Desertfest 2013 - 25-27.04.2013 - Berlin

Relacje
Desertfest 2013 - 25-27.04.2013 - Berlin

Sporo świetnych koncertów, bardziej wyrównany skład w zestawieniu z zeszłym rokiem i jeszcze fajniejsza atmosfera. Berliński Desertfest wyraźnie okrzepł i już teraz stał się dla miłośników wszystkiego, co w muzyce ciężkie, retro i psychodeliczne, jednym z najlepszych festiwali na naszym kontynencie.

Impreza na stałe zagościła w Astra Kulturhaus, i miejsce sprawdza się świetnie. Tym razem nawet zlokalizowana we foyer klubu mała scena nie była już tak uciążliwa z uwagi na wieczny tłok. Pewnie dlatego, że znalazłem na to swój sposób - zgodnie z zasadą 'pod latarnią najciemniej' wbijałem się więc jak najbliżej sceny. Przeorganizowano (i chyba okrojono) nieco stoiska z jedzeniem; merchu też nie było szczególnie dużo, ale dzięki temu przynajmniej nic nie odciągało uwagi od wydarzeń na deskach, a działo się w tym roku więcej i lepiej niż można było przypuszczać. Większych rozczarowań nie odnotowałem, faworyci nie zawiedli, trafiło się też kilka zaskakujących perełek, w tym najjaśniej połyskująca w kolorze blue(s).

Czwartek 25.04

Pierwszy dzień tradycyjnie rozpoczął się nieco później, od - już nie tradycyjnie - polskiego (pierwszego z dwóch) akcentu. Zaszczyt - chyba mogę tak powiedzieć - otwarcia imprezy przypadł warszawiakom z Satellite Beaver. Nie będę ściemniał, że znam bobrzą twórczość na wyrywki. Co więcej, tak się jakoś dziwnie złożyło, że wcześniej nie miałem nawet okazji widzieć ich w akcji. Płyty wprawdzie nie kupiłem, ale kapela dała sprawny i energetyczny koncert, dobrze manewrując między szybszymi, mocniejszymi i cięższymi fragmentami. Występ podobał mi się bardziej niż popisy niektórych "większych" kapel, zaplanowanych na późniejsze godziny i pozostałe dni festu. Elegancki start.


Samsara Blues Experiment to rzecz jasna pewniak. Reprezentanci gospodarzy coraz lepiej czują się grając na żywo i nie są już tacy spłoszeni, jak to drzewiej bywało. Przy okazji, odniosłem jednak wrażenie, że ucierpiała na tym ich spontaniczność, ale może to wina rozległej przestrzeni dużej sceny. Nawet największy hit berlińczyków "Into the Black" zabrzmiał jakoś... inaczej. W ich gigu zabrakło mi nieco ognia, a także bardziej intymnej atmosfery kolorowego tripu, tak doskonale kreowanej przez zespół w mniejszych salach. Niemniej jednak o rozczarowaniu nie ma mowy.



Jednostajna w przekazie, a przez to nudnawa wersja rockowego dynamitu, odpalonego przez The Shrine na małej scenie, jakoś mnie nie przekonała, dałem więc spokój po kilku kawałkach.



Szczerze mówiąc, na to samo miałem ochotę podczas setu Victor Griffin's In-Graved. Znając fragmenty rozczarowującej debiutanckiej płyty nowego projektu byłego (znów!) gitarzysty Pentagram, nie spodziewałem się cudów. Gdzieś w umyśle tliła się jednak iskierka nadziei, że może Griffin czymś zaskoczy i przekona do nowego wcielenia. Nic z tego, koncert okazał się równie siermiężny i wymęczony, co sam album. Nie pomógł ani obecny w składzie zespołu doomowy weteran basu Guy Pinhas, ani nawet charakterystyczne, rasowe i mocne brzmienie griffinowskiego Gibsona. Wszystkie kawałki zlały się w jeden nudny ciąg, a rozmiaru klęski Victora dopełnił fakt, że najbardziej charakterystycznym momentem show okazał się cover "Don't Let Me Be Misunderstood", pierwotnie wykonywany przez niezrównaną Ninę Simone, a później przez tuziny innych muzyków. W secie zabrakło również choćby rodzynka w postaci któregoś z nieśmiertelnych hitów Pentagram, być może dlatego, że ekipa Bobby Lieblinga miała się wkrótce zameldować na tej samej scenie.


Dyse to zupełnie nie moja filiżanka herbaty, czas więc na przerwę przed wspomnianym Pentagram. Gdy miałem okazję widzieć Amerykanów w ubiegłym roku na Hellfeście, dysponowali mniejszą ilością czasu, przez co ich set był skondensowany, konkretny i oparty na doskonale brzmiących starych hitach. Victor Griffin i Bobby Liebling stanęli wówczas na wysokości zadania, dając rewelacyjny show. Tego wyczynu nie udało się tym razem powtórzyć, ale to nie znaczy, że Pentagram zagrał zły koncert. Wręcz przeciwnie, formacja wciąż może pochwalić się bardzo dobrą formą sceniczną. Szkoda, że frontman psuł trochę atmosferę i dynamikę gigu zbyt długimi wynurzeniami, kierowanymi do publiczności. Tradycyjnie też mogło drażnić jego sceniczne błaznowanie. Za to świeżak, Matt Goldborough, który w tym roku zastąpił Griffina, poradził sobie znakomicie. Nowy gitarzysta dobrze wkomponował się w zespół, nie tylko prezentując się odpowiednio rockowo, ale także bez szczególnego trudu osiągając odpowiednio mięsiste i tłuste brzmienie, unikając przy tym kopiowania patentów poprzednika. Bardzo dobry show, choć wiem, że Pentagram stać na więcej.

Setlista Pentagram:
Day of Reckoning
Forever My Queen
Treat Me Right
Livin' in a Ram's Head
Frustration
Wheel of Fortune
The Ghoul
Everything's Turning to Night
Review Your Choices
20 Buck Spin
Petrified
Relentless
All Your Sins
Be Forewarned
Sign of the Wolf (Pentagram)
When the Screams Come



Choć to Amerykanie byli niewątpliwą gwiazdą wieczoru, na małej scenie czekała jeszcze jedna atrakcja. W ubiegłym roku Norwegowie z Lonely Kamel zmuszeni byli odwołać występ w Berlinie, ale tym razem szczęśliwie nic ich nie powstrzymało. Wiedziałem, że na żywo panowie są nie do okiełznania i rzeczywiście, mimo późnej pory i niewielkiej przestrzeni foyer (a może właśnie dzięki niej?), dali porywający, energetyczny show. Tej kapeli zdecydowanie służy bliskość widowni, zresztą w następnych dniach nieraz miało się okazać, że pod względem atmosfery i klimatu koncerty na małej scenie nie miały konkurencji. Kapela z łatwością porusza się między bluesującą psychedelią, klasycznym rockiem, a naprawdę ciężkimi fragmentami, które na żywo zdawały się być jeszcze wyraźniejsze. Prócz kompozycji znanych z albumów, ze wskazaniem na ostatnie dwa, Norwegowie zaprezentowali także nowe kawałki, które trzymały generalnie obrany wcześniej kierunek, ale wymagają jednak dokładniejszego zbadania. Okazja do tego będzie już wkrótce, bowiem nowy album w drodze. Choć uwielbiam Pentagram, koncert dnia zapisuję jednak na konto Kamela.


Piątek 26.04

Wczesne popołudnie przyniosło sporo słońca, dlatego zamiast otwierających dzień Lecherous Gaze i Witch Mountain (drugiego spotkania w ramach jednego miesiąca z utalentowaną inaczej Górą Czarownic mógłbym nie przetrwać w dobrym zdrowiu) wybieramy chill w ogródku kawiarni oddalonej o kilkaset metrów od Astry. Wróciliśmy jednak na Danava, żeby dowiedzieć się, że Amerykanie nie dali rady dojechać na czas do Berlina. Jakby tego było mało, kolejny w line-upie Oddjobmen okazał się nieszczególnie interesujący. No chyba, że za ciekawe uznać kopiowanie Queens of The Stone Age, okraszone fałszującymi partiami wokalnymi.



Na szczęście to tylko niemiłe dobrego początki, bowiem na dużej scenie Blues Pills pokazali, że mimo krótkiego stażu mają sporo do powiedzenia w nieco już wyświechtanym vitage'owym rocku z kobiecym wokalem. Zespół z miejsca kupił publiczność i pozostawił po sobie znakomite wrażenie, stając się chyba największą niespodzianką festiwalu. Takie opinie można było zresztą usłyszeć również od samych organizatorów. Jedyna epka tego międzynarodowego składu daje radę, ale na żywo całość zabrzmiała dużo lepiej. Blues Pills pokazali kilka atutów, które przesądziły o takim sukcesie. Po pierwsze - sekcja rytmiczna, która terminowała w bardzo dobrym Radio Moscow. Po drugie, blondwłosa, uśmiechnięta Elin Larsson (tak, Elin to Szwedka) nie tylko świetnie prezentuje się na scenie, ale przede wszystkim, w odróżnieniu od bardziej ponurych koleżanek po fachu z Witch Mountain czy Alunah, naprawdę potrafi śpiewać. Wreszcie po trzecie - wyglądający jak młodsza inkarnacja Vinnie Cavanagh, Dorian Sorriaux, który wyczyniał na gitarze istne cuda. Ten niespełna dwudziestoletni francuski gitarzysta, z równą łatwością i lekkością popisywał się znakomitymi, a przy tym w pełni uzasadnionymi solówkami, jak i rasowymi riffami. W retro szufladce nieczęsto zdarzają się takie gitarowe talenty. Do tego dochodzi swoboda i autentyczna, widoczna w każdym momencie, radość z gry i gorącego przyjęcia widowni. Mam nadzieję, że Blues Pills nie pogubią się gdzieś po drodze, bo póki co rokują więcej niż dobrze.

Setlista Blues Pills:
Bliss
Sweet Delight
Dig In
River
Devil Man
Little Sun
Mind Exit
Blues Pills
Reel To Reel
Astral Plane
Black Smoke
Fortune Teller



Pogrobowcy Unidy z House of Broken Promises dostali do dyspozycji małą scenę, którą zawładnęli bez reszty już od pierwszych chwil. Ich utrzymany w szybszych tempach, naładowany adrenaliną i testosteronem korzenny rock nie tylko zabrzmiał znacznie lepiej i mocniej niż w studyjnych kompozycjach, ale po prostu zrywał czapki z głów. Bardzo konkretny kawałek hałasu.


Stonerowa uczta rozkręca się na dobre za sprawą kolejnego gigu. Koncert reaktywowanego tylko na ten jeden raz Lowrider zapowiadał się na nie lada atrakcję. I rzeczywiście, pozostająca w zawieszeniu od dekady szwedzka odpowiedź na pustynne granie zza Ocenu (spod znaku Kyuss) pokazała się z jak najlepszej strony. Choć od debiutanckiej, a przy okazji jedynej płyty kwartetu, bardzo dobrej "Ode to Io" minęło już 13 lat, publiczność świetnie znała płynące z dużej sceny kawałki i bardzo żywiołowo na nie reagowała. Nic dziwnego, bowiem Szwedzi zagrali najlepiej ze wszystkich stonerowych ekip tego dnia. Nie chodzi mi tylko o świetne kompozycje, ale także dobrą interakcję z publicznością. W przeciwieństwie do maksymalnie zblazowanego Garcii, Peder Bergstrand prezentował uroczą mieszankę sentymentalnego wzruszenia z powrotu na scenę i autentycznej radości z grania. To było szczere i to zawsze działa. Świetny koncert.



NAAM, który w następnej kolejności grał na małej scenie, z nie do końca dla mnie jasnych powodów jakoś nam nie leży...



...więc po chwili odpoczynku meldujemy się na Dozer, kolejnym szwedzkim przedstawicielu pustynnych dźwięków. W przeciwieństwie do Lowrider, Dozer pozostaje aktywny, może pochwalić się też znacznie bardziej rozbudowaną dyskografią, z której jednak, co tu kryć, najbardziej przemawia do mnie wiekopomny split z Unida. Dozer wplata do swych kompozycji więcej klimatu, gra nieco bardziej urozmaicone dźwięki, które nie zawsze pasują ściśle do stonerowej szuflady, ale mimo to ich gig okazał się jednak dość bezbarwny, trochę pozbawiony życia i pazura.

Setlista Dozer:
The Hills Have Eyes
Exoskeleton, Part Two
The Flood
Born a Legend
Drawing Dead
Rising
Big Sky Theory
From Fire Fell
Days Of Future Past
Headed for the Sun
Rings of Saturn
Supersoul



Cough, ze swoimi apokaliptycznie ciężkimi i powolnymi kawałkami, przyniósł nieco wytchnienia od piasku i kaktusów, które w nadmiarze nużą. Amerykanie, choć byli najbardziej ekstremalną kapelą festiwalu, doskonale zahipnotyzowali publiczność przed małą sceną. Wystarczyło nieco przymknąć oczy i całkowicie oddać się przyciągającemu wpływowi ich miażdżącego doomowego grania. Zespół wystąpił na Desertfest w ramach tej samej trasy, która kilkanaście dni wcześniej odwiedziła także Warszawę, dlatego trudno mówić o większych zmianach w setliście czy prezencji. Ale to bez znaczenia, bo właśnie takiej dawki ciężkich dźwięków było nam w tym momencie trzeba.


Czas na gwiazdę dnia. Przywrócona do życia Unida to kolejny przejaw ostatniej nadzwyczajnej aktywności Johna Garcii. Obok niego na scenie ponownie można było zobaczyć Arthura Seaya i Miguela Cancino z House of Broken Promises, którzy jednak, choć dawali z siebie wszystko - zwłaszcza Cancino - nie zdołali oddać tak spontanicznej energii, jaką pod innym szyldem podzielili się kilka godzin wcześniej. Choć genialny album "Coping with the Urban Coyote" z pewnością należy do klasyki gatunku i w niczym nie ustępuje dokonaniom Kyuss, koncert okazał się nieco rozczarowujący. Unikający ludzi Garcia, odizolowany od innych muzyków nawet na backstage’u, po raz kolejny wyglądał, jakby grał za karę i nie mógł się doczekać końca tej męczarni. Nawet wokalnie nie było aż tak dobrze, jak w Garcia Plays Kyuss czy Kyuss Lives! Ot, kolejna fucha - przyzwoity koncert zagrany, kasa wzięta, a wrażenie niedosytu to już problem fanów…  

Setlista Unida:
Wet Pussycat
Thorn
Summer
Stray
Red
Human Tornado
Nervous
Vince Fontaine
Puppet Man
Last Day
M.F.N.O
Cain
Hangman's Daughter
Dwarf It
Black Woman



Zmęczenie bierze górę i odpuszczamy zamykający dzień koncert Belzebong na małej scenie.

Sobota 27.04

W ostatni dzień Desertfestu pojawiamy się na Free Fall, opuszczając sety 1000 Mods i Alunah (tych drugich i tak - niestety - za kilka dni zobaczymy w Dreźnie). Free Fall powstali zaledwie cztery lata temu, a ich debiut "Power & Volume" ukazał się w lutym tego roku, od razu nakładem Nuclear Blast. Oznacza to, że niemiecki gigant musiał w Szwedach dostrzec jakiś potencjał. O ile płyta była bardzo przyzwoita, choć nie całkiem wolna od ogranych schematów, tak na żywo zespół nabiera dodatkowego blasku i charakteru. Rozmywa się gdzieś słyszalne na krążku podobieństwo do AC/DC; w wielu momentach zespół brzmieniowo nawiązuje bardziej do klasycznego amerykańskiego grania spod znaku Van Halen. Żywiołowy gitarzysta Mattias Bärjed ćwiczył kopniaki na scenie, a frontman Kim Fransson dał sobie świetnie radę, choć widać było, że jego siłowy i chyba jeszcze nie do końca naturalny sposób śpiewania kosztuje go sporo energii. Nie zmienia to jednak faktu, że Szwedzi zagrali znakomicie, stanowiąc obok Blues Pills największą pozytywną niespodziankę tej imprezy.


Szczerze mówiąc, od pewnego czasu zacząłem już wierzyć, że by zobaczyć Gentleman’s Pistols na żywo będę musiał pewnego dnia wybrać się na Wyspy. Na szczęście, kapela pojawiła się w tym roku w Berlinie i był to jeden z najbardziej wyczekiwanych przeze mnie gigów festiwalu. Anglicy, a zwłaszcza frontman, paradujący w idealnie vintage’owym podkoszulku - co do jednego wyglądali, jakby zostali żywcem przeniesieni z czasów młodości naszych rodziców. Panowie zdecydowanie nie zawiedli. Radosna, żywiołowa i przebojowa mieszanka materiału z dwóch płyt, oraz jedna czy dwie premierowe kompozycje, doskonale sprawdziły się na scenie. Dobrze, że na małej, dzięki czemu interakcja z publicznością była wręcz wzorowa. Zachowujący się nieco dwuznacznie James Atkinson bez najmniejszych problemów radził sobie wokalnie, egzamin zdał też mały i niepozorny okularnik, to jest najnowszy nabytek zespołu, basista Martyn Roper, który na co dzień zajmuje się… fotografią ślubną. Na przeciwległym końcu sceny ponurą minę prezentował znany choćby z Carcass Bill Steer. Prawdziwie wybuchowa mieszanka i doskonały koncert.



Nie jestem fanem Fatso Jetson, a kultowy Yawning Man swego czasu mocno mnie wynudził, po trzech kawałkach odpuszczam więc gig zapowiadany jako "Legends of The Desert" czyli połączonych składów obydwu formacji. Nie wiem, jak wyglądało to połączenie, bo zaczęło się po prostu od setu Fatso Jetson. Może przekonam się innym razem, a może nie…



My Sleeping Karma zgromadziła pod małą sceną prawdziwy, żywo reagujący tłum i podejrzewam, że nie było to spowodowane jedynie faktem, że basista formacji jest jednocześnie jednym z organizatorów festiwalu. Kapela cieszy się sporą popularnością w swojej ojczyźnie, a ich ostatni, wydany pod skrzydłami Napalm Records album "Soma" to bardzo przyzwoita dawka psychodeliczno-kosmicznego instrumentalnego grania w klimacie mocno zbliżonym do Monkey3. Na żywo takie granie sprawdza się bardzo dobrze i muszę przyznać, że atmosferyczny gig Niemców obserwowałem z dużą przyjemnością.  



W ubiegłym roku Kadavar grał w położonym obok Astry klubie, na imprezie towarzyszącej Desertfest. W tym wylądowali już na dużej scenie festiwalu. W międzyczasie trio podpisało kontrakt z Nuclear Blast i wydało drugi album "Abra Kadavar", który dowodzi wyraźnego rozwoju formacji, wciąż wiernej stylistyce retro. Nie tylko, jeśli chodzi o muzykę, ale także wizerunek - od stóp obutych w oldschoolowe obuwie na solidnych obcasach do głów - stanowiący pieczołowite odwzorowanie klimatu dawno minionej epoki. Zespół zagrał miks kompozycji z dwóch krążków, które ma na koncie i był to bardzo udany koncert. Wokalista dobrze radził sobie na żywo, ale uwagę bezlitośnie koncentrował bębniarz. Zespół najwyraźniej świadomy efektu, jaki wywołuje żywiołowe zachowanie tyczkowatego Tigera, wysunął jego skromny akrylowy zestaw do przodu. A nieustannie machający łbem perkusista należycie zadbał o odpowiednie show.  


Anonsowany jako gwiazda trzeciego dnia Witchcraft odwołał niestety całą, rozpoczynającą się właśnie w Berlinie trasę u boku Free Fall i Orchid. Na jego miejsce w ostatniej chwili wskoczył Troubled Horse. Tym sposobem, ta formacja zaprezentowała się na małej scenie, a Orchid przejął rolę gwiazdy trzeciego dnia festiwalu. Jakby tego było mało, Troubled Horse wystąpił w zmienionym składzie personalnym - rolę gitarzysty objął Simon Solomon z Witchcraft. W tym zestawieniu kapela zagrała tylko jedną próbę, a Solomon miał ponoć ledwie kilka godzin na opanowanie całego materiału. Udało się, choć Szwedzi i tak musieli skrócić swój koncert, dlatego zagrali jedynie osiem kawałków - wszystkie z debiutanckiego, doskonałego krążka "Step Inside". Pomimo tak szalonych okoliczności zespół zagrał rewelacyjnie, choć muszę przyznać, że momentami dość wyraźnie brakowało partii klawiszy, pełniących na płycie całkiem ważną rolę. Simon Solomon starał się zapełnić tę lukę - np. w "I've Been Losing" swoimi, chwilami mocno improwizowanymi partiami, ale nie zawsze zdawało to egzamin. To jednak tylko drobiazg i już nie mogę się doczekać koncertu Troubled Horse w ramach lipcowego The Days of The Ceremony w Warszawie.

Setlista Troubled Horse:
Tainted Water
As You Sow
One Step Closer to My Grave
Sleep In Your Head
Shirleen
I've Been Losing
Bring My Horses Home
Another Mans Name   



Orchid, od samego początku funkcjonowania okrzyknięty najlepszym spadkobiercą dziedzictwa Black Sabbath, wyraźnie dojrzał i okrzepł, o czym świadczy również ich świetny występ na Desertfest. Oczywiście, podobieństwa do twórczości Sabbathów wciąż są uderzające - zwłaszcza, jeśli chodzi o wokal Theo Mindella oraz konstrukcję utworów - mam jednak wrażenie, że wraz z nowym albumem "The Mouths of Madness" i koncertami go promującymi, Amerykanie pokazali, że mają do powiedzenia coś więcej. Dzięki temu ich gig był, bez dwu zdań, jednym z najjaśniejszych momentów imprezy. Nuclear Blast bardzo wierzy w potencjał swych nowych podopiecznych i wydaje się, że ma ku temu silne podstawy. Szczerze mówiąc, wolałbym zobaczyć Orchid kolejny raz na żywo aniżeli utrzymywany przy życiu wyłącznie siłą pieniądza Black Sabbath "w oryginalnym składzie"…


Setlista Orchid:
Eyes Behind the Wall
Capricorn
The Mouths of Madness
Black Funeral
Silent One
Eastern Woman
Down Into The Earth
Nomad
Wizard of War
He Who Walks Alone
Saviours of the Blind



Tekst: Szymon Kubicki
Zdjęcia: Małgorzata Napiórkowska-Kubicka