choć szkoda, że wiązał się z kosztami w rodzaju odpuszczenie grającego w tym samym czasie Acid King.
Setlista Ghost:
Con Clavi Con Dio
Elizabeth
Death Knell
Satan Prayer
Stand By Him
Prime Mover
Genesis
Ritual
Wracamy przed Main Stage, gdzie czeka nas radykalna zmiana klimatu. Krzyże wracają do pozycji wyjściowej; na scenie pojawia się Wovenhand. Jeden z najbardziej zaskakujących wyborów organizatorów w tym roku, a jednocześnie jeden z najbardziej wyczekiwanych przez nas koncertów. David Eugene Edwards, zapytany w jednym z wcześniejszych wywiadów o to, czy nie obawia się nieco występu na tego typu imprezie, przed taką a nie inną publicznością odparł, że wręcz przeciwnie, bo przecież ludzie słuchający metalu, podobnie jak on, przykładają znacznie większą wagę do duchowego aspektu życia, poszukując w muzyce czegoś więcej, drugiego dna. Tymczasem, wbrew własnym słowom, zachowanie Edwardsa na scenie określiłbym jako co najmniej dyskusyjne, a zwłaszcza prowokujące. Z jednej strony spotęgowało ono wyjątkowy charakter występu, choć przecież wiadomo, że koncertowe aranżacje kawałków Wovenhand i tak mocno odbiegają od tych znanych z płyt; z drugiej jednak pozostawiło trochę mieszane uczucia co do rzeczywistych intencji Edwardsa. Nawiedzonego proroka, przez którego przemawia istota wyższa, a zarazem szalonego, indiańskiego szamana, wprowadzonego w trans. Wovenhand zabrzmiał przede wszystkim... ciężko, chwilami wręcz zaskakująco mocno. Nigdy wcześniej nie słyszałem Edwardsa wyciągającego z gitary tak agresywne dźwięki. Podobnie perkusista Ordy Garrison bębnił mocniej niż zazwyczaj. Kapela zagrała m.in. "Kicking Bird", "Raise Her Hands", "Tin Finger", "Sinking Hands", "Elktooth", "Your Russia" i "Kingdom of Ice". Świetny, niezapomniany i na pewno skłaniający do przemyśleń koncert.
Kolejny dylemat - Pentagram czy Cough? Choć Pentagram uwielbiam, bez szczególnie długiego namysłu wybieramy duszną atmosferę Bat Cave i kruszący kości Cough. Po pierwsze, w zeszłym roku dwukrotnie mieliśmy okazję widzieć Death Row, którego line-up obejmuje teraz więcej muzyków klasycznego składu Pentagram, aniżeli obecne wcielenie samego Pentagram. Trudno mi również uwierzyć w to, że za ponowną kooperacją Victora Griffina i Bobby’ego Lieblinga stoi coś więcej niż tylko skuteczne namowy Pana Dolara. Nie da się też ukryć, że Griffin jest w tej chwili znacznie lepszym koncertowym wokalistą od Lieblinga, co dobitnie udowodnił w zeszłym roku. Zresztą końcówka setu Pentagram, na którą zdążyliśmy, pozostawiła w pamięci jedynie zmasakrowany zbyt długą solówką Griffina "When The Screams Come" oraz idiotyczne zachowanie Bobby’ego na scenie.
A Cough? Amerykańska odpowiedź na Electric Wizard, która ubiegły rok zamknęła rewelacyjnym "Ritual Abuse" zabiła niewiernych i to niemal dosłownie. Stojąca obok mnie w pierwszym rzędzie grupka zabłąkanych osobników w koszulkach God Is An Astronaut przetrwała pierwszy utwór i czym prędzej salwowała się ucieczką. Mogę to nawet zrozumieć, bo Cough gra na żywo zdecydowanie wolniej i ciężej niż na płytach. Pod pewnymi względami nawet bardziej ekstremalnie niż Anglicy, pozbawiają bowiem swoje kompozycje jakichkolwiek cech piosenkowatości, nastawiając się zamiast tego na konsekwentne, mordercze walcowanie. Rewelacja.
Zostajemy na chwilę w Bacie, by rzucić okiem na młodych oldschoolowców z In Solitude. Szczególnie ciekawie prezentował się wokalista z lisem owiniętym wokół szyi. Kto by pomyślał, że krzyk mody sprzed 30 czy może nawet więcej lat, ukochany przez zdewociałe elegantki, okaże się tak inspirujący. Niemal klasyczny heavy metal w wykonaniu Szwedów nie jest może tym, co lubię najbardziej, ale brzmiało to całkiem nieźle. Zwłaszcza, że na głównej scenie produkował się w tym samym czasie Godflesh, na którego konsumpcję zdecydowanie nie mieliśmy ochoty.
Dość szybko musieliśmy ewakuować się do Midi Theatre, gdzie miała pojawić się Wardruna. Tego typu folkowe sety nie zdarzają się na Roadburn zbyt często, mam jednak nadzieję, że to się wkrótce zmieni, bo Norwegowie wypadli wręcz fenomenalnie. To bez wątpienia jeden z najlepszych gigów festiwalu. Niezwykle klimatyczny, tajemniczy i mroczny, bliższy pierwotnemu, pogańskiemu rytuałowi niż standardowemu koncertowi. A takie momenty, jak zagrane po sobie "Kauna" i "Algir - Stien Klarnar" to po prostu czysta magia. Zespół wystąpił w poszerzonym siedmioosobowym składzie, a z całej gamy wykorzystywanych przez nich folkowych instrumentów nazwać potrafię tylko skrzypce i kotły. Do tego dwa głosy żeńskie i dwa męskie, za które odpowiadali oczywiście Kvitrafn i Gaahl. Szkoda tylko, że ten ostatni pełnił głównie funkcję dekoracyjną, bo nagłośnienie jego mikrofonu pozostawiało sporo do życzenia. Tak czy owak, lepsza jednak rola statysty w Wardruna, niż błazna w Gorgoroth.
Pędzimy do Green Roomu na Count Raven, ale ich set jakoś zupełnie nie porwał. Trochę to było kwadratowe i jednostajne, żeby nie powiedzieć nudne. Do tego bardzo słabo nagłośniono mikrofon (jak się później okazało, nie po raz ostatni w Greenie). A może po prostu zmęczenie zaczęło nam się dawać we znaki? Po pewnym czasie przenieśliśmy się więc do Main Stage.
Tu swą receptę na klejące się oczy przedstawiał akurat Soilent Green. Zespół oparł swój bardzo mocny set przede wszystkim na ostatnim krążku "Inevitable Collapse in the Presence of Conviction", oraz, co ciekawe, na "Sewn Mouth Secrets" sprzed 13 lat, z niemal całkowitym pominięciem innych materiałów. Ben Falgoust to świetny, dynamiczny frontman, o czym można było przekonać się kilka lat temu, gdy wraz z Goatwhore odwiedził nasz piękny kraj. Facet, mimo późnej pory i nieco przerzedzonej, słaniającej się ze zmęczenia publiki, ani na chwilę nie stracił animuszu i nie potrafił ustać w miejscu choćby przez sekundę. Udany koncert, choć wolałbym zobaczyć ich na nieco mniejszej scenie, o nieco wcześniejszej porze.
Setlista Soilent Green:
Mental Acupuncture
Blessed in The Arms of Servitude
Build Fear
For Lack of Perfect Words
Slapfuck
All This Good Intention Wasted in The Wake of Apathy
It Was Just An Accident
Numb Around The Heart
In The Same Breath
Gagged Whore
Sewn Mouth Secrets
Antioxidant
DZIEŃ 2 - PIĄTEK
Zgodnie z tradycją, 'roadburnowy' piątek ma swojego kuratora, czyli zespół, który jest nie tylko główną gwiazdą dnia, ale odpowiada też za całodzienny line-up w 013. W tym roku wybór padł na Sunn O))) a ci, zgodnie z przewidywaniami, zaprosili kilka dziwnych wynalazków. Na szczęście, nie mieliśmy większych problemów, by konstruktywnie wypełnić sobie ten dzień.
Wystartowaliśmy od wizyty w Midi, gdzie przygotowano specjalne show: występ Year Of No Light (zespół grał także normalny set dzień wcześniej) jako podkład do filmu "Vampyr" z 1932 roku. Nie jestem wielkim fanem muzyki Francuzów. Raczej sceptycznie podchodzę również do podkładania soundtracków w wersji live; moim zdaniem, w takich przypadkach muzyka i obraz zazwyczaj nie mają ze sobą zbyt wiele wspólnego. Również i tu odniosłem wrażenie, że nie zawsze punkty kulminacyjne podkładu muzycznego pokrywały się z przełomowymi momentami w fabule filmu, ale nie wpłynęło to w większym stopniu na odbiór całości. Kapela bardzo dobrze wywiązała się z zadania, i szczerze mówiąc, ich soundtrack podobał mi się bardziej niż standardowy set, którego byłem świadkiem na ubiegłorocznym Asymmetry. Sam film, którego nie miałem okazji widzieć wcześniej, również okazał się niezły. Przede wszystkim bardzo klimatyczny, z całkiem interesującymi, jak na tamte czasy, efektami. A kilka ujęć kamer to prawdziwe perełki. Year Of No Light umiejętnie powiązali swoje niepokojące dźwięki z mroczną atmosferą obrazu.
Dzięki niewielkiej korekcie w grafiku dnia i przesunięciu Earth na późniejszą godzinę, nieoczekiwanie załapaliśmy się na Trap Them. To pierwszy, ale nie ostatni tego dnia przedstawiciel zdecydowanie mocniejszych dźwięków, stanowiący niezbity dowód na to, że Walter i spółka starają się poszerzać formułę Roadburn, pozostając jednak w zgodzie z duchem festu. Licznie zgromadzona w Green Roomie publika, coś w rodzaju młyna (!), a nawet jeden stage diving (!!!) dowodzą, że nie tylko ja przyjmuję te zabiegi ze sporym entuzjazmem. Stage diving na Roadburn to obrazek równie częsty, co lądowanie Marsjan pod Pałacem Kultury. Nic dziwnego, że publiczność tak się ożywiła; przy niezwykle dynamicznej, szybkiej i brutalnej muzie Trap Them, mającej najwięcej wspólnego z deathcore, trudno ustać w miejscu. Amerykanie zagrali jeszcze mocniej niż na płytach i nawet słyszalne, zwłaszcza na ostatnim "Darker Handcraft", wpływy Entombed nie rzucały się tu aż tak w uszy. Nie można nie wspomnieć o frontmanie, szalejącym po scenie od pierwszej do ostatniej minuty. Ryan McKenney miał problem z ustaniem w miejscu, nawet gdy zapowiadał utwory. Niestety, ponownie w Greenie pojawiły się poważne problemy z mikrofonem. Przez większość pierwszego utworu wokalu nie było słychać w ogóle; później zwyczajnie falował, najczęściej jednak pozostawał bardzo słabo słyszalny.
Radykalnie zwalniamy tempo. Na dużej scenie zjawić się miał jeden z najbardziej wyczekiwanych przez wszystkich doomowych ortodoksów zespół - Winter. Od wydania ich debiutanckiego, jedynego pełnego krążka, minęło już 21 lat, a do dziś pamiętam, jakim szokiem był dla mnie wtedy kontakt z ich muzyką. Wówczas uchodzili za najwolniejszy zespół na metalowej scenie i tak naprawdę mało kto rozumiał, o co chodzi w takim graniu. Oczywiście, dziś granice ekstremy zostały mocno przesunięte przez wiele funeralowych tworów, ale tłum, który zapełnił największą salę 013 świadczył, że pamięć o Winter jest wiecznie żywa. Wydarzenie to było o tyle wyjątkowe, że Amerykanie reaktywowali się wyłącznie z okazji Roadburn (choć kto wie, co będzie dalej). Trójka niepozornych muzyków, wyglądających jakby z metalem dawno nie miała już nic wspólnego bez problemów przywołała klimat walcowatego, apokaliptycznego doomu. Pomogły im w tym również wizualizacje, nawiązujące charakterem do oprawy graficznej "Into Darkness" - wojna, zgliszcza, śmierć, zniszczenie. Jeden z najlepszych momentów tegorocznego Roadburn, a usłyszeć na żywo mocarne przyspieszenie w "Destiny" - po prostu bezcenne. Prócz tego kapela zagrała "Oppression Freedom", "Servants of the Warsmen", "Goden", "Eternal Frost" i "Into Darkness".
Pędzimy do Midi, zająć siedzące miejsca na balkonie przed koncertem Earth. Jakby przeczuwając, że ustać na własnych nogach może nie być łatwo. Faktycznie, w paru momentach ich występu powieki same opadały, bo trudno tu niestety mówić o większym zróżnicowaniu nastrojów. Zespół skoncentrował się na promowaniu najnowszego "Angels of Darkness, Demons of Light" (z którego, prócz kawałka tytułowego, poleciało jeszcze "Old Black" oraz "Father Midnight"), nieco słabszego niż wspaniały "The Bees Made Honey in the Lion's Skull". O ile jednak w warunkach domowych materiały te sprawdzają się znakomicie, tak w wersji live taka dawka podobnych do siebie dźwięków jest dość nużąca. Earth w wydaniu koncertowym to Dylan Carlson i trzy panie - perkusistka Adrienne Davies, wiolonczelistka Lori Goldston, która dołączyła do kapeli przed nagraniem ostatniego krążka, oraz szarpiąca cztery struny Angelina Baldoz, w zastępstwie oryginalnego basisty. Perkusja w Earth nie pełni typowo rytmicznej funkcji, raczej na równi z gitarą kreuje charakterystyczny klimat kompozycji Amerykanów. Ciekawie było w związku z tym obserwować przy pracy Adrienne Davies, grającą bardzo oszczędnie i niespiesznie, która raczej delikatnie muskała niż uderzała w poszczególne elementy swojego zestawu.
Ustawienie w tym samym czasie setów Sunn O))), Hooded Menace oraz Grave Miasma trudno uznać za coś innego niż czystą postać złośliwości organizatorów. Bez większego problemu zrezygnowałem jednak z Sunn O))), którego kultowości niezmiennie nie pojmuję, i zająłem strategiczną pozycję w oczekiwaniu na Hooded Menace. Tymczasem Sunn O))), jak przystało na gwiazdy, jako jedyne na całym festiwalu zagrało z poważnym, ponad półgodzinnym opóźnieniem; do tego fotografowie zostali poinformowani, że zdjęcia z fosy będzie można robić tylko przez pierwsze 10 minut. Kiedy wreszcie kurtyna odsłoniła Main Stage, scenę szczelnie przysłoniły kłęby nieprzeniknionego dymu; niewyraźnie wyzierały z nich zakapturzone sylwetki zwróconych twarzami ku sobie muzyków. Dym uparcie nie chciał się rozstąpić, panowie drone’owali, podłoga się trzęsła, a organy wewnętrzne osób zgromadzonych pod sceną wyprawiały hołubce. Podczas owych 10 minut Atilla niestety się nie pojawił. Cóż, być może kiedyś zrozumiem, o co w tym chodzi.
Za to Hooded Menace w Green Roomie dał naprawdę świetny koncert. Tym razem, w przeciwieństwie do wcześniej występujących tu bandów, obyło się bez większych dźwiękowych problemów. Kapela zabrzmiała potężnie, jeszcze ciężej niż na płytach, choć, jak na Finów przystało, nie zabrakło wyraźnej dawki melodyki. Wrażenie robił również niesamowicie głęboki growling chudego i niepozornego wokalisty. Nie mogło zabraknąć wizualizacji, z diabelskimi obrzędami polegającymi przede wszystkim na składaniu w ofierze roznegliżowanych kobiet, czy też z zakapturzonymi truposzami goniącymi przerażone, czasem również niekompletnie ubrane, dziewoje. W obydwu przypadkach los niewiast był nie do pozazdroszczenia. Dobrze, że na sali nie było żadnej feministki.
Wyczerpujący dzień zakończył Voivod w Midi Theatre. Voivod na koncertach zawsze wypada świetnie, i choć Kanadyjczycy niespecjalnie pasowali do profilu festiwalu, nie mieli problemu z wypełnieniem sali po brzegi. Nie wiem, jak oni to robią, ale z ich zachowania na scenie zawsze bije niesamowita radość, spontan i ogrom pozytywnej energii. A to wcale nie takie częste, jak na band z 30-letnim stażem. Voivod zagrał całkiem przekrojowy set, z kilkoma żelaznymi punktami, które zawsze znajdują się w setliście. Poleciały więc m.in. "The Unknown Knows", "The Prow", "Ripping Headaches", "Tribal Convictions", "Brain Scan", "Global Warning", "Forlorn", "Tornado", "Nothingface", "Voivod", oraz oczywiście "Astronomy Domine". Można było usłyszeć także nowy kawałek - "Kaleidos". Z muzyką świetnie korespondowały wyświetlane wizualizacje, oparte na grafikach Awaya.
DZIEŃ 3 - SOBOTA
Sobotni line-up zapowiadał się wręcz oszałamiająco, jednak przed głównymi atrakcjami pojawiliśmy się w Cul de Sac na drugim z dodatkowych zaplanowanych koncertów, towarzyszących festiwalowi. Tym razem na malutkiej scenie klubu zaprezentować się miał Gingerpig, czyli najnowsze wcielenie znanego z Gorefest gitarzysty Boudewijna Bonebakkera. Kapela zagrała w całości materiał z pierwszego albumu "March of the Gingerpig" oraz niezawarty na debiucie kawałek "Chase the Heat". Widząc formę Holendrów na żywo wcale bym się nie zdziwił, gdyby następnym razem zespół wystąpił już w ramach Roadburn, na jednej ze scen 013. Gingerpig to typowy koncertowy band, który na scenie uwypukla wszystkie najlepsze cechy studyjnego materiału, usuwając w cień ewentualne słabsze momenty. Przede wszystkim, z pewnym zaskoczeniem skonstatowałem, że Bonebakker śpiewa na żywo lepiej niż na płycie. Kiedy po gigu zamieniliśmy z nim kilka słów, sam nie potrafił tego wyjaśnić, twierdząc, że na żywo stara się być po prostu bardziej naturalny. Może faktycznie w tym rzecz. Poza tym, widać było, że kapela znakomicie czuje się na scenie, z łatwością bawi się dźwiękami. Z twarzy, wyglądającego na najmłodszego w składzie, basisty oraz klawiszowca nawet na moment nie schodził szczery uśmiech. W niewielkim Cul de Sac zgromadziło się prawdopodobnie jakieś siedemdziesiąt osób, a mimo to frontman, który przecież zjeździł świat w swoim macierzystym zespole występując przed wielokrotnie większą publiką, sprawiał wrażenie bardzo zadowolonego z przyjęcia. Krótko mówiąc, luz i naturalność. I o to chodzi.
Setlista Gingerpig:
Indefinite Muddle of Conspiracies
Pipedream
Dimlighted Heart
Digging with Bare Hands
Undefined Call
Chase the Heat
March of the Gingerpig
Joe Cool (The Fool)
Blind to Reason
Czas na jedno z najważniejszych wydarzeń tegorocznej edycji Roadburn, czyli Candlemass, świętujący 25 rocznicę wydania "Epicus Doomicus Metallicus". Z tej okazji zaplanowano ponaddwugodzinny set Szwedów, w ramach którego kapela zagrać miała debiutancki album w całości, z Johanem Längqvistem - który zaśpiewał na tym krążku - za mikrofonem. Miało to nastąpić już na ubiegłorocznej edycji imprezy, jednak słynny wybuch islandzkiego wulkanu pokrzyżował wszystkim szyki i Candlemass był jedną z wielu kapel, która do Tilburga nie dotarła. Tym razem jednak wszystko się udało i tradycyjnie przy dźwiękach marszu pogrzebowego zespół pojawił się na Main Stage. W przeciwieństwie do ubiegłorocznych letnich festów, w składzie nie zabrakło gitarzysty Matsa Björkmana. Początek to klasyczny zestaw kawałków, za każdym razem odgrywany na ostatnich koncertach bandu, a więc po kolei: "Mirror Mirror", "If I Ever Die", "Hammer of Doom", "At The Gallows End" oraz "Samarithan". Już od pierwszych dźwięków Szwedzi udowodnili, że tron w tradycyjnym doom metalu wciąż należy do nich. Nawet dyspozycja wokalna Roberta Lowe zdawała się być nieco lepsza niż zazwyczaj, choć wciąż irytuje mnie jego częste gapienie się w podłogę. Najwyraźniej pięć lat to za mało na nauczenie się na pamięć wszystkich tekstów. Po tym zestawie utworów zespół zszedł ze sceny, pozostawiając jedynie wokalistę. "A teraz wykonam dla was magiczną sztuczkę. Po prostu zniknę" - powiedział Lowe i opuścił scenę. A więc czas na Epicusa. O tym, że pierwszy frontman Candlemass wokalnie wciąż daje radę, można było przekonać się już na DVD "20 Year of Anniversary Party", na którym wykonał klika utworów. Jego występ na Roadburn zdecydowanie to potwierdził. Szczerze mówiąc, Längqvist śpiewa lepiej niż Lowe. Także jego zachowanie sceniczne podoba mi się znacznie bardziej. Wspaniały koncert, ale po przedostatnim na Epicus "Under the Oak" z żalem musieliśmy opuścić salę, by zdążyć do Bat Cave na Lonely Kamel.
Lonely Kamel, za sprawą "Blues for the Dead", to dla mnie największa sensacja ubiegłego roku, jeśli chodzi o retro rock. Ich set był więc obowiązkowym punktem programu. I nie zawiedliśmy się. Norwegowie wypadli znakomicie, prezentując się na żywo nieporównanie lepiej niż Graveyard. Zero jakiejkolwiek widocznej tremy, naturalność i swobodna konferansjerka Thomasa Brenny. Zespół zagrał mieszankę kawałków z dwóch dotychczasowych płyt oraz dwa nowe utwory, które pojawią się na trzecim longu, wydanym nakładem Napalm Records. Po prostu, klasa mistrzowska.
Setlista Lonely Kamel:
Intro
I’m Your God
Blues for the Dead
Rotten Seed
Don’t Piss on the Lizzard
The Boys
Damn you’re Hot
Evil Man
Stick With Your Plan
Shake it With The Devil
Spacerider
The Trip
Zostajemy w Bat Cave na Ludicra. Ubiegłoroczny "The Tenant" to kawał bardzo dobrej, nietuzinkowej muzy, byliśmy więc ciekawi, jak Amerykanie wypadną na żywo. Okazało się, że lepiej niż można się było spodziewać. Podstawę setlisty stanowił ostatni album (m.in. świetne "Stagnat Pond", "Clean White Void" oraz "In Stable", który na żywo wypada wręcz fenomenalnie). Pojawiły się też starsze "Veils" czy "Walk the Path of Ash". Niesamowite wrażenie wywołuje frontmanka Laurie Shanaman, która wygląda, jakby przed każdym utworem wpadała w jakiś rodzaj transu. Nie mówiąc o tym, że jej możliwości wokalne mogłyby zawstydzić niejednego metalowego śpiewaka. Podobnie zresztą sytuacja ma się z gitarzystką Christy Cather, której blackowy skrzek również robi spore wrażenie. Bardzo intensywny, mocny set; nadzwyczaj ekspresyjni, zaangażowani w występ muzycy. Niezwykle rzadko zdarza mi się trafić na blackowy koncert, stojący na tak wysokim poziomie.
Kolej na Ramesses, czyli następną ekipę, którą po prostu musieliśmy zobaczyć w akcji. Znakomity drugi album Anglików, "Take the Curse", to jeden z najlepszych ubiegłorocznych doomowych krążków i właśnie on stanowił podstawę setlisty, choć można było usłyszeć również nowy kawałek. Odpowiedni ciężar i właściwy klimat całkiem urozmaiconych kompozycji został dodatkowo podkręcony świetnymi wizualizacjami, w większości opartymi na dziele "Fuckin Hell" autorstwa Jake’a i Dinosa Chapmanów (będącym zresztą podstawą szaty graficznej wspomnianej płyty). Uwagę zwracał również niezbyt rozbudowany zestaw perkusyjny Marka Greeninga, zdominowany przez ogromny 30-calowy ride Stagga. Tego typu wielkie talerze rzadko używane są w tak niewielkiej przestrzeni klubowej, i faktycznie głęboki dźwięk tej blachy wyraźnie dominował. Szkoda tylko, że kolejny raz nagłośnienie mikrofonu w Greenie pozostawiało nieco do życzenia.
Setlista Ramesses
Plague Beak
Take The Curse
Iron Crow
Terrasaw
Khali Mist
The Tomb
Sol Nocivo
Black Hash Mass
Baptism of The Walking Death
Black Domina
Rezygnujemy ze Shrinebuilder,Yakuzy (może uda się za trzecim razem?) i Swans, i pędzimy do Midi na mamucie zwieńczenie soboty. Nie była to może szczególnie racjonalna decyzja, w końcu Ufomammut na żywo widzieliśmy już wcześniej pięć razy, ale, jak się miało niebawem okazać, jednak bardzo trafna. Nie jest tajemnicą, że poprzedniego koncertu na Roadburn (sprzed dwóch lat) Włosi nie zaliczają do szczególnie udanych. Z powodu pory, miejsca, a przede wszystkim słabego nagłośnienia. Tymczasem odwołanie zapowiadanego gigu Yob, a zwłaszcza zwycięstwo "Eve" w rankingu na najlepszą płytę ubiegłego roku, przeprowadzonym wśród czytelników bloga festiwalu sprawiły, że zespołu w tym roku po prostu nie mogło w Tilburgu zabraknąć. Tłum na sali, kolejka na balkon ustawiona już na 40 minut przed koncertem, oraz sporo ludzi na zewnątrz, którzy zwyczajnie nie zmieścili się w Midi świadczą, że Ufomammut wyrósł na pierwszoplanową gwiazdę sludge’owego grania. Jeśli jeszcze ktokolwiek miał tu jakieś wątpliwości, musiał je zrewidować po tym, co Włosi pokazali na scenie. Być może postawili twarde warunki dotyczące brzmienia, być może byli bardziej zmotywowani niż poprzednio, ale prawda jest taka, że po prostu zmietli Midi z powierzchni ziemi. Bezdyskusyjnie, to najlepszy koncert Mamutów, jaki dotąd widzieliśmy i zapewne również najlepszy na tegorocznej edycji festu. Perfekcyjne, potężne i krystaliczne brzmienie sprawiło, że trzęsła się nie tylko podłoga, ale i balkon. Vita tłukł w bębny tak precyzyjnie i mocno, że połamał dwie pałki, a mikrofon Urlo nareszcie został prawidłowo (głośno!) nagłośniony. Do tego dochodzą: totalny luz na scenie i kolejne gitarowe improwizacje Poi. Oczywiście, nie zabrakło odegranego w całości "Eve", ale Włosi przemeblowali setlistę, sięgając tym razem nawet do debiutu i dorzucając aż dwa utwory ze "Snailking". Po raz pierwszy w Midi publika na balkonie klaskała na stojąco, a to, co działo się na stoisku z merchem tuż po zakończeniu gigu Ufomammut można określić tylko jednym słowem - szaleństwo.
Setlista Ufomammut:
Stigma
Eve
Ufo pt.1
Braindome
God
DZIEŃ 4 - NIEDZIELA (AFTERBURNER)
W tym roku formuła Afterburnera, będącego w istocie kolejnym dniem Roadburn (choć wymagającym nabycia osobnego biletu) zdecydowanie zmieniła się na lepsze. Przestrzeń Bat Cave przeznaczono na stoiska z merchem, natomiast koncerty odbywały się nie tylko w Green Roomie, ale również na Main Stage. Biorąc pod uwagę limitowaną ilość wejściówek na Afterburner, dość znacząco wpłynęło to na komfort uczestnictwa w imprezie.
Zaczynamy od Spindrift. Amerykanie grają całkiem unikalną i interesującą mieszankę psychodelicznego rocka i muzyki inspirowanej soundtrackami do spaghetti westernów. Wszyscy niespełnieni kowboje, rewolwerowcy i inni miłośnicy klimatów Dzikiego Zachodu musieli być zadowoleni. Muzyka Spindrift opiera się nie tylko na charakterystycznym brzmieniu gitar, pedal steel, czy tradycyjnych instrumentów, jak grzechotki czy tamburyn, ale przede wszystkim na bardzo wyeksponowanych partiach basu. Zwłaszcza, że Henry Evans posługuje się przyciągającą uwagę dwugryfową gitarą basową Danelectro. Dodając do tego uroczy taniec w stylu country w wykonaniu wokalistki Sashy Vallely-Certik, mogę powiedzieć tylko jedno: Yee-Haw!
Kolejny na dużej scenie, Blood Farmers, zawitał z trasą koncertową do Europy po raz pierwszy, nic więc dziwnego, że organizatorzy zaplanowali aż dwa sety Amerykanów. Nie da się ukryć, że to bardzo enigmatyczny twór. Jedyna, jak dotąd, skądinąd naprawdę niezła, płyta zespołu ukazała się 16 lat temu, choć kapela pracuje już nad nowym materiałem; jego próbki można było usłyszeć w czasie koncertu. Blood Farmers zaprezentował się najlepiej ze wszystkich przedstawicieli tradycyjnego doom metalu (Candlemass nie liczę, bo to inna galaktyka), jakich udało nam się zobaczyć (inna sprawa, że wielu ich nie było). Solidny set, okraszony krwawymi i całkiem obrzydliwymi wizualizacjami, ale właściwie nie oferujący wiele więcej.
O ile skład ubiegłorocznego Roadburn mógł wskazywać na otwarcie się organizatorów na black metalowe dźwięki, tak tym razem ich miejsce zastąpiły deathmetalowe nuty. Kolejnym na to przykładem było zaproszenie freaków z Coffins, którzy gigiem w Tilburgu kończyli krótkie europejskie tour. Japończycy pozamiatali bardzo skutecznie, serwując doskonałą i krwawą mieszankę doomowego ciężaru oraz gwałtownych, ale masywnych i rytmicznych deathmetalowych przyspieszeń. Sprawdziło się to doskonale, choć szczerze mówiąc wolałbym zobaczyć ich w nieco bardziej kameralnych warunkach oraz przy udziale bardziej dynamicznej publiczności.
Setlista Coffins:
Buried Death
Mortification to Ruin
In Bloody Sewage
The Other Side of Blasphemy
Evil Infection
Slaughter of Gods
Altars In Gore
Kolejny na dużej scenie Dead Meadow to nie do końca nasze klimaty, ale miałem nadzieję, że w warunkach koncertowych Amerykanie porwą mnie nieco bardziej niż swymi krążkami. Nie udało się, i nawet żałowałem, że nie wybraliśmy Green Roomu i występującego tam The Machine. Rozlazłe i mało dynamiczne, nudnawe kompozycje zdawały się jednak nie przeszkadzać całkiem licznie zgromadzonej publice. Dla mnie był to jednak najsłabszy koncert Afterburnera i jednocześnie całego Roadburn.
Na szczęście, humor skutecznie poprawiło nam klasyczne power trio z Black Pyramid, dając doskonały, porywający show, który dorównywał energią rodakom z High on Fire. Nieprzypadkowo wymieniam właśnie tę nazwę, bowiem inspiracje ich twórczością dość wyraźnie słychać na debiutanckim krążku Piramidy. Tymczasem na żywo kapela zyskuje dodatkowych rumieńców; to ewidentnie koncertowy band. Oprócz materiału z pierwszego albumu, Amerykanie zaprezentowali także jeden lub dwa nowe utwory. Jeśli podobny poziom utrzymają pozostałe kompozycje na nadchodzącym materiale, to można oczekiwać naprawdę konkretnego, choć wciąż melodyjnego strzału.
Nieubłagany koniec Roadburn AD 2011 zbliżał się wielkimi krokami, a Samsara Blues Experiment godnie pogasiła światła. Zespół zamykający fest znajduje się w dość komfortowej sytuacji, nie musi bowiem szczególnie przejmować się grafikiem. Niemcy skwapliwie z tego skorzystali, przedłużając swój set o blisko pół godziny. No, ale czego można spodziewać się po autorach debiutu zatytułowanego "Long Distance Trip"? Czasem klimatycznie, czasem zaskakująco mocno, nastrój zmieniał się z każdym kawałkiem. Niestety, ponownie dały o sobie znać problemy z mikrofonem, ale to tylko drobiazg. Świetne zakończenie imprezy, choć przyznam, że ze zmęczenia pod koniec ledwo trzymałem się na nogach.
Pod względem muzycznym i organizacyjnym tegoroczne Roadburn zdecydowanie zasłużyło na najwyższą notę. Szkoda, że tak często trzeba było wybierać między grającymi równocześnie bandami. Przez to nie udało nam się zobaczyć m.in. Acid King, Blood Ceremony, Sabbath Assembly, Summon the Crows, Grave Miasma, Rwake, Shrinebuilder, The Gates of Slumber oraz Wolf People. Taka właśnie jest specyfika tego festu, nie można mieć wszystkiego. Cóż, do zobaczenia za rok.
Tekst: Szymon Kubicki
Zdjęcia: Małgorzata Napiórkowska-Kubicka