Kiedy muzycy Bloodbath ogłosili, że nowym wokalistą zespołu będzie Nick Holmes, przecierałem oczy ze zdumienia. Ten Nick Holmes? Pogięło was, Panowie? Okazało się jednak, że w tym szaleństwie jest metoda.
Mam wrażenie, że na ostatnim krążku z 2008 r. "The Fathomless Mastery" Bloodbath dotarł do ściany. Po znakomitej debiutanckiej epce i pierwszym pełnym albumie "Resurrection Through Carnage" nagranych z Mikaelem Akerfeldtem w roli wokalisty oraz moim ulubionym "Nightmares Made Flesh", na którym wspaniale growlował będący chyba w życiowej formie Peter Tägtgren, kolejny album, ponownie z Akerfeldtem w składzie, rozczarowywał. "The Fathomless Mastery" przyniósł dość wymęczone i nieświeże kompozycje, nagrane bez polotu i pomysłu. Być może w świadomości Szwedów pojawiła się więc konieczność lekkiego liftingu wizerunku zespołu. W tej decyzji zapewne pomogło im ponowne opuszczenie pokładu przez Mikaela, który najwyraźniej miał już dość deathmetalowych, niepoważnych wygłupów i w 2012 roku postanowił raz jeszcze skupić się na pełną gębą progresywnym Opeth.
Dowodząca formacją dwójka smutasów z Katatonii, Jonas Renkse i Anders Nyström, dała więc sobie trochę czasu na myślenie, po czym po sześciu latach wydawniczej przerwy Bloodbath powrócił z nowym albumem. Albumem, który miał być, jak wyżej wymienieni twierdzili w wywiadach, nie tylko czymś innym, ale wręcz antytezą "The Fathomless Mastery". Muzycy opowiadają różne rzeczy, jednak gdy zespół ogłosił personalia nowego wokalisty, zaskoczył chyba wszystkich. Czy ktokolwiek przewidywał, że po takich mistrzach deathmetalowego wokalu w rolę frontmana Bloodbath wcieli się Nick Holmes z miękkiego jak aksamit (i brytyjskiego! Panowie, gdzie wasz patriotyzm?) Paradise Lost, którego metalowa przeszłość sprzed ponad dwóch dekad dawno zdążyła obrosnąć pajęczynami i pokryć się grubą warstwą kurzu?
Nie od dziś wiadomo, że kryzys wieku średniego muzyków często przejawia się powrotem do korzeni, czemu zresztą jako pierwszy dał wyraz kumpel Nicka z zespołu, Gregor Mackintosh, zakładając równie oldschoolowy, co przeciętny Vallenfyre. "Grand Morbid Funeral" dowodzi, że Holmes wybrał zdecydowanie lepszy scenariusz. Początkowo jednak trudno było uniknąć wątpliwości. Nie chodziło już nawet o fakt, że Holmes po prostu nie radzi sobie ze śpiewem, co bezlitośnie obnażają koncerty Paradise Lost, bo przecież w Bloodbath czysty śpiew mu nie groził. Raczej o to, w jaki sposób po latach zmierzy się z growlingiem, do tego w znacznie szybszych niż w walcowatym Raju Utraconym tempach.
Ostatecznej odpowiedzi udzielą dopiero koncerty (kapela zapowiedziała już konkretną ofensywę na przyszły rok), a na razie pozostaje "Grand Morbid Funeral", który okazał się albumem świetnym, spójnym i przede wszystkim innym aniżeli wszystkie wcześniejsze. Oczywiście, staroszkolnego deathmetalowego zasuwania ze szwedzkim, najwyższym znakiem jakości oraz równie szwedzką melodyką jest tu sporo, a Holmes, choć wyraźnie nie ma w gardle takiej mocy jak jego poprzednicy wpasował się w tę stylistykę zaskakująco dobrze. Wciąż praktykowaną przez Bloodbath oldschoolową postawę podkreśla również gościnny udział muzyków Autopsy - Chrisa Reiferta, a przede wszystkim gitarzysty Erica Cutlera, który wystąpił w aż czterech kawałkach. A nie jest przecież tajemnicą, że Autopsy miał spory wpływ na kształtowanie się szwedzkiej deathmetalowej sceny przed 25 laty.
Tymczasem już "Anne", trzeci kawałek na "Grand Morbid Funeral" zwraca uwagę masywnymi fragmentami, a najpełniejszym ekstraktem nowych pomysłów muzyków jest kolejny "Church of Vastitas", do którego zresztą zespół zdecydował się nawet nakręcić teledysk. To czysty doom metal (albo z uwagi na wokal doom/death), rzecz bez precedensu w Bloodbath, która przywołuje nie tylko pamięć Celtic Frost, ale również - tak, tak - starego Paradise Lost. Wszelkie doomowe cechy charakterystyczne posiada również zamykający album utwór tytułowy. Od rajskich skojarzeń nie mogę również uciec w przypadku "Mental Abortion", który zaczyna się bardzo żwawo, kryje w sobie jednak także znajomo brzmiące solo.
Zespół zresztą bardzo dobrze żeni szybsze partie z wolniejszymi, masywniejszymi albo bardziej atmosferycznymi. Żaden z kawałków na "Grand Morbid Funeral" nie został utrzymany w jednolitym tempie czy stylistyce. Każdy ma coś do zaoferowania, czasem oblicze bardziej gwałtowne, jak choćby w rozpoczynającym się z niemal blackową furią "Beyond Cremation", w którym Holmesowi zdarza się skrzeczeć jakby urwał się z głębi norweskiego lasu, albo bardziej melodyjne, jak w opartym na charakterystycznym gitarowym motywie "Unite in Pain".
Bloodbath ponownie udowodnił, że jest jednym z najlepszych zespołów w swoim gatunku, nie tylko na szwedzkiej scenie. Współpraca z Holmesem wyciągnęła to, co najlepsze, zarówno z instrumentalistów, jak i z wokalisty. Zaskakujące, oczywiście in plus, jak dobrze i inteligentnie kapela potrafiła zinterpretować swój własny styl, tak by frontman Paradise Lost bezboleśnie się weń wpasował. "Grand Morbid Funeral" to jak dotąd najbardziej urozmaicony album szwedzkiej ekipy, a w związku z tym Bloodbath AD 2014 to już trochę inny zespół, choć wciąż mocno oparty na fundamentach, które zbudował piętnaście lat temu. Warto było czekać.
Szymon Kubicki