Brutal Assault 2012 - 8-11.08.2012 - Jaromer (Czechy)

Relacje
Brutal Assault 2012 - 8-11.08.2012 - Jaromer (Czechy)

Brutal Assault rośnie i pęcznieje. Dodatkowy dzień, dodatkowa scena, więcej zespołów i publiczności, a przecież mury twierdzy Josefov nie są z gumy.

W relacji z ubiegłorocznej edycji festiwalu pisałem o nowych pomysłach organizatorów; w tym roku część z kolejnych wprowadzonych zmian także okazała się bardzo istotna - poczynając od drobiazgów, a na dość rewolucyjnych rozwiązaniach kończąc. Brawo za poluzowanie skrupulatności, czy może raczej podejrzliwości ochrony, czuwającej w bramkach przy wejściu na teren imprezy. Wreszcie - wzorem innych podobnych imprez - skończyło się sprawdzanie zawartości toreb i plecaków dziennikarzy. Mała rzecz, a cieszy, podobnie zresztą jak znacznie smaczniejsze w tym roku piwo (nowa dostępna marka - Budweiser), serwowane w całkiem eleganckich, ozdobionych grafikami, kubkach. Wprowadzony w ubiegłym roku system wymiany kubków przyjął się, więc powtórzono go i tym razem. Efekty w postaci znacznie mniejszej ilości śmieci, widać gołym okiem.



Gołym okiem widać też efekty innych działań ekipy BA. Widać i czuć, co potwierdzi chyba każdy, kto wieczorem próbował przecisnąć się z jednego końca dziedzińca twierdzy na drugi. Bilety najwyraźniej sprzedawały się dobrze, bo tłumy dopisały, ale przemieszczanie się na terenie festu stało się jeszcze bardziej męczące. Pod tym względem Brutal Assault w pewnym sensie dotarł do ściany. Umacnianie line-up’u kolejnych edycji będzie miało ten skutek, że trzeba będzie rzucić na rynek więcej biletów. Przybędzie zatem widowni, a już teraz wyraźnie brak miejsca. Ciekawe, jak  organizatorzy zamierzają rozwiązać ten problem.


Środową rozgrzewkę zastąpił (przynajmniej w teorii) dodatkowy dzień imprezy. Wprawdzie koncerty rozpoczynały się w środę dopiero o 17.00, ale za to na scenie pojawiły się bardziej znane zespoły, jak choćby Alcest, czy przede wszystkim Anaal Nathrakh. Nie wiem, jakim powodzeniem cieszyły się te atrakcje, bo na miejscu pojawiliśmy się dopiero w czwartek wczesnym popołudniem. Drugim całkiem nowym pomysłem okazała się dodatkowa scena (Club stage), usytuowana w blaszanym baraku na uboczu festiwalowego terenu. Pomysł bardzo dobry (choć zastanawia mnie trochę, jaka temperatura panowałaby w środku, gdyby dopisały upały, typowe dla wcześniejszych edycji), dobór kapel - przynajmniej z mojego punktu widzenia - już nieco mniej udany, ale być może w przyszłości nastąpią tu jakieś pozytywne zmiany.

Czwartek

Czwartek zaczynamy o 13.00 (dlaczego tak wcześnie?) od żelaznego punktu programu. Wprawdzie wolałbym zobaczyć Toxic Holocaust w klubie, ale to najwyraźniej musi jeszcze poczekać. Tymczasem brutalowy występ trójki Amerykanów okazał się znakomity i mile połechtał moją - prymitywniejszą - część muzycznego gustu. Nie ma znaczenia, że 100 procent riffów,  wykorzystywanych przez ten zespół, zapożyczonych zostało od klasyków gatunku, ważne, że surowe dźwięki i czysta energia ekipy Joela Grinda po prostu zmiata łby w karków. To nic więcej, jak prosty i galopujący do przodu, oldschoolowy thrash w najlepszym możliwym wydaniu, napędzany przez skromniutki zestaw perkusyjny, bulgoczący bas i tnącą jak żyletka gitarę Grinda. Choć kapela otrzymała do dyspozycji zaledwie pół godziny w setliście, nie zabrakło m.in. takich hitów, jak "War is Hell", "Wild Dogs", "Endless Armageddon", zagranego na zakończenie "Bitch",  czy wreszcie rewelacyjnego "Nuke The Cross", prawdziwej esencji stylu formacji. Bez zarzutu było też nagłośnienie, choć, jak pokazały późniejsze gigi, w przypadku sceny pod szyldem Metal Shop, bywało z tym różnie. Tak czy owak, piękny początek BA anno domini 2012.

  

Po dłuższej przerwie wracamy na Ministry. Mam dużą słabość do tego zespołu, choć ostatnie poczynania Ala Jourgensena, który w 2008 roku zbyt pochopnie zakończył działalność formacji, grając niby-pożegnalne tour i wydając niby-pożegnalne płyty, by po zaledwie trzech latach powrócić na scenę i wydać nowy krążek, nieco nadwyrężyły szacunek, jaki do niego żywiłem. Wiem, że rachunki z czegoś trzeba płacić, ale to jednak trochę śmieszne, gdy frontman, który ze sceny piętnuje wszelkie przejawy bezdusznego kapitalizmu, sam zachowuje się jak ci, na temat których tworzy teksty. Nic to, ideały to jedno, życie - drugie. Wybaczam Jourgensenowi, bo choć po deskach porusza się ostrożnie, by nie powiedzieć wprost, że "starczo", to śpiewanie wciąż mu wychodzi i wraz z kolegami zafundował zgromadzonym naprawdę świetny koncert. W przeciwieństwie do wywołującego mieszane uczucia warszawskiego gigu sprzed czterech lat, zagranego zza krat, skutecznie blokujących wszelki kontakt z publiką, i opartego wyłącznie na kompozycjach z anty-bushowskiej trylogii, tym razem obydwa te elementy zostały poprawione. Oczywiście, Ministry promowało ostatni, niezbyt udany materiał "Relapse", z którego można było usłyszeć utwór tytułowy, "99 Percenters" i "Ghouldiggers", jednak zdecydowaną część setu wypełniły starsze kompozycje i to nie tylko ze wspomnianej wyżej trylogii ("Watch Yourself", "The Last Sucker", "No W", "Waiting", "Lies lies lies", "Rio Grande Blood"), ale także "Psalm 69", "N.W.O.", "Just One Fix" czy "Thieves". Niestety, zabrakło większej selektywności, momentami dominowała ściana dźwięku i zbyt głośna perkusja, kosztem gitar.



Dimmu Borgir przyciągnął zacny tłum, jednak o ich koncercie trudno powiedzieć coś więcej, poza tym, że się odbył. Ot, typowy gig Dimmu, poza długością setu, różniący się bardzo nieznacznie choćby od warszawskiego występu sprzed dwóch lat. Pojawiły się obowiązkowe punkty programu, w postaci "Puritania", zagranego na koniec przeboju "Mourning Palace", czy też "Gateways" z ostatniego krążka, aczkolwiek odniosłem wrażenie, że materiał z "Abrahadabra" raczej nie dominował. Norwegowie zaprezentowali porządny poziom, ale bez większych emocji.



Zdecydowanie nie należę do grona wielkich miłośników nowojorskiego hardcore'a, ale mimo wszystko jednym okiem zerkam na Sick Of It All. Monotonna maniera wokalna frontmana amerykańskiej ekipy trochę nuży, jednak na plus zapisuję jej momentami mocno zmetalizowane brzmienie. Solidny, mocny, dobrze przyjęty przez publiczność koncert.

   

Nie widziałem na żywo Samael już kilka lat i, choć co najmniej dwa ostatnie krążki Szwajcarów zachwytu nie wywołują, byłem ciekaw, co zaprezentują Vorph i spółka. Pewne rzeczy się nie zmieniają. Wzrok przykuwało intensywnie purpurowe, eleganckie wdzianko frontmana, znane z wielu wcześniejszych gigów tej formacji, a jak zwykle szeroko uśmiechnięty basista Mas (aż trudno uwierzyć, że to ten sam facet, który jako mroczny Masmiseim rejestrował kultowy "Blood Ritual") nie tylko wygląda, jakby upływ czasu nie miał na niego wielkiego wpływu, ale w dalszym ciągu sprawia wrażenie, jakby granie w Samael było dla niego najlepszym zajęciem na świecie. Kto wie, może właśnie jest? Niezależnie od tego, że kapela najlepsze lata ma już dawno za sobą. Na dość krótkiej setliście, prócz nieśmiertelnych klasyków w rodzaju "My Saviour", "Shining Kingdom", "Rain", "Black Trip" czy "Baphomet's Throne", znalazły się też cztery utwory z ostatniego albumu "Lux Mundi". Wśród nich, dość zaskakująco, pojawił się na zakończenie bardzo szybki (odegrany chyba szybciej niż na płycie) "The Truth Is Marching On", który dobrze podsumował klimat występu Samael. A raczej jego brzmienie, bardzo mocne, oparte na masywnym i nieco zbyt głośnym, perkusyjnym beacie. Szczegóły zlewały się, a gitary zeszły na dalszy plan. Mała selektywność przełożyła się na nieco zmieniony odbiór nawet największych hitów formacji, które momentami dość ciężko było rozpoznać. Tak czy owak, pewnie przede wszystkim ze względu na ogromny sentyment, jakim darzę Samael, gig zaliczam do udanych.  

Setlista Samael

My Saviour
Shining Kingdom
Rain
Of War
Black Trip
Reign of Light
Soul Invictus
Luxferre
Baphomet's Throne
The Truth Is Marching On



Piątek

Piątek obfitował w znacznie większą liczbę wydarzeń. Zaczynamy od Vallenfyre, czyli nowego projektu Gregora Mackintosha, gitarzysty Paradise Lost. Jedyny długowłosy muzyk, i główny kompozytor w ekipie brytyjskich smutasów, zapragnął powrócić do deathmetalowych korzeni i nagrać krążek utrzymany w oldschoolowym wyspiarskim stylu. Na albumie "A Fragile King" jednak się nie skończyło i, jak widać, zespół również koncertuje. Tym razem lider skoncentrował się wyłącznie na śpiewie, a w ekipie Vallenfyre można było zobaczyć także perkusistę Adriana Erlandssona, prawdopodobnie najbardziej zapracowanego muzyka na festiwalu, który pojawił się też w szeregach występujących później Paradise Lost i At The Gates. Koncert okazał się bardzo przyzwoitym kawałem mięsa, z wyraźniej niż na płycie zaakcentowanymi walcowatymi, doom metalowymi partiami. Do tego znakomite zakończenie w postaci najlepszego na debiucie  "Desecration". To dobry wybór, który przykrył zarówno pewne niedociągnięcia w scenicznej dyspozycji formacji (niewyrobiony do końca, choć zaskakująco mocny, głos Mackintosha), jak i w samych kompozycjach (momentami było jednak nudnawo). Dobra rozgrzewka przed jednym z głównych punktów imprezy...



… czyli występem Morgoth. Tego gigu nie mogłem sobie rzecz jasna odmówić, tym bardziej, że miałem już wcześniej (na Hellfest) okazję przekonać się, że po długim rozbracie ze sceną Niemcy są wciąż w świetnej koncertowej formie. Jedyny zgrzyt to początkowa, całkiem zbędna, wymuszona zapowiedź występu w wykonaniu bliżej niezidentyfikowanej osobniczki; dalej było już znakomicie. Nie mogło być inaczej, gdy w dyskografii ma się tak klasyczne krążki, jak "Cursed", "The Eternal Fall" i "Resurrection Absurd", z których materiał w 100% wypełnił setlistę (nie zapamiętałem niczego z "Odium", ale pewności nie mam). Na wywoływany przez niektórych "Isolated" trzeba było poczekać do samego końca, a wcześniej zabrzmiały m.in. "Body Count", "Pits of Utumno", "White Gallery", "Suffer Life", "Sold Baptism" czy "Unreal Imagination". Cudo!



Municipal Waste to dla mnie sprawcy największej niespodzianki Brutal Assault 2012. Kiedy widziałem ich ostatnim razem, nie zdołali mnie wzruszyć czy poruszyć, tym razem jednak nie oparłem się ich energetycznemu thrashowi, napędzanemu punkowym silnikiem. Tego typu crossover świetnie sprawdza się na koncertach, choć wiele w tym temacie zależy od publiczności. A ta naprawdę się postarała i urządziła ogromny circle pit, który miałem okazję dobrze zaobserwować, choć stałem w pewnym oddaleniu od sceny. Mocny, bardzo żywiołowy set, bez chwili wytchnienia i, co bardzo ważne, świetnie brzmiący. Panowie akustycy bardzo dobrze się tu spisali...



...czego niestety nie można powiedzieć o koncercie Napalm Death, który zadział się na scenie obok. Zespoły grające na Metal Shop stage zazwyczaj brzmiały zdecydowanie gorzej i show Anglików, zmieniony w monolityczną ścianę dźwięku, tylko to potwierdził. Intensywna muzyka Napalmów potrzebuje nieco więcej selektywności, w przeciwnym wypadku zmienia się w chaotyczną nawalankę. Barney jak zwykle szalał po swojemu, w przerwach zagadując do publiki swoim uniwersyteckim angielskim, a Mitch Harris dorzucał niemal blackmetalowe skrzeki (czysty śpiew już mu raczej nie wychodzi). Formacja rozpoczęła od materiału z najnowszego, świetnego "Utilitarian", prezentując po kolei cztery pierwsze kawałki z albumu. Występ zakończyła natomiast czterema pociskami z debiutanckiego "Scum". Tym sposobem zamknęła klamrą całą twórczość, wybiórczo zaprezentowaną w pozostałej części setu. Pojawiły się jeszcze kompozycje z najnowszego krążka, ale nie zabrakło i innych staroci, jak choćby "Suffer the Children", "Dead", " Unchallenged Hate" czy przebojowego "When All Is Said and Done", który świetnie sprawdza się na żywo.

Setlista Napalm Death

Circumspect
Errors in the Signals
Everyday Pox
Protection Racket
Silence Is Deafening
The Wolf I Feed
Practice What You Preach
Quarantined
Analysis Paralysis
Dead
Deceiver
When All Is Said and Done
Unchallenged Hate
Nom de Guerre
Suffer the Children
Nazi Punks Fuck Off
Scum
Human Garbage
You Suffer
Instinct of Survival

Amon Amarth



Szczerze mówiąc, koncert Machine Head zaliczyłem z braku laku. Nie jestem i nigdy nie byłem fanem tego zespołu i po tym, co zobaczyłem, sytuacja nie ulegnie zmianie. Przede wszystkim, brzmienie. Zdaję sobie sprawę, że kapela miała na to ograniczony wpływ, ale niestety ponownie dały o sobie znać mankamenty Metal Shop stage. Być może z tego powodu, a może z innego, show Amerykanów nie miał mocy i nawet tak przebojowe (przynajmniej w teorii) killery-klasyki jak "Davidian", zabrzmiały jak atak gazetą na słonia. Do tego zbyt długie, męczące przemowy Robba Flynna dodatkowo skutecznie rozwalały resztki dramaturgii i osłabiały intensywność przekazu. Zdecydowanie nie trafiają do mnie również ostatnie dokonania Machine Head, wyraźne wydłużenie czasu trwania kawałków, oraz ich nadmierna cukierkowatość i melodyjność, a właśnie takie elementy dominowały w secie formacji. Jedno słowo podsumowania - nuda, ogromne pokłady nudy.



Również gig Converge, choć o niebo lepszy od emeryckiego pogrywania Machine Head, trochę rozczarował. Zwłaszcza, biorąc pod uwagę koncert sprzed dwóch lat na dokładnie tej samej scenie. Właściwie zespół zaprezentował dokładnie to, czego można się było po nim spodziewać, odniosłem jednak wrażenie, że muzycy, a szczególnie wokalista Jacob Bannon, są jakby zmęczeni. Nie wiem też, czy start od spokojniejszego "Jane Doe", w którym frontman, śpiewając czysto, zaprezentował całą gamę fałszy, był słuszną strategią. Później jednak Amerykanie wspaniale się rozkręcili, a znakomite "Dark Horse", "Reap What You Sow", "Cutter" (ten 1,5 minutowy pocisk niszczy mnie zawsze z najwyższą skutecznością) i inne furiackie ataki zrobiły swoje.

Jakby tego było mało, dość zaskakująco, prawie na sam koniec kapela zaserwowała "Wolverine Blues" z ostatniego splitu z Napalm Death. Gościnnie zaśpiewał w nim Tomas Lindberg z At The Gates/Lock Up i muszę przyznać, że tej wersji nie powstydziliby się nawet sami mistrzowie z Entombed. Szkoda, że Robb Flynn nie obserwował, co wyczyniają jego krajanie na scenie obok. Jedynym wnioskiem, który mógłby wyciągnąć, to odwieszenie swych designerskich gitar na kołek.

Setlista Converge

Jane Doe
Dark Horse
Heartache
Aimless Arrow
Eagles Become Vultures
Empty on the Inside
Reap What You Sow
Cutter
Worms Will Feed/Rats Will Feast
Axe to Fall
The Broken Vow
Last Light
Wolverine Blues
Concubine



Sam nie mogę w to uwierzyć, ale nigdy wcześniej nie widziałem Paradise Lost na żywo. Nie znaczy to, że nie próbowałem, bowiem do dziś pamiętam rozróbę sprzed wielu lat po niedoszłym koncercie w Zabrzu, gdy Anglicy w towarzystwie Sepultury nie dojechali na miejsce imprezy, srogo rozczarowując w ten sposób wielu przybyłych. Dziś Paradise Lost to zupełnie inny zespół, który inaczej gra i wygląda (trzeba przyznać, że zasłyszane porównanie Nicka Holmesa do Coldplay jest trafne), i szczerze mówiąc szkoda, że mój debiut w tym zakresie miał miejsce dopiero teraz. Jedyne jasne momenty rzeczonego koncertu to "Forever Failure" (o dziwo, całkiem nieźle zaśpiewany przez Holmesa) oraz “As I Die".

Ogrywanie na przykład  "Erased" z koszmarnego "Symbol of Life", "The Enemy", "Faith Divides Us - Death Unites Us", czy nawet bardzo słabego tytułowego kawałka z ostatniego, skądinąd niezłego "Tragic Idol", to nieporozumienie. Ale taki właśnie jest współczesny Paradise Lost, z uporem godnym lepszej sprawy fundujący słuchaczom słabe popłuczyny po czasach dawnej świetności. Jakby tego było mało, zupełnie bez życia zabrzmiał zagrany na początek "Widow", całkowicie zarżnięty wokalnie. Na szczęście, później pod tym względem było już lepiej. Nie do końca udały się również "One Second" i "Say Just Words". Dodając do tego tradycyjne gwiazdorzenie frontmana, który zwyzywał muzyków Gorguts od - to być może debiut tego słowa na naszych łamach - cip (choć rzeczywiście, wyjątkowo głośno "próbujący się" na scenie obok Kanadyjczycy, nieco rozpraszali uwagę), występ Anglików pozostawił u mnie raczej mieszane uczucia.  

Setlista Paradise Lost

Widow
Honesty in Death
Erased
Forever Failure
Tragic Idol
One Second
As I Die
Fear of Impending Hell
The Enemy
Faith Divides Us - Death Unites Us
Say Just Words



Niestety, ustawienie na niemal pierwszą w nocy gigu Gorguts, a jeszcze później Pig Destroyer,  skutecznie uniemożliwiły mi pozostanie na tych koncertach. Czas spać.

Sobota

Odpuszczamy widziany niespełna dwa miesiące temu na Hellfest Solstafir, i pojawiamy się na miejscu przed występem Kylesa. Kolejnym, jaki dane nam było widzieć, bo Amerykanie to chyba jedna z najciężej pracujących koncertowo formacji w branży. Idzie za tym, co nieuniknione, spora rutyna i tego dnia było jej chyba nieco zbyt wiele. Koncerty Kylesa są bardzo przewidywalne, mimo tego, że Laura Pleasants jeszcze nigdy nie prezentowała się tak elegancko (skóra, czerwone spodnie pod kolor trampek, ładny T-shirt Black Sabbath, a także, wybaczcie szowinizm, kilka kilogramów mniej). Na uznanie zasługują też stosowane od pewnego czasu dźwiękowe eksperymenty, choćby z thereminem, użytym nawet w szybkim "Scapegoat".

Kamera wychwyciła jeszcze jedną zabawkę Phillipa Cope’a, czyli deskorolkę, na której pomiędzy mocowaniami kółek rozpięte zostały struny. Nie wiem, do czego służy ten patent, ani nawet nie wychwyciłem, kiedy został (bo chyba został? ;-) użyty, jednak wyglądał całkiem ciekawie. Jakby nie było, takie kawałki z żelaznego kanonu koncertowego Kylesa,  jak "Scapegoat", "Hollow Severer", "Unknown Awareness" czy "Running Red" wciąż dają radę. Nawet fałsze, zarówno Cope’a, jak i Laury, zostały utrzymane w granicach normy, tym bardziej, że wokalistka wciąż potrafi porządnie ryknąć do mikrofonu. Występ przyzwoity, nawet jeśli bez większego ognia. Za brak "Where The Horizon Unfolds" należy się kara, podobnie zresztą jak za znikomy kontakt z publicznością.



Sodom spóźnił się do Jaromera, a o przełożeniu jego koncertu na 2:20 w nocy (!) zgromadzeni pod sceną dowiedzieli się dopiero kilka minut po planowanej godzinie rozpoczęcia show Niemców. Po wymuszonej przerwie, przyszedł więc czas na Immolation. To jeden z tych zespołów, które zawsze grają na odpowiednim poziomie i taki też był ich brutalowy występ. Amerykański death metal w najlepszym wydaniu….



…. choć, ku mojemu zaskoczeniu, to Six Feet Under okazał się być moim prywatnym zwycięzcą w tej kategorii. Po ich płyty sięgam raczej rzadko, dlatego nie miałem specjalnych oczekiwań przed gigiem, mimo że ekipy Chrisa Barnesa nie widziałem na żywo nigdy wcześniej. Tymczasem motoryczny, galopujący i maksymalnie prosty death metal idealnie wpasował się w sceniczną scenerię. Barnes imponował nie tylko niesamowicie długimi dreadami, ale także warunkami wokalnymi. Ponoć to bardzo zakręcony człowiek, a małą tego próbkę zaprezentował na sam koniec setu, kiedy to niespodziewanie nawet dla samego zespołu przerwał utwór, by oznajmić publiczności oraz wyraźnie skonfudowanej reszcie składu, że… "przerywa ten koncert". Szczerze mówiąc, nie wiem, o co mu chodziło. Może o żart. A w line-up’ie formacji można było zobaczyć nowych muzyków, m.in. perkusistę Kevina Talleya, który przewinął się przez wiele, mniej lub bardziej znanych kapel, a nawet zagrał kilka prób ze Slayer.

Setlista Six Feet Under

Stripped, Raped and Strangled
No Warning Shot
Revenge of the Zombie
Feasting on the Blood of the Insane
Victim of the Paranoid
Human Target
Delayed Combustion Device / Reckless
The Day the Dead Walked
Seed of Filth
Deathklaat
Shadow of the Reaper
Silent Violence
Torn to the Bone
Beneath a Black Sky
Hammer Smashed Face



Agnostic Front widziałem dwa lata temu, co wystarczy mi pewnie do końca życia, postanowiłem więc puścić w obieg trochę kuponów i wspomóc miejscową branżę gastronomiczną.

Setlista Agnostic Front

The Eliminator
Dead to Me
For My Family
Us Against The World
All Is Not Forgotten
Peace
Crucified
Gotta Go
That's Life
Take Me Back
A Mi Manera
Addiction



Podobnie, jak w przypadku Six Feet Under, również perspektywa koncertu At The Gates nie wywoływała u mnie przyspieszonego bicia serca, pewnie dlatego, że zawsze wolałem Sztokholm od Goeteborga. I kolejny raz czekało mnie bardzo miłe doświadczenie. Koncertowe wersje klasyków zespołu brzmią znacznie lepiej niż na płytach, mocniej i brutalniej. Choć At The Gates uchodzi za prekursora (a może lepiej powiedzieć sprawcę?) całej późniejszej fali szwedzkiego melodyjnego death metalu, w żadnym razie nie można zestawić ich scenicznego brzmienia z innymi przesłodzonymi reprezentantami tej stylistyki. Po części za sprawą świetnych, soczystych partii gitar, po części dzięki charakterystycznemu wokalowi Tomasa Lindberga. Choć nie przepadam za jego manierą (zwłaszcza w Lock Up), tym razem nie miałem takiego problemu. Tym razem również za zestawem perkusyjnym kolejny już raz pojawił się Adrian Erlandsson, który w przeciwieństwie, do Paradise Lost i Vallenfyre, tutaj musiał napracować się znacznie bardziej. Bardzo udany koncert.  

Setlista At The Gates

Slaughter of the Soul
Cold
Terminal Spirit Disease
Raped by the Light of Christ
Under a Serpent Sun
Windows
World of Lies
The Swarm
Suicide Nation
Nausea
All Life Ends
Need
Blinded by Fear
Kingdom Gone



Twórczość Immortal to nieustanne puszczanie oka do słuchacza, a ich koncertowa prezencja to również test dla wszystkich, którzy najbardziej cenią sobie ich najstarsze dokonania. Trudno brać na poważnie na przykład "krabi" chód Abbatha, choć ten najwyraźniej świetnie się bawi również takimi zagrywkami, jak widowiskowy rzut gitarą do technika na sam koniec koncertu. Cóż, czasy "Diabolical Fullmoon Mysticism" to dziś już tylko zamierzchła przeszłość, choć w setliście nie zabrakło "The Call of the Wintermoon". Kiedy ostatnim razem widziałem Immortal na żywo, Norwegowie zagrali świetny koncert, choć nie było wtedy ogni i fajerwerków. Tym razem, ognistych płomieni nie zabrakło, ale (zwłaszcza) brzmieniowo zespół wypadł zdecydowanie gorzej. Kolejny raz przyczyniła się do tego scena Metal Shop. Ponownie, wszelkie niuanse zostały przytłumione masywną ścianą dźwięku i zbyt głośno pracującą perkusję Horgha. Kapela rozpoczęła od "Withstand the Fall of Time" z "At the Heart of Winter", przechodząc później do tytułowych "Sons of Northern Darkness" i "Damned in Black". W dalszej części poleciały jeszcze m.in “Tyrants", "Triumph" i “One By One".

Gdy pomału zbieraliśmy się już do wyjścia, na scenie obok zainstalował się Moonspell. Portugalczycy zaczęli zaskakująco mocno od materiału z najnowszej płyty, a Fernando Ribeiro ukazał się zgromadzonym w dziwacznej masce na twarzy (tak, brawo, to bardzo oryginalne). Później dosięgnął nas jeszcze tylko dziwnie zmetalizowany "Opium" i to wystarczyło. Czas do domu.



Brutal Assault 2012 okazał się imprezą udaną, choć - jak wspomniałem - fest zaczyna tracić swą kameralność. Rosnąca w siłę publiczność na tego typu festiwalu może być mniej męcząca, gdy teren jest odpowiednio duży. W twierdzy Josefow teren ten ograniczają jednak mury. Szkoda, że siła tegorocznego mocnego line-up’u została nieco stępiona przez brzmieniowe niedoskonałości. To może przytrafić się w pojedynczych przypadkach, a niestety tym razem było problemem wszystkich trzech dni i większości kapel występujących na pechowej scenie. Takie wtopy zdarzać się nie powinny na imprezie, która aspiruje do miana jednego z najważniejszych metalowych open-air’ów kontynentu. Na zakończenie ostatnia, całkowicie prywatna uwaga - Brutal Assault coraz mocniej skręca w kierunku metalcore i innych rodzajów grania z "core" w nazwie, pomijając sporo ciekawych zjawisk na metalowej (czy nawet rockowej) scenie, często, może nawet zbyt często, sięgając po weteranów i/albo uznane, ciągle koncertujące i widziane już wielokrotnie nazwy. A kiedy już nawet pojawią się nieco inne dźwięki, jak na przykład Virus czy Gorguts, to zazwyczaj o raczej ciekawej porze, bliższej świtu niż nocy. Właśnie ten element zmieniłbym przede wszystkim. Tymczasem, do zobaczenia za rok, już po raz 18.  

Tekst: Szymon Kubicki
Zdjęcia i video: Małgorzata Napiórkowska-Kubicka

 

Zdaniem Sebastiana Urbańczyka

Kraina dzieciństwa jest zawsze rajem utraconym, powiedział mi niedawno kolega. W przypadku Brutal Assault prawda ta sprawdza się częściowo. Ten festiwal to dla mnie - przez wzgląd na zespoły biorące w nim udział - okazja do powrotu do lat szczenięcych.

Nasza festiwalowa ekipa zainstalowała się w Kudowie, co oznaczało, że aby dostać się na teren festu trzeba było przebyć ok. 30 kilometrów. W takiej sytuacji konieczne jest dokonywanie selekcji, podejmowanie decyzji co chcę zobaczyć, a co mogę odpuścić (najczęściej to, co już widziałem). Codziennie pokonywałem wspomniany dystans dwukrotnie. Wracałem się przespać, zjeść i z powrotem. Pierwszego dnia zgarnąłem dwóch - jak się okazało - Estończyków, którzy stali przy drodze pośrodku niczego. Byli przekonani, że nikt się nie zatrzyma, a do Jaromera mieli ze 20 kilometrów, w związku z czym podziękowaniom nie było końca. Dla mnie nie było problemu, bo miałem towarzystwo, a Estończycy okazali się zabawnymi kolesiami. Na miejscu tłum festiwalowy pochłonął ich i więcej się nie spotkaliśmy. A tłum w tym roku był jeszcze większy niż w wcześniej. Niewiele się zmieniło, w porównaniu z ubiegłoroczną edycją, jeśli idzie o sprawy organizacyjne, stoiska z merchem itd. Widać Czesi wyszli z założenia, że nie ma co mieszać w dobrze funkcjonującym mechanizmie. Zaznaczam jednak, że piszę to z perspektywy kogoś, kto nie mieszkał na terenie, nie korzystał z pola namiotowego, w związku z czym o nie miał okazji zetknąć się z wieloma problemami. Tak czy inaczej, na pewno nie było problemu z zaopatrzeniem się w T-shirty, płyty, picie czy jedzenie. Różne stoiska oferowały najrozmaitsze rodzaje kuchni. Kto chciał zjeść poza terenem festu, też wybór był spory, od hamburgerów po kiełbaski smażone na kamieniu podawane z dodatkiem kurzu i pyłu.

Czwartek

Crowbar - dla mnie ten dzień rozpoczął się od nich. Z bólem odpuściłem Toxic Holocaust i General Surgery, ale nie byłem w stanie się tak szybko zebrać. Crowbar to jeden z tych bandów, które słucham "od zawsze", dlatego między innymi dla nich jechałem na BA. Niestety spotkał mnie wielki zawód. Zespół zagrał bez energii, jakby był zmęczony występem w Progresji dzień wcześniej. Jestem w stanie to zrozumieć, pewnie muzycy jechali całą noc, ledwo się przespali i siup na scenę. Często podróżuję osiem godzin na mecze, wychodzę na boisko i pół godziny biegam na sztywnych nogach. Podejrzewam, że granie ze skupieniem na scenie jest nie mniej wymagające, a dojazdy równie męczące. Wiem jednak, że byli tacy, którym się bardzo podobało. Ja spodziewałem się więcej, na dodatek Windstein nie domagał wokalnie. Ewidentnie coś w tym koncercie zgrzytało. W skali 1-10 dałbym 6. Było ok, ale po nich oczekuję znacznie więcej. Inna sprawa, że Crowbar widzę raczej w klubowych warunkach, a nie na tak dużej scenie, w dodatku o 15:00. Jestem przekonany, że w Progresji było o wiele lepiej.

Black Dahlia Murder
- widziałem ich pierwszy raz i jak dla mnie ok. Gruby (Trevor Strnad - wokal) miota się po scenie, wrzeszczy, growluje, chłopaki równo pracują, wszystko poprawnie. Jedynie brzmienie kulało, ale to była przypadłość wielu zespołów grających pierwszego dnia, a niektórzy mieli z tym problem również w późniejszych. Trzeba jednak przyznać, że ekipa z Waterford to dobrze naoliwiona maszyna, chociaż szału nie było. Mocna 7.

Corrosion of Conformity - nigdy ich nie słuchałem, przyznaję się bez bicia. Dużą część występu poświęciłem na rozmowę z kolegą, który był moim towarzyszem doli i niedoli w trakcie tego wyjazdu. Z tego, co zauważyłem COC dało trochę punkowy koncert, dużo grania do przodu, zero efekciarstwa, sto procent zaangażowania. Podglądało - bardziej niż oglądało - się ich bez bólu, choć prawda jest taka, że obaj czekaliśmy na Lock Up.

Lock Up - pozytywnie, głównie za sprawą Lindberga. Znowu pojawiły się kłopoty brzmieniowe, jednak wszyscy członkowie Lock Up wyglądali, jakby im to nie przeszkadzało, zwyczajnie świetnie się bawili. A jazda była dobra. Tompa żartował sobie między numerami. Embury był zadowolony, co nie zawsze mu się zdarza. Dowcipkował w przerwach, jak również w czasie gigu z Windsteinem, który obserwował ich z boku sceny. Podczas tego setu miała miejsce zabawna scenka, kiedy jakiś chłopak przyszedł z małym synkiem i posadził go sobie na ramionach. Maluch kipiał energią i cały czas machał rękami albo pokazując rogi albo z ożywieniem poruszając zaciśniętymi piąstkami w rytm uderzeń perkusyjnych. Trzeba przyznać, że bardzo się wczuwał. Barker grał niczym automat perkusyjny, jakby ktoś strzelał z karabinu maszynowego. Tompa w przerwie między utworami, gdzieś pod koniec koncertu zapytał Barkera, czy zło ma jakieś granice. Barker, ogromnej postury, uniósł się na chwilę, na co Tompa oznajmił, że jak widać zło nie ma granic. Set przekrojowy, częściowo nastawiony na promocję ostatniej płyty "Necropolis Transparent", która niczego nowego nie odkrywa, brzmi jak ekstrakt z twórczości głównej formacji Embury'ego czyli Napalm Death. Koncert na plus, 7.

I tu robię przerwę, odpuszczam Swallow The Sun, Heaven Shall Burn, Krisiun, Ministry i Dimmu Borgir.

Sick of It All - myślałem, że będą grać więcej z ostatniej płyty, ale postanowili zaprezentować greatest hits. Właściwie można powiedzieć, że grali ostatnią płytę, tyle że nie "Based On A True Story" (choć znalazło się miejsce dla kawałków z tego wydawnictwa), a "Nonstop", na której przecież zarejestrowali ponownie swoje klasyki. Ich koncert to pełen pozytyw, dużo ludzi, dobra zabawa, tak jak powinno być. Ciekawostką było to, że prawie cały ich set oglądał Sanders z Nile. A oni z kolei zapowiedzieli późniejszy gig Nile. Tak czy inaczej nowojorczycy nie zawiedli, a wersja live "Die Alone" to była dla mnie pełnia szczęścia. I wreszcie dobrze brzmiący zespół w tej edycji. 8.

Samael - kolejny powrót do szczenięcych lat. Biegało się w podstawówce w koszulce z okładką "Worship Him", dlatego - mimo że już dawno nie słuchałem ich albumów - z ciekawością oczekiwałem na koncert kapeli. Fajnie, że zagrali coś starszego ("Baphomet's Throne"), choć głównie prezentowali numery z ostatnich krążków, których nie znam. I raczej nie będę nadrabiał tych zaległości. Szwajcarzy mieli problemy z brzmieniem, gitary gdzieś ginęły, Xytras pokazywał ciągle dźwiękowcowi żeby dał głośniej klawisze, a te i tak już zagłuszały wszystko. Żałuję, że się nie zorientowałem i nie poszedłem zobaczyć Inquisition, którzy grali na klubowej scenie. A tak, postałem, posłuchałem i tyle - występ bez historii. 6

Nile - północ wybiła, więc czas na “double technical death metal from Egypt" jak zareklamował ich kiedyś jakiś koleś mojemu kumplowi. I długo nie mógł wyjść z szoku, kiedy ten powiedział mu, że oni nie są z Egiptu tylko z USA. Oprawa, sprzęt ustawiony i wychodzą. Dallas Toler-Wade ogolony na łyso w koszulce D.R.I., zaczynają i... dramat. Dźwięk faluje, to raz bębny głośniej, gitary czasem giną, czasem wjeżdżają i kłują w uszy. Męczarnia. Dopiero w okolicach trzeciego utworu udało się to jakoś ustawić i Amerykanie wyszli na prostą. Było trochę klimatu, czasami niezły ciężar, ale koniec końców ten występ okazał się bardzo przeciętny. W przedostatnim czy ostatnim kawałku Kolias rozwalił stopę perkusyjną. Naprawa się przedłużała, w końcu stwierdził, że zagra z jedną. I tak naprawdę dopiero zaprezentowany na koniec "Black Seeds Of Vengeance" w pełni mnie usatysfakcjonował. 6

Arcturus - słyszałem opinie, że na żywo to nuda. Dla mnie Arcturus to jeden z najlepszych bandów. Wszystkie płyty Norwegów mają specjalne miejsce na półce, z wyjątkiem "Sideshow Symphonies", które za karę stoi w kącie w moim pokoju. I tak z pewną dozą nieśmiałości powodowaną wcześniej zasłyszaną opinią oczekiwałem na ten występ. Hellhammer wychodzi, maska na twarzy. Rozlegają się szepty, ze wygląda jak Jordison. Jednak każdy, kto pamięta cover "La Maquerade Infernale" szybko skojarzy, że Amerykanie nie byli pierwszymi, którzy wpadli na ten pomysł. Hellhammer bębniarzem jest znakomitym. Ma specyficzny styl grania, jest niesamowicie precyzyjny, tworzy charakterystyczne bity, zwłaszcza w Arcturus i po prostu na żywo robi robotę. Podobnie zresztą jak reszta muzyków, którzy mają rękę do kreowania oryginalnych riffów. Są bardzo dobrzy, dodatkowo świetnie brzmieli, z łatwością uzyskiwali niuanse brzmieniowe i dodawali transowe wstawki elektroniczne. Wszystko grało, za wyjątkiem wokalu. Pomijam już fałsze, takie rzeczy zdarzają się na żywo. Kiedy Vortex śpiewa naturalnie jest ok, ma dobrą emisję głosu, jednak kiedy zaczyna używać falsetu - koszmar. Jak wspomniałem, nie to stanowi największy problem. jest nim jego niewyobrażalne pajacowanie na scenie. Vortex wręcz przedrzeźnia muzykę, jakby ją parodiował, co kompletnie rujnuje klimat. Istnieje subtelna różnica między teatralnością, a zwykłym wydurnianiem się. Dziwię się, że reszta muzyków na to pozwala. Na szczęście zespół nie ograniczył się do grania numerów z ostatniej studyjnej płyty. "The Chaos Path" czy "Master Of Disguise" na żywo brzmią świetnie, do tego doszło jeszcze zagrane na koniec "Raudt Og Svart"...". Reasumując, muzycznie bardzo dobrze, ale ten Hestnes. 8.

I tak ok 2 w nocy kończy się pierwszy dzień.

Piątek

Morgoth - jeden z głównych powodów, dla którego przyjechałem do Jaromera. To jeden z moich ulubionych bandów ever, teraz reaktywowany koncertowo. Przed wyjazdem posłuchałem “Cursed To Live", żeby się nastroić. Nie zawiodłem się, uważam że przysługujące im 35 minut o 17 godzinie, podczas gdy wieczorem ponad godzinę męczył się Amon Amarth, to zbrodnia. Wszystko wskazuje jednak na to, że o Morgoth już niewielu pamięta, bo ludzi pod sceną nie było zbyt wielu (w przeciwieństwie do wspomnianego gigu Amon Amarth). Kiedy Morgoth gra, to i we mnie coś gra, słowem to jest death metal, jaki lubię i czuję. Grewe z wiekiem dysponuje lepszym wokalem, Otterbach wykrzykiwał wszystkie teksty, choć mikrofon miał tylko frontman. Widać, że panowie mają dużo radochy z ponownego występowania razem. Brzmieli dobrze, dobra energia, stare numery. Duża satysfakcja, podróż sentymentalna w pełni udana. Chociaż delikatnie z nią przesadzili, bo choć grali numery z "The Eternal Fall" i "Cursed", zabrakło miejsca dla reprezentantów "Odium" (w mojej opinii jednego z najlepszych albumów lat '90). Szkoda, że krótko i w dzień, bo mógł to być gig na miarę późniejszego At The Gates. W ubiegłym roku Asphyx, w tym Morgoth. Co mogę dodać - 9.

Czas na dłuższą przerwę, bo przyjechałem tylko na Morgoth. Odpuszczam Suicidal Angels, Hatebreed, Municipal Waste (ponoć rozkręcili największego circle pita), Napalm Death (znowu kłopoty brzmieniowe) i Amon Amarth.

Machine Head/Rise and Fall - przyjeżdżam z powrotem na Machine Head a właściwie na Rise and Fall. Już przed przyjazdem wiedziałem, że wybiorę Belgów. Machine Head zaczęło wcześniej, postałem, popatrzyłem i nie mogłem uwierzyć, jak lipny to był koncert. Bezzwłocznie udałem się więc pod scenę klubową, gdzie po raz kolejny przeżyłem mistrzowski gig mistrzowskiego składu.

Widziałem Rise And Fall w kwietniu w Warszawie z Oathbreaker i było świetnie, nie inaczej było i tym razem, choć formacja zafundowała powtórkę, jeśli idzie o setlistę, a ich wyczyny obserwowała zaledwie garstka publiczności. Brzmienie okazało się słabsze, za bardzo nagłośnione, choć dzięki temu moc była jeszcze większa. Ci goście produkują takie riffy, że spokojnie człowiek nie ustoi. Jest energia, jest uderzenie... i klimat, bo ich koncerty to nie tylko hałas, ale też i klimat. Ostatni album "Faith" to najlepsza rzecz, jaką słyszałem w ostatnich latach. "Deceiver" grany na żywo ma niewyobrażalną moc. Belgowie umiejętnie balansują na styku hardcora i metalu, inkorporując inne gitarowe gatunki, co sprawia, że ciężko jednoznacznie przypisać ich do konkretnego gatunku. Dodatkowo muzyka kapeli okraszona jest specyficznym soundem, takim, jakie można osiągnąć jedynie w God City pod czujnym okiem Kurta Balou (Converge).

Cokolwiek robią, to działa na człowieka i nie pozostawia obojętnym. W kwietniu przed ostatnim numerem, Bjorn powiedział "obudziłem się dziś i byłem bardziej zagubiony niż wczoraj, jutro pewnie będzie jeszcze gorzej". To była zapowiedź "Faith/Fate". Zanim tym razem na zakończenie zagrali ten utwór, jakiś Czech krzyknął dobrze nam znane "naperdalac". Bjorn z uśmiechem odpowiedział "yeah, whatever you say man". "Faith/Fate" było godnym zwieńczeniem ich gigu aż po ostatnie zapętlone transowe dźwięki, kiedy Dossche wykrzykuje "Love for the loveless / Hope For The Hopeless / Faith For The Faithless / Speech For The Speechless". Mi odebrało mowę. 9.

Wróciłem na Machine Head. Amerykanie grali jeszcze 20 minut, ale sytuacja się nie zmieniła - brzmienie fatalne, energii zero, zamułka straszna i Flynn gadający ze sceny jakieś pierdoły. Na koniec “Halo" (nuda potworna), a potem “Davidian". Gdyby ten kawałek zagrał inny zespół powiedziałbym, że całkowicie go sp..., ale to przecież grał sam Machine Head! Tyle z występu gwiazdy wieczoru.

Converge - czekałem i dostałem to, na co czekałem. Był to jeden z najlepiej brzmiących zespołów na tym feście. Jasne, że to nie to samo, co w klubie, ale i tak w tych warunkach było świetnie. Zaczęli "Jane Doe". Spowodowało to konsternację publiki, która oczekiwała szaleństwa, tymczasem panowie z Salem wystartowali spokojnie, wolno, bez pośpiechu, klimatycznie. I kiedy ludzie zaczęli wpadać w trans nagle kapela zaprasza do zakładu dla obłąkanych. Ruszyła machina i nadeszło oczekiwane szaleństwo, inaczej się tego nie da opisać. Potężna gitara, na której Balou wygrywa rwane riffy, gęste bębny. Converge to koncertowa bestia, niby wie to każdy, ale nie miałem okazji widzieć ich wcześniej na żywo, dlatego odczuć tę moc było dla mnie nowym doświadczeniem. Zagrali m.in. "Dark Horse", "Eagles Become Vultures", "Reap What You Sow" i wiele innych "hitów". Wreszcie przychodzi moment, kiedy Bannon mówi "Vicious mammal, The blood is my call. Pound for pound, I am the most vicious of all". Jeśli od razu nie wszyscy skojarzyli, to po chwili nikt nie miał wątpliwości. Ludzie autentycznie oszaleli słysząc "Wolverine Blues" Entombed. Gościnnie cały numer wykrzyczał Tomas Lindberg. 10.

Paradise Lost - to kolejny mój band z czasów dziecięcych, dlatego choć widziałem dwa DVD i zasadniczo wiem, czego się po nich spodziewać to czekałem na ten występ. 5 minut po północy, dobry klimat na tego typu granie. Jeśli metalowi wojownicy zgromadzeni pod sceną czekali na okazję, by odsłonić swe bardziej wrażliwe oblicze, właśnie ją otrzymali, niemal jak podczas ubiegłorocznego koncertu Anathemy. Liczyłem, na więcej kawałków z "Shades of God", "Icon" czy "Draconian Times" ale Brytyjczycy promują nową płytę, musieli zatem zagrać materiał z niej pochodzący, jak również z wcześniejszej "Faith Divides Us...". To naturalne, choć moim zdaniem nie wybrali najlepszych utworów. Były za to hiciory w postaci "As I Die", "Say Just Words" czy "One Second".
Holmes potwornie fałszował przez pierwsze numery, później się rozśpiewał i jakoś poszło. Był jeden zabawny moment, bo na drugiej scenie ustawili się Gorguts i postanowili się rozgrzać, zasuwając z pełną parą zagłuszając Anglików. W pewnym momencie publiczność otrzymała miks Paradise Lost z blastami. Celebrity Death Match na żywo. Holmes się zdenerwował i krzyknął  “this isn’t soundchecking, cunt". Szczęśliwie, te problemy trwały tylko jeden kawałek. Pałker formacji, Adrian Erlandson, wyglądał jakby bardzo męczył się graniem i z trudem bił w werbel. Później zrozumiałem, że on właśnie tak przeżywa granie, bo następnego dnia w czasie koncertu At The Gates minę miał identyczną. A była to jego kolejna fucha na feście, bo występował jeszcze w szeregach Vallenfyre. Anglicy na 7.

Gorguts - planowałem uciekać po PL, ale kolega namówił mnie, żebyśmy zostali jeszcze na ten gig, choć była już 1 w nocy. Miał być tylko jeden numer, ale Gorguts zaczął grać i zostaliśmy do końca. Trudno oddać słowami to, co ci goście prezentują na żywo. Brzmieli perfekcyjnie i potężnie, ogłuszając huraganowymi bębnami. Ziemia się trzęsła, a stopy były tak ustawione, że serce podchodziło do gardła. Gitary pełna perfekcja, wszystkie niuanse brzmieniowe znakomicie słyszalne. Kanadyjczycy prezentują zaawansowane techniczne granie, ale panowali nad każdym dźwiękiem. Potęga, to trzeba po prostu przeżyć. 10.

Pig Destroyer
- zostaliśmy jeszcze na 3 utwory. Żałowałem, choć dochodziła 2 w nocy i byliśmy mocno zmęczeni. To dobry band, prezentujący grind jaki lubię. Co ciekawe grają bez basu, za to z padem elektronicznym. Zapowiadał się iście punkowy gig, minimalizm w oprawie, cała para w muzyce. Niestety, zapałki między powiekami nie pomagały, a do domu daleko.

Sobota

Norma Jean
- to następny band, dla którego pojechałem na Brutal Assault i znowu się nie zawiodłem. To zresztą mało powiedziane. Norma Jean jest kolejną ekipą wręcz stworzoną, by grać na żywo. To, co napisałem o Gorguts mógłbym powtórzyć odnośnie NJ. Może ich muzyka nie jest aż tak technicznie zaawansowana, ale sporo tu dźwięków utkanych misternie, niuansów brzmieniowych, przesterów i połamanych rytmów. Do tego brzmieli znakomicie. Udało im się odtworzyć specyficzny metaliczny sound z płyt. Prawdziwa energia i moc. Takie numery, jak "Vipers, Snakes And Actors", "The End of All Things Will Be Televised" czy "Memphis Will Be Laid To Rest", grane na żywo kruszą kości i niewiele z człowieka zostawiają. Nie mam nic do dodania, ekipa z Georgii pozamiatała. 10.

Solstafir - Islandczycy byli, jak sami przyznali, z zupełnie innej bajki, kowbojski abnegacki image, whisky i papieros, jakby mieli wszystko gdzieś. Ale grają znakomicie, klimat jaki wyczarowali o 17... Co by było gdyby grali po zmroku. Bez względu na okoliczności w czasie ich koncertu wessało mnie kolejny raz, odpłynąłem, dałem się porwać. Niby zawsze zaczynają jakby od niechcenia, trącają struny, grają jakiś melancholijny temat, ale nim się człowiek zorientuje pędzą na złamanie karku, gitary świdrują, pełen trans a jednocześnie duża dawka przebojowości. Do tego specyficzny zawodzący wokal. Nie wiem, o czym śpiewa Adalbjörn Tryggvason śpiewa, ale brzmi jakby wołał za czymś utraconym, a pocieszenie znajdował w whisky. Z boku na backstage siedziało kilka fajnych dziewczyn, więc chyba aż tak źle nie jest. Również brzmieniowo było to znakomity gig, nie mam się do czego przyczepić. Zespół zagrał kawałki ze "Svartir Sandar" robiąc jeden wyjątek dla reprezentanta "Kold". 9 w stronę 10.

Kylesa - Na początku niemrawo, jednak z każdym dźwiękiem się rozkręcali. Na wokalu amerykańska Kozidrak, bo tak kojarzy mi się Laura Pleasants. Śpiewać nie potrafi, ale też uszu bardzo nie kaleczy. Za to dobrze ryczy, krzyczy i robi wrażenie. Z boku sceny stał gitarzysta Immolation i ciągle robił jej zdjęcia. Kiedy brzmienie się ustabilizowało, gdzieś w okolicach trzeciego numeru, było bardzo dobrze. Mocarne riffy, uwijający się jak w ukropie bębniarze. Moim zdaniem wystarczyłby im jeden zestaw, ale jak chcą dwa, ich sprawa. Faktem jest, że tym trikiem Kylesa przyciąga uwagę, imponuje synchronizacją, zwłaszcza, że maja bardzo zagęszczona partie perkusji. Jedyne, co mnie zaskoczyło to zerowy kontakt z publiką. Odegrali swoje, nic na koniec nie powiedzieli, odwrócili się i zaczęli zwijać, jakby byli obrażeni. Mimo to mocna 8.

Czas na przerwę. Sodom nie zagrał o ustalonej godzinie, ich gig został przesunięty na 2.20 w nocy. Finntrol mnie nie interesował, za to z żalem odpuściłem Immolation, Six Feet Under i Agnostic Front.

At The Gates - docieram ponownie na Szwedów. Co mogę powiedzieć, koncert marzenie. Klimat, świetne brzmienie, energia ze sceny i ze strony publiki. Poleciały wszystkie hiciory, na koniec - pełnia szczęścia - "Blinded By Fear", z mistrzowskim riffem otwierającym oraz "Kingdom Gone". Tu nawet nie ma co pisać, taki reunion, zagrany z takim entuzjazmem to coś dla mnie. Zatraciłem się zupełnie. Chcę ich znowu w jakimś klubie w Warszawie. 10.

Immortal - Po ilości corpsepaintów wokół wiedziałem, że zbliża się koncert Immortal. Byłem jednym z tych, którzy z wypiekami na twarzy biegli do sklepu po pierwsze oficjalne wydawnictwo Norwegów “Diabolical Fullmoon Mysticism", później śledziłem ich rozwój, ale w którymś momencie ten zespół stał się, zwłaszcza jeśli idzie o występy na żywo, nieco karykaturalny. Widząc jak Abbath prezentuje pozycję kraba z okładek płyt tylko utwierdziłem się w przekonaniu, że mam do czynienia z rodzajem black metalowego kabaretu. Postałem chwilę, posłuchałem, nie brzmiało to najlepiej i poszedłem na klubową scenę, gdzie mieli grać The Mongoloids.

Nie jestem wielkim fanem hardcorowców z New Jersey, posiadam jedną ich płytę, ale słuchałem ją może dwa razy. Tymczasem na żywo okazali się naprawdę dobrzy. Ludzi przybyło więcej niż na Rise And Fall, pewnie zostali po Agnostic Front. Zabawa przednia, dobra energia, trochę pogadanek, jak to na hardcorowym show. Muzycznie bardzo fajnie, prosty zmetalizowany hardcore, miejscami niezły ciężar, ale przede wszystkim dobra zabawa. Kto nie pląsał na parkiecie, stał i gibał się jak wierzba na wietrze. Tak czy inaczej każdy na swój sposób dał się wciągnąć Amerykanom w ich występ i na pewno nie pozostał obojętny. Mocne 7.

Wracam na Immortal, a tam Pan Krab i jego ekipa rozrabiają dalej, ale jakoś nie robi to na mnie wrażenia. Brzmieniowo bardzo średnio, za to dużo dymu, choć niewiele z tego wynika. Nie czuję klimatu, a grali jeszcze 25 minut. W sumie trochę lepszy koncert niż ubiegłoroczny gig Mayhem, za to zdecydowanie gorszy od Satyricon również z poprzedniej edycji.

Moonspell - jeszcze Moonspell i wreszcie Godflesh, tak mógłbym podsumować występ Portugalczyków. To kolejny zespół mojej młodości, z którym straciłem kontakt i okazuje się, że już nie czuję tej muzy. Sporo ludzi na nich zostało, odniosłem wrażenie, że dobrze się bawili, może więc nie było tak źle, jak mi się wydawało.

Godflesh - redakcyjny kolega powiedział "mam nadzieję, że wzięliście poduszki, bo przydadzą się". Miało być nudno. Jednak i tak planowaliśmy zostać z kolegą Krzyśkiem. Tak, jak w zeszłym roku na zakończenie, kiedy została garstka ludzi, zniszczył Tryptikon, tak teraz w tej roli wystąpił Godflesh. Ich show się nie da opisać. Można powiedzieć wprost, że stare płyty już nie brzmią, tamta produkcja się zdezaktualizowała, choć klimat i energia pozostały. Za to na żywo to takie uderzenie, taki ciężar, że głowa odpada. Nie oddadzą tego żadne nagrania live, żadne DVD,  ani youtube, to trzeba poczuć i przeżyć. Sztuczny potężny bit, wwiercający się w głowę, przesterowany rzężący bas i Broadrick ze swoją potężnie brzmiącą gitarą. Moc przeokrutna. Stałem jak zahipnotyzowany, nie zwracając uwagi na wizualizacje. Nawet szef ochrony w białej koszuli, gibał się w rytm muzyki.

Najlepsze były momenty, kiedy Broadrick rzeźbił na gitarze, jakieś przestery i nagle dociskał struny w miażdżącym riffie, wgniatając człowieka w ziemię. Dałbym każde pieniądze, żeby ich zobaczyć w takiej formie jeszcze raz w klubowych warunkach, choć wątpię żeby mogli brzmieć lepiej niż tu, bo na BA nagłośnienie mieli potężne. I na dodatek oni jako jedni z nielicznych nie mieli problemów z dźwiękiem na tej scenie. Co więcej, wściekły bulgoczący wokal Broadricka idealnie wpisywał się w muzykę. Opłacało się zostać do niemal drugiej w nocy. Do dziś Godflesh gra mi w głowie. Chyba czas na konsultację z lekarzem, nie wiem tylko czy internistą czy psychiatrą.

Virus - zostaliśmy jeszcze trochę, żeby zobaczyć Norwegów. Lubiłem Ved Buens Ende, bardzo lubię styl gry Einara Sjurso, który tworzył nieprzeciętne materiały z Beyond Dawn. Coś jest w muzyce Virus, Norwegowie w ogóle mają zmysł do niemęczącej i nie przekombinowanej awangardy. Bardzo dobrze grali, ale rano trzeba było jechać do domu.

Było miło, ale się skończyło. Ameryki nie odkryję, ale taki festiwal udowadnia, że istnieją bandy, które zyskują w warunkach koncertowych, konstrukcja ich riffów i brzmienie to dodatkowe atuty ich muzyki. Na pewno do takich zespołów należą Converge, Norma Jean, Rise And Fall, Kylesa, Gorguts czy Godflesh. Świetnie wypadają weterani metalowego grania, w ubiegłym roku Asphyx dał znakomity koncert, w tym Morgoth i At The Gates, gdyby jeszcze był Entombed...Tak czy inaczej, bardzo dobra impreza.

Sebastian Urbańczyk