Długo zbierałem się do tej recenzji, bo opisywanie materiałów w rodzaju "Abrahadabra" w gruncie rzeczy mija się z celem. Wszak Dimmu Borgir to gwiazda, więc o ich najnowszej płycie i tak napiszą wszystkie media, a zespół ruszy w objazd po całym kontynencie (jak było na warszawskim przystanku trasy możecie poczytać gdzieś na stronach portalu).
Oddani i potulni fani kupili bądź kupią którąś ze 148 wersji albumu, ci mniej grzeczni ściągną ją z sieci, ale wszyscy, jednakowo, wpadną w ten sam zachwyt. Obojętnych, sceptyków i zagorzałych przeciwników i tak ani nie przekonam, ani nie zachęcę.
Nuclear Blast odpowiednio dopieszcza swą najcenniejszą kurę, znoszącą jaja ze szczerego złota. Czysty kurnik, świeża woda i najlepsza mieszanka ziaren - wszystko dla norweskiej nioski, która wymagania ma iście królewskie. Orkiestra? - oczywiście, chór? - żaden problem, goście? - już się robi. Najwyraźniej opłaca się zaangażować przeszło sto osób w produkcję jednej 'metalowej' płyty.
Jak przystało na zatwardziałego w uporze prawdziwka, szczęśliwego w swym ograniczeniu, staram się mieć z takim ’metalem’ jak najmniej wspólnego. I na tym właśnie polega podstawowa trudność w recenzowaniu tego materiału, trudno bowiem obejść się bez choćby śladowej dozy obiektywizmu, a jak tu sięgać po obiektywizm, gdy w tak wielu momentach przesłuchiwania "Abrahadabra" aż bolą uszy, a poczucie straty czasu, poświęconego na ten krążek, jest iście dolegliwe?
Dimmu Borgir wciąż trzyma się rzecz jasna swojego stylu; pod tym względem następca słabego bardzo "In Sorte Diaboli" sprzed trzech lat nie przynosi żadnych zaskoczeń. Najwyraźniej chłopaki inaczej nie potrafią. Właściwie cała "Abrahadabra" po brzegi wypełniona jest autocytatami, czy może lepiej - autoplagiatami, bo każdy patent i każdą zagrywkę słyszałem już wcześniej, i to wielokrotnie. Wiem, że nie oni jedni tak robią, ale w przypadku Dimmu z płyty na płytę ta twórcza niemoc staje się coraz bardziej widoczna. Kapela nie chce wyzwolić się ze sztywnych ram, w które sama kiedyś tam się wstawiła. Dziś zespół ten jest tylko cieniem samego siebie z okresu "Puritanical Euphoric Misanthropia" czy "Death Cult Armageddon". Nic więc dziwnego, że Shagrath zaklina rzeczywistość i właśnie do tych, skądinąd niezłych, albumów odwołuje się mówiąc o "Abrahadabra".
Dimmu znalazł jednak sposób, by odciągnąć uwagę słuchacza od tych smutnych faktów. Postanowił wszystkie kompozycje utopić w jeszcze gęstszym, niż zazwyczaj, sosie - sosie orkiestrowych aranżacji. Po tym względem Norwegom brakuje do Therion już bardzo niewiele, to wcale nie jest komplement. Całość brzmi jeszcze bardziej soundtrackowo (czasem wręcz za bardzo, jak choćby w przypadku zbyt nachalnych nawiązań do "Omena" w "A Jewel Traced Through Coal"), jeszcze bardziej bombastycznie i barokowo. Nie wątpię, że zabieg ten wywoła odpowiednie wrażenie na niejednym słuchaczu. Trudno przecież pominąć całe to bogactwo dźwięków, pracy prawdziwej orkiestry oraz chóru. Trudno nie zarejestrować perkusyjnych partii Daray’a, czy udziału zaproszonych gości. Wystarczy wymienić Snowy Shawa (czyste partie wokalne w zastępstwie Vortexa, który opuścił kapelę) czy Garma ("Endings And Continuations", gdzie śpiewa z dawno niesłyszaną manierą, znaną z Arcturus). Trudno wreszcie nie dostrzec profesjonalizmu i nakładu pracy tych, którzy sprawili, że materiał ten brzmi świetnie i nawet, jak na ten z założenia sztuczny gatunek, całkiem organicznie. Przede wszystkim słychać, że orkiestra i chór nie pochodzą z komputera. Bez wątpienia, pod względem realizacji całości, to w pełni profesjonalny produkt. Do tego więcej tu atrakcji niż w Disneylandzie, wszyscy miłośnicy podobnych sztuczek powinni być w pełni content.
Ze mnie jednak ich miłośnik żaden, trudno mi zatem mówić o zadowoleniu. Nie tylko dlatego, że podobne granie znajduje się dokładnie na przeciwnym biegunie moich muzycznych zainteresowań. W muzyce szukam innego typu emocji i dlatego w twórczości Dimmu ich nie znajduję. Samo wzbogacanie materiału o najróżniejsze cuda wianki wcale mi nie przeszkadza, pod warunkiem wszakże, że zabiegi takie dokonywane są ze smakiem. Problem w tym, że "Abrahadabra" zbyt często zahacza o tandetę czy groteskę, a aranżacje orkiestry, a zwłaszcza chóru, są zwyczajnie sztampowe. Poza tym, ozdobniki (prócz pewnych wyjątków, jak np. początek "A Jewel Traced Through Coal" czy "Born Treacherous") całkowicie zdominowały muzykę, nie pozwalając przebić się standardowemu rockowemu instrumentarium. Mając takie środki i możliwości, efekt mógłby być odważniejszy i o wiele ciekawszy. Norwegowie wybrali jednak bezpieczeństwo, bo przecież na tym etapie kariery wszelkie eksperymenty są już zbyt niebezpieczne. Irytują mnie także inne motywy. Zupełnie niepotrzebny okazał się gościnny występ wokalistki, która do reszty zmasakrowała i tak nie najlepszy "Gateways". Wydaje się też, że zespół o tym statusie mógłby postarać się o lepszego śpiewaka aniżeli weteran Shaw, który korzysta z mikrofonu w sposób poprawny, acz całkowicie bezbarwny (no chyba, że chodziło o to, by Shagrath jaśniej błyszczał). Szkoda również, że kapela tak szybko wycofuje się z tych nielicznych, mocniejszych momentów i ucieka w stronę symfoniki albo koszmarnego pitolenia ("Renewal").
Pomimo tych wszystkich mankamentów można ogłosić sukces, bo krążek i tak jest lepszy i bardziej słuchalny niż "In Sorte Diaboli". Mnie to jednak nie wystarcza.
Szymon Kubicki