Asymmetry Festival 2013 - 2-4.05.2013 - Wrocław
Majowy weekend we Wrocławiu, czyli rzut oka i ucha na festiwal Asymmetry 5.0
Miejsce
Piąta edycja festiwalu odbyła się w nowym, trzecim już miejscu i mam nadzieję, że w tej lokalizacji pozostanie. Nie obeszło się niestety bez falstartu, choć nie był on wcale zaskakujący. Pierwotny plan umiejscowienia imprezy w Hali Stulecia od początku wskazywał na daleko posunięte marzycielstwo organizatorów, połączone ze swobodnym i całkiem oderwanym od rzeczywistości bujaniem w obłokach. Halę Stulecia może zapełnić tylko prawdziwie komercyjna gwiazda, a takiej w line-upie tegorocznej edycji próżno było szukać. Być może była w planie, którego nie udało się - zapewne z przyczyn finansowych - zrealizować. Tak czy owak, ostatecznie wyszło na dobre, bowiem Wrocławskie Centrum Kongresowe, położone zresztą w obrębie kompleksu Hali Stulecia, okazało się miejscówką niemal idealną, zapewniającą uczestnikom duży, niespotykany na imprezach tego typu komfort.
Dwie przestronne sale, w tym jedna wyposażona w fotele, szerokie korytarze (foyer), z odpowiednią ilością miejsca na stoiska z merchem czy jedzeniem, czyste toalety w wystarczającej ilości by nie tłoczyć się w tłumie, nie wspominając o usytuowanej tuż obok drugiego wyjścia słynnej świecąco-grającej fontannie, Pergoli i Parku Szczytnickim z Ogrodem Japońskim. Krótko mówiąc, całość działa się w jednym z najpiękniejszych zakątków Wrocławia. Dzięki temu, Asymmetry niemal dosłownie zintegrowało się z miastem i jego mieszkańcami. Dało się to zauważyć zwłaszcza w sobotę, gdy wokół fontanny oraz w Parku, korzystając z dobrej pogody, tłumnie wyległy rodziny z dziećmi, swobodnie mieszając się z festiwalowiczami. Takiego usytuowania ze świecą można by szukać gdzie indziej, dlatego mam nadzieję, że na tym jednym razie się nie skończy, a Centrum Kongresowe stanie się miejscem innych podobnej maści muzycznych spędów.
Wydarzenia
Po naładowanym koncertami Desertfeście i w związku z - nie da się ukryć - mało imponującym, jak na trzydniowy festiwal - line-up’em, postanowiłem podejść do Asymmetry na wybitnie chilloutowo-rozrywkowo-towarzyskich zasadach. Zobaczyłem jednak dokładnie to, co planowałem (i znałem, zgodnie z cudowną zasadą inżyniera Mamonia), więc zamierzenia zostały wykonane w 100 procentach.
Czwartek 2.05
"Pamiętaj, że Asymmetry nie jest festiwalem metalowym" - powiedział mi kiedyś Robert Chmielewski, a ja przypomniałem sobie te słowa, widząc bardzo metalową i odzianą w bardzo czarne ciuchy publikę, kręcącą się po korytarzach Centrum Kongresowego oraz przypominając sobie o programie pierwszego dnia imprezy. Jestem zdecydowanym zwolennikiem obecności metalu na wrocławskim feście, tym bardziej, że u zarania jego idei leżało hasło asymetryczności. A przecież w tym gatunku można znaleźć bardzo wiele nietuzinkowych, mocno wykręconych kapel. Gwiazdy - z założenia - czwartku do takiej kategorii pretendować jednak z pewnością nie mogły.
Wiele obiecywałem sobie po gigu Agalloch, to jest głównym przyczynku podróży w moje rodzinne strony. Tym bardziej, że nie miałem wcześniej przyjemności obcować na żywo ze sztuką Portlandczyków. Gdzieś w tle przeszkadzała mi wprawdzie niechciana myśl, że ich DVD "The Silence of Forgotten Landscapes" zdecydowanie nie powala na kolana, ale logika podpowiadała, że nawet jeśli by odjąć nieco z geniuszu wyróżniającego materiały studyjne zespołu, zostanie jeszcze całkiem sporo, na tyle dużo, by jednak zachwycić. Niestety, Agalloch zaprezentował się na scenie jak grupka wystraszonych/zblazowanych emerytów, którym na przeszkodzie stało dodatkowo kiepskie nagłośnienie sali. Amerykanie nie potrafili przenieść na deski nawet części klimatu, cechującego ich albumy, a co gorsza, chyba nawet nie próbowali. Jakby tego było mało, szwankował również warsztat, przez co formacja wypadła dość nieporadnie. Instrumentalistom zdarzało się rozjeżdżać, za perkusyjną robotę Aesop Dekker na pewno nie zasłużył na medal ani oklaski, a próby czystego śpiewu Johna Haughma dyplomatycznie pominę milczeniem. Agalloch po prostu nie jest zespołem koncertowym i chyba najlepiej by zrobił, koncentrując się na pracy w studio i produkując - ku uciesze fanów i handlarzy płytami na ebayu - kolejne kultowe limitowane epki oraz winyle.
Vader na Asymmetry. Gdybym dwa czy trzy lata temu powiedział coś takiego organizatorom imprezy (byłym i obecnym), zapewne poturbowaliby mnie śmiechem, po czym obrzucili wymownym spojrzeniem z gatunku 'stary, z czym do ludzi'. Nie wiem, dlaczego ci weterani sceny, którzy wielokrotnie dawali koncerty w niemal każdym większym polskim mieście, znaleźli się ostatecznie w składzie festu, ale spiskowa teoria dziejów każe mi widzieć w tym przejaw nie lada desperacji w domknięciu grafika zespołem, którzy przyciągnie większe grono młodych metalowych adeptów, ratując nieco budżet, a zarazem frekwencję. Tak czy owak, mocna ekipa pod wodzą Petera przybyła i zagrała, wprawiając tym faktem "ekspertów" od nagłośnienia w stan lekkiej konfuzji (wielka szkoda, że Pan Gahan, firlejowy magik od suwaków, zajmował się małą sceną). Vader zabrzmiał kiepsko, mało selektywnie i dziwnie bez życia. Interakcja z wybitnie niemrawą, wmurowaną w miejsce publicznością jakoś się nie udała i szczerze mówiąc trochę mi było żal kapeli, która miała chyba w ten wieczór wybitnie pod górę. Na koniec Vader zagrał, jak to ma w zwyczaju, coś z repertuaru Slayer. Tym razem było to "Hell Awaits". Kilkadziesiąt minut później przy stoiskach z merchem lotem błyskawicy rozniosła się wieść o śmierci Jeffa Hannemana...
Setlista Vader:
Sothis
Vicious Circle
Fractal Light
Carnal
True Names
Come and See My Sacrifice
Return to the Morbid Reich
Reborn in Flames
Silent Empire
The Wrath
Black to the Blind
Dark Age
Vision and the Voice
Hell Awaits
Przez chwilę obserwuję gig Entropii na małej scenie. Po odsłuchu ich albumu "Vesper" wiedziałem, że to nie moja bajka, a koncert utwierdził mnie w tym przekonaniu. Jednostajny blackowy skrzek wokalisty na tle postrockowych gitar to hybryda, która może przypaść do gustu tylko zdeklarowanym fanom takich dźwięków, i im zapewne ten set mógł się spodobać. Trochę za mało dzieje się w muzyce zespołu, a to proste, choć modne połączenie gatunków moim zdaniem nie wystarcza. Warto zobaczyć, co potrafią zaprezentować na przykład francuscy giganci post-blacku (cokolwiek oznacza ten termin). Nawet nudziarze z Altar of Plagues dali radę nagrać inny, całkiem ciekawy album. Mam nadzieję, że Entropia również odważy się kiedyś na więcej.
To pewnie niepopularny i zdecydowanie mało "true" pogląd, ale moim zdaniem Mayhem na żywo prezentował się najlepiej z Maniakiem w składzie. Powrót kultowego Atilli, opromienionego kultową działalnością w jeszcze bardziej kultowym Sunn O))) sprawił jednak, że nieco artystycznego splendoru skapnęło również na Necrobutchera i resztę składu Mayhem. Panowie uwierzyli w swoje awangardowe zdolności, tworząc dziwaczny "Ordo ad Chao" i zamieniając swoje koncerty w słaby, żeby nie powiedzieć żałośnie marny, cyrk. Umówmy się, Norwegowie nigdy nie byli sceniczną potęgą, a potwierdzają to za każdym razem, kiedy mam okazję zobaczyć ich w akcji. Zmasowany, zupełnie nieselektywny i pozbawiony jakiejkolwiek dynamiki atak instrumentów, oparty na niekończących się blastach Hellhammera i brzęczących gitarach, tradycyjnie już utrudniał rozpoznanie nawet największych "hitów", ale to w gruncie rzeczy, w porównaniu ze scenicznym zachowaniem Attili, pikuś. Jego teatrzyk, zabawy z czaszkami, 'śpiewanie' przez czaszki i tym podobne zagrania zupełnie mnie nie ruszają i, niestety, zamiast wywołać choćby cień grozy - tylko śmieszą.
Setlista Mayhem:
Deathcrush
Funeral Fog
Ancient Skin
My Death
Time to Die
Illuminate Eliminate
Symbols of Bloodswords
Freezing Moon
Buried by Time and Dust
Carnage
De Mysteriis Dom Sathanas
Pure Fucking Armageddon
Piątek 3.05
Opisując wrażenia z Roadburn 2010, gdzie po raz pierwszy miałem okazję zobaczyć Shining live (w dwu odsłonach: samodzielnie oraz w kolaboracji z Enslaved) napisałem m.in. tak: "Był to najbardziej żywiołowy, hałaśliwy, noisowy i szalony show, jaki dane mi było widzieć na tym festiwalu." Na Asymmetry liczyłem rzecz jasna na powtórkę, miałem nadzieję, że huragan z Kraju Fiordów ponownie urwie mi głowę, ale niestety się nie doczekałem. Norwegowie rozpoczęli od mocnego i bardzo przebojowego "I Won't Forget", który promuje najnowszy album "One One One". Mogłoby się wydawać, że będzie to idealny start, a jednak kawałek zabrzmiał zaskakująco niemrawo. Nagłośnienie znów szwankowało, ale nie tylko w tym upatrywałbym źródeł wyraźnie słabszej prezencji formacji. Z coraz większym zaskoczeniem słuchałem kolejnych, smętnych, zagranych jakby na pół gwizdka wersji kawałków z ostatniej płyty. Owszem, "One One One" powiela stare patenty i wprost wyprowadza zespół w stronę większej "piosenkowatości", ale koncertowy potencjał tego albumu jest niezaprzeczalny. Coś jednak nie działało w norweskiej maszynie tak jak należy i nawet wulkan energii, frontman Jorgen Munkeby, mimo dobrego kontaktu z publicznością, wydawał się zmęczony. Nie chodziło chyba o to, że - jak w którymś momencie wspomniał ze sceny - cały merch utknął na lotnisku? Później, gdy w setliście pojawiało się coraz więcej starszych kawałków, w tym epicki cover "21st Century Schizoid Man", było już nieco lepiej, jednak wrażenie rozczarowania pozostało. Szkoda, bo bardzo czekałem na ten gig.
Setlista Shining:
I Won't Forget
Blackjazz Rebels
Fisheye
My Dying Drive
The One Inside
The Red Room
Exit Sun
How Your Story Ends
The Madness and the Damage Done
Healter Skelter
21st Century Schizoid Man
Na Cult of Luna czekałem trochę mniej, choć "Vertikal" to niewątpliwie świetny album. Po tylu latach aktywności i tylu krążkach na koncie Szwedzi, jako jedni z nielicznych, wciąż grają świeżo i intrygująco (w przeciwieństwie do zamulaczy z Neurosis i ich fatalnej nowej płyty). Co więcej, i za to brawa, już od otwierających show "The One" i "I: The Weapon", aż do samego końca kapela doskonale potrafiła oddać na żywo specyficzny, schizofreniczny i niepokojący klimat swojej muzyki. Zespół zabrzmiał znakomicie i potężnie (a jednak dało się dobrze nagłośnić), doskonale wykorzystując elektronikę i przeszkadzajki, dominujące w drugim zestawie perkusyjnym, zainstalowanym na scenie. Nawet, jeśli Cult of Luna wciąż operuje dobrze znanymi postrockowymi (czy też postmetalowymi) patentami, robi to w sposób iście mistrzowski.
Sobota 04.05
Metallic Taste of Blood
Ufomammut otrzymał do dyspozycji tylko 50 minut (nawet dla poprzedzającego ich występ Metallic Taste of Blood przewidziano pełną godzinę), a muzycy przed koncertem żartowali, że będą musieli zagrać materiał z obydwu części "Oro" 'bardzo szybko'. Wbrew pozorom, ta okoliczność bardzo dobrze wpłynęła na koncert Włochów, którzy zmuszeni byli ścieśnić kawałki i radykalnie skrócić większość atmosferycznych fragmentów, pozostawiając w secie samo mięso. Zespół zabrzmiał naprawdę potężnie i bardzo zdecydowanie, z mamucią siłą wbijając słuchacza w podłoże i nie pozostawiając publiczności nawet chwili na oddech. To nie był ten sam Ufomammut, który widzieliśmy kilka dni wcześniej w Dreźnie. To był Ufomammut przez duże "U", w najlepszej formie, prezentujący się niemal tak dobrze, jak podczas pamiętnego, fenomenalnego setu na Roadburn w 2011 roku. Mocna rzecz.
Melvins Lite to wspólny projekt 1/2 Melvins: Buzza Osborne'a i perkusisty Dale Crovera oraz grającego na kontrabasie Trevora Dunna. Jak mówią niektórzy, Melvins pochodzą z innej planety, ale to nigdy nie była moja planeta. W zupełności wystarczyło mi kilka kawałków, ale Pani Fotograf twierdzi, że koncert był świetny. A ja zawsze zgadzam się z Panią Fotograf...
Co dalej?
Organizatorzy Asymmetry w dalszym ciągu starają się podtrzymać założenie o nietuzinkowości i wyjątkowym charakterze festiwalu, stawiającego na nowych, nieznanych szerszej publiczności wykonawców; stąd taka ilość zespołów na małej scenie (czyli połączonej scenie trzeciej i konwentu). Z pewnością garstka poszukiwaczy przygód i - nie oszukujmy się - muzycznych snobów, poświęcających czas na wyszukiwanie bandów, o których nie słyszało więcej niż tuzin osób, jest tym faktem zachwycona. Prawa rynku są jednak nieubłagane - najgłębsze pokłady niszy nigdy nie przyciągną liczniejszego grona widzów, a niszę można na festiwalu utrzymać tylko wówczas, gdy po drugiej stronie pojawią się kapele o znacznie bardziej znanych nazwach. Właśnie tak funkcjonuje zasłużenie kultowy Roadburn, w ten sposób działają niektóre open air’y (przykładowo, to dzięki temu, że gwiazdą Hellfest jest Def Lepard albo Kiss, w namiocie obok mogą grać bandy w rodzaju Eagle Twin, czy Black Pyramid). Ten aspekt organizacji muzycznego eventu wciąż na Asymmetry kuleje, a każda osoba, z którą rozmawiałem przed oraz w trakcie imprezy, zwracała uwagę przede wszystkim na niespecjalny (a pamiętajmy, że to impreza trwająca trzy dni) line-up.
Mam wrażenie, że Asymmetry niezmiennie brak wyrazistości, a przede wszystkim konsekwencji w działaniu i wizji, która sięgałaby dalej niż tylko sezon do przodu. Warto pamiętać, że inne festiwale planują line up oraz prowadzą rozmowy z niektórymi wykonawcami z co najmniej dwu- czy trzyletnim wyprzedzeniem. Brak podobnej, podszytej autentyczną pasją (i jednocześnie pokorą) strategii, skutkuje nie dającą się nie zauważyć przypadkowością, a w rezultacie dopychaniem składu zespołami w rodzaju Vadera, które pasują do charakteru imprezy jak pięść do nosa. Jako uczestnik Asymmetry od jego pierwszej edycji, od początku kibicowałem temu festiwalowi i wciąż uważam, że zwłaszcza w nowym miejscu, ma on naprawdę spory potencjał. Na razie Asymmetry przypomina jednak nieco polską edycję Mistrzostw Europy w piłce nożnej, których sukces polega przede wszystkim na tym, że w ogóle się odbyły. Miarą sukcesu dobrego festiwalu powinna być natomiast ilość dosłownie uzależnionych od niego osób, które niecierpliwie odliczają dni do nowej edycji, a bilet gotowe są kupić w ciemno, często nie znając nawet 30% line-up’u. Dlaczego? Bo zwyczajnie ufają organizatorom. Chciałbym, żeby to samo można było powiedzieć kiedyś o Asymmetry.
Tekst: Szymon Kubicki
Zdjęcia: Małgorzata Napiórkowska-Kubicka