Dawno, dawno temu do dobrego tonu należało nagrywanie metalowych płyt, których czas trwania nie przekraczałby 45 minut. Dokładnie tyle, ile mieściło się na jednej stronie 90-minutowej taśmy
Taka płyta mogła bez przeszkód zostać wyemitowana podczas godzinnej audycji w radio. Za to, gdy korzystało się ze specjalnych przegrywalni, prowadzonych w zamierzchłej przeszłości przez szczęściarzy, którzy dysponowali sporymi kolekcjami kompaktów oraz zmysłem do interesów, wystarczyło podrzucić im czystą "90" i można było cieszyć się z dwóch nowych albumów, zapisanych na stronach A i B kasety. Przy dłuższych płytach trzeba było kombinować, dzielić je na połowy i wciskać na "60". Jeszcze lepiej, gdy materiał trwał 35-40 minut. Wówczas było niemal pewne, że zespół postawił na to, co najlepsze i nie zawracał sobie głowy wypychaniem krążka muzyczną watą.
Weterani z Exodus, jak mało który zespół pamiętają paleozoiczną erę rozwoju thrashu, jednak rejestrując "Blood In Blood Out" postanowili uszczęśliwić fanów aż godziną nowego materiału. Biorąc pod uwagę bardzo daleko idące podobieństwo poszczególnych utworów, jak również jednolite, przeważnie żwawo galopujące tempo kompozycji, to o kwadrans za dużo. Hojność Amerykanów sprawia, że druga połowa krążka nieco się dłuży i dość szybko zaczyna zwyczajnie męczyć. Tak zagrany thrash sprawia zdecydowanie więcej radości w mniejszych dawkach. A byłoby krócej nie tylko wtedy, gdyby odrzucić jeden czy dwa słabsze kawałki, ale też gdyby odchudzić niektóre z ponad sześciominutowych długasów, których znalazło się tu aż sześć (!). To kluczowy i właściwie jedyny mankament bardzo solidnego i w gruncie rzeczy udanego "Blood In Blood Out". Być może zresztą fani zespołu, uszczęśliwieni powrotem na łono Exodus Steve'a "Zetro" Souzy, wcale nie zwrócą na takie detale uwagi.
Gdy w 2004 roku Exodus, po 12 latach wydawniczej posuchy powrócił za sprawą premiery albumu "Tempo of the Damned" nagranego z Souzą, euforii thrashomaniaków nie było końca. Płyta została wówczas przyjęta w sposób wręcz wymarzony dla Amerykanów i dała im porządnego kopa do dalszej aktywności... bez Souzy w składzie. To dopiero psikus! Nowy za mikrofonem - Rob Dukes - nie miał łatwego startu i nigdy nie został zaakceptowany przez część fanów zespołu, co zresztą biorąc pod uwagę na przykład jego sceniczny (bardziej hardcore'owy) wizerunek, wydaje się dość zrozumiałe. Stało się więc to, co stać się musiało. Dukes po trzech krążkach pożegnał się z Exodus, a do ekipy powrócił Souza. Strzeliły korki od szampana, fajerwerki poszybowały w niebo, a kapela nagrała klasyczny do bólu thrashowy album, nie tylko powtarzając casus "Tempo of the Damned" sprzed 10 lat, ale też wprost nawiązując na najdalszej przeszłości zespołu.
I tak, w bardzo dobrym "Salt the Wound" gościnnie pojawia się Kirk Hammett. Tym sposobem, po ponad 30 latach od opuszczenia szeregów Exodus, gitarzysta Metalliki po raz pierwszy wystąpił na oficjalnym nagraniu zespołu, który sam powołał do życia. Pozostając przy kolaboracjach, cieszyłem się na zapowiadany udział dysponującego potężnym głosem Chucka Billy (w kawałku "BTK"), licząc na wokalną współpracę w stylu Dublin Death Patrol, w którym panowie Souza i Billy doskonale się uzupełniają. Niestety, wkład frontmana Testament jest minimalny, najwyraźniej na tyle nieznaczący, że - co dość zaskakujące - nie został on nawet wymieniony w booklecie albumu. Co ciekawe, na (niestety okrutnie nudnym i nakręconym tak niechlujnie, jakby wykorzystano do tego celu suszarkę) DVD "making of" dodanym do limitowanego wydania albumu można zobaczyć, że Billy wraz z Souzą krzyczy też w chórkach w "Blood In Blood Out".
"BTK", w przeciwieństwie do "Blood In Blood Out" to przy okazji jedna z tych kompozycji, które nie zostają na dłużej w pamięci. Dla odmiany, utwór tytułowy nie tylko dowodzi, że w niecałe cztery minuty można oddać zabójczą salwę w stronę słuchacza, ale stanowi także kolejne nawiązanie do przeszłości, przez wspomnienie zmarłego wokalisty Paula Baloffa ("Tonight we're gonna rage and make Paul Baloff proud") i daty premiery debiutanckiego krążka ("Tonight we're gonna fight like it's 1985"). Po stronie atutów płyty zdecydowanie warto zapisać również "Collateral Damage", wspomniany już "Salt the Wound", "Wrapped in the Arms of Rage", czy jedną z dwóch kompozycji Lee Altusa "Body Harvest".
Nawet jeśli "Honor Killings" czy niemrawy "My Last Nerve" odstają nieco od reszty materiału, a niektóre kawałki mogłyby być nieco krótsze, trudno nie zwrócić uwagi na świetną produkcję, która oddaje należny honor wszystkim instrumentom, łącznie z pulsującym basem, czy też na znak firmowy Exodus w postaci świetnych partii solowych pary Holt - Altus. Zanim zabrałem się za tę recenzję, odświeżyłem sobie "Tempo of the Damned", do którego - przyznaję - nie wracam dziś zbyt często. Ku mojemu zaskoczeniu "Blood In Blood Out" wypada na jego tle korzystniej. Nie jest to rzecz jasna drugi "Bonded by Blood", ale słychać wyraźnie, że z Exodus wciąż należy się liczyć.
Szymon Kubicki