Minęło już trochę czasu od wydania tego albumu, więc wszyscy, którzy znali Islandczyków wcześniej, z pewnością zdążyli poznać jego zawartość. Pozostali powinni czym prędzej to zrobić, bowiem "Svartir Sandar" słusznie wskazywany jest w rozmaitych podsumowaniach ubiegłego roku.
Chciałbym napisać, że to jeden z najlepszych krążków metalowych AD 2011, jednak byłoby to nieco krzywdzące stwierdzenie. Głównym powodem jest to, że ciężko jednoznacznie zakwalifikować tę płytę do konkretnego gatunku. Są takie materiały, które zawierają dobrze znane elementy, a jednak po ich wymieszaniu, wychodzi całkiem oryginalna mikstura. Tak jest i w tym przypadku.
Kłopot z jednoznacznym zaszufladkowaniem twórczości Solstafir szczególnie widoczny jest w rozmaitych artykułach, traktujących o tym islandzkim zespole. Dziennikarze muzyczni tworzą nawet tak bezsensowne określenia jak "miks Neurosis i Sigur Ros". Jakkolwiek nie nazwać tego, co płynie z głośników po rozpoczęciu "Svartir Sandar", najistotniejszy pozostaje fakt, że jest to znakomite rock/metalowe granie, jakiego nie spodziewałbym się po kapeli, która zaczynała swoją karierę w klimatach post-black metalowych.
Album został podzielony na dwie części, zawierające łącznie blisko 80 minut muzyki. Muzyki przystępnej, choć nie w radiowym znaczeniu. Utwory mają prostą strukturę, najczęściej otwartą, dzięki czemu nie są zamknięte w schemacie 'zwrotka-refren'. Te, nierzadko dziesięciominutowe, kolosy zabierają słuchacza w wypełnioną emocjami podróż. Rozwijają się niespiesznie, wciągając w specyficzny klimat. W tym zakresie zbliżają się do irlandzkich mistrzów z Primordial. Chwilami słychać powinowactwo z Norwegami z Enslaved, zwłaszcza jeśli idzie o swobodę twórczą. Echa grania obu wymienionych bandów można odnaleźć na "Svartir Sandar" tylko w bardziej rockowej oprawie muzycznej. Miejscami Islandczycy odpływają w iście progresywne rejony, z długimi partiami instrumentalnymi. Te fragmenty są iście porywające. Zresztą, pomysłów na albumie jest tyle, że spokojnie można by nimi obdzielić kilka innych metalowych czy rockowych płyt. Wachlarz inspiracji jest rozległy, słychać zarówno wczesny Pink Floyd, późny Swans, My Bloody Valentine i szczyptę stonerowych czy post-rockowych klimatów, aż po wspomniane nieco wcześniej Primordial i Enslaved. A jednak, nie mamy do czynienia z naśladownictwem, każdy dźwięk ma swój własny charakter. A, co najważniejsze, Islandczycy znakomicie ogrywają swoje tematy. Utwory są świetnie skomponowane. Zaczynają się niepozornie, od prostych dźwięków, i nim się zorientujemy, po kilku minutach siedzimy w środku rozpędzonej muzycznej lokomotywy mknącej w nieznane. Pochwalić należy również pracę Oli Palmasona. Jego zagęszczone partie perkusji, bardzo rytmiczne, napędzają muzykę Solstafir.
Muzykom na "Svartir Sandar" udało się stworzyć specyficzny, nieco melancholijny klimat. Całość opakowano w surowe, ale nie garażowe brzmienie, co jedynie dodaje charakteru kompozycjom. Co tu dużo mówić, dzięki temu brzmią bardziej szczerze. Rozkrzyczany wokal Adalbjorna Tryggvasona zgrabnie wpisuje się w kompozycje i stanowi ich dopełnienie. Najlepiej samemu posłuchać "Svartir Sandar", bo nie sposób opisać wszystkiego, co się tutaj dzieje.
Strach pomyśleć, że o mały włos przegapiłbym ten album. Nie byłem jakimś wielkim fanem wcześniejszych produkcji Solstafir. Zdaję sobie również sprawę, że nie każdego ich muzyka chwyci za gardło tak mocno jak mnie. Mimo to, w moim odczuciu, Islandczykom udało się nagrać absolutnie wyjątkowy materiał: znakomite, pełne pomysłów kompozycje, wręcz idealne dla tego rodzaju grania brzmienie, zatopione w charakterystycznym, melancholijnym klimacie. Nie potrafię znaleźć słabego punktu. Panowie nie dali powodu, by takiego szukać. "Svartir Sandar" to płyta, jestem o tym przekonany, ponadczasowa.
Sebastian Urbańczyk