Hellfest 2011 - 17-19.06.2011 - Clisson (Francja)

Relacje
Hellfest 2011 - 17-19.06.2011 - Clisson (Francja)

To już kolejna, trzecia edycja tego wyjątkowego festiwalu, na którym gościła ekipa Gitarzysty. Tegoroczny Hellfest pod pewnymi względami zdołał przebić poprzednie odsłony. Przede wszystkim, po raz pierwszy w swej kilkuletniej historii, impreza została wyprzedana, na ok. 3 tygodnie przed oficjalnym rozpoczęciem. Nabywców znalazły zarówno wszystkie 3-dniowe karnety, jak i bilety na poszczególne dni. Oznacza to, że codziennie przez teren festu przetaczało się 25 000 ludzi.

Poza tym, to ostatnia edycja, która odbyła się w tym właśnie miejscu. Planowana budowa szkoły na obecnym terenie imprezy, postawiła przed organizatorami nowe wyzwania na przyszłość. Nic dziwnego, że Hellfest 2012 reklamowany był na plakatach pod hasłem ‘A new beginning’. Festiwal pozostanie w macierzy, tj. Clisson, ma jedynie zostać nieco przesunięty na obszar, na którym dotychczas organizowane było pole namiotowe. Jak to wszystko będzie wyglądać w praktyce, dopiero się okaże. Jedno jest pewne, nowa lokalizacja ma pomieścić więcej ludzi, a organizatorzy planują zwiększyć dzienną pulę biletów o mniej więcej pięć tysięcy.

PRZYGOTOWANIA DO FESTIWALU:


To akurat wcale nie jest dobra wiadomość, bowiem jedną z najfajniejszych cech Hellfestu była dotychczas jego wyjątkowa, jak na open air, kameralność. Już w tym roku dało się odczuć zwiększoną ilość uczestników, choćby w notorycznie przepełnionym, najmniejszym Terrorizer Tent czy w trakcie zakupów oficjalnego merchu. Niestety, nie wszystkie wysiłki ekipy HF, zmierzające do poprawy tego stanu rzeczy, można zaliczyć do udanych. Wystawienie dodatkowych punktów informacji o sprzedawanym merchu Hellfestu, gdzie można było dostać ulotki ułatwiające wybór, skutecznie neutralizowała niemal całkowita niemożność porozumienia w innym języku niż francuski z częścią sprzedawców, mających problem ze zrozumieniem nawet liczebników. Pomimo usilnych starań i wdrożenia kilku nowych koncepcji, nie udało się również rozwiązać problemu zbyt dużej ilości akredytowanych fotografów oraz zasad robienia zdjęć z fosy przed dwiema głównymi scenami.

To, co najważniejsze, pozostało jednak niezmienne - trzy dni, cztery sceny i niemal 120 kapel do obejrzenia. Kolejny raz line-up festu oszałamiał i, momentami, zmuszał do naprawdę  bolesnych wyborów. A jakby tego wszystkiego było mało, koncerty odbywały się również w Metal Corner, to jest ogromnym namiocie na terenie campingu. Właśnie tam, już w czwartkowe popołudnie, wystartowała impreza rozgrzewkowa trwająca do piątku do 4 rano, podczas której miało okazję zaprezentować się osiem, mniej lub bardziej lokalnych, projektów. Zresztą, dodatkowe koncerty odbywały się tam przez wszystkie pozostałe dni imprezy. My odwiedziliśmy Metal Corner tylko na chwilę, w czwartek wieczorem, trafiając na lokalnych deathmetalowców z Necrown. Chłopaki dumni są ze swego pochodzenia, nie tylko podkreślając, że pochodzą ze stolicy Muscadet (miejscowa odmiana wina, szczerze polecam), ale nawet tytułując jeden z kawałków ‘Muscadeath’. Znacznie ciekawszy koncert dał jednak występujący zaraz po nich Jumping Jack z Nantes, prezentujący materiał z ubiegłorocznej epki "Cows and Whisky". Już sam tytuł wskazuje na ognistą mieszankę amerykańskiego southern rocka i stonera, i trzeba przyznać, że francuska wersja tej kombinacji sprawdza się bardzo dobrze. Odpuszczamy jednak pozostałe koncerty, bo od jutra czeka nas prawdziwy, trzydniowy maraton.


PIĄTEK

Piątek stał niestety pod znakiem kiepskiej pogody. Totalnie zachmurzone niebo, silny wiatr i co jakiś czas siąpiąca mżawka okazały się bardzo upierdliwe, choć na szczęście większy deszcz został nam oszczędzony. Taki urok open-air’ów, ale dało się wytrzymać. Aura miała jednak dość istotny wpływ na potęgowanie zmęczenia, a czekało nas przecież blisko 16 godzin atrakcji.   

Po tradycyjnych zakupach, startujemy od In Solitude w Terrorizer Tent. Nie zdołaliśmy obejrzeć całego koncertu Szwedów na tegorocznym Roadburn, trzeba więc było skorzystać z okazji i nadrobić zaległości. Wokalista ponownie zaprezentował się publiczności z gustownym futrem lisa, owiniętym wokół szyi, ale kapeli niewiele to pomogło. Niestety, młodzieńcy zagrali dość niemrawo. Nie udało im się tchnąć życia w zaprezentowane dźwięki, stanowiące mieszankę starego Iron Maiden oraz Mercyful Fate. W mojej ocenie, In Solitude to jedna z wielu kapel, które ostatnimi czasy usiłują wypłynąć na fali retro metalu z obowiązkową okultystyczną otoczką. I choć Fenriz wymienia ich nazwę w niemal każdym wywiadzie, a świeżutki drugi album ukazał się nakładem Metal Blade (wytwórni, jak mało która wyspecjalizowanej w wyłapywaniu nowych trendów), ten koncert udowodnił jedynie, że chłopaki mają przed sobą jeszcze długą drogę.


The Answer wszedł do line-up’u z listy rezerwowej, dzięki odwołaniu koncertu przez gwiazdorów z Disturbed. Niech diabeł błogosławi wysokie ceny benzyny, które zgodnie z oficjalnym oświadczeniem organizatorów stały się przyczyną absencji Amerykanów, bo to zastępstwo to absolutny strzał w dziesiątkę. Obydwie studyjne płyty Irlandczyków nie są wprawdzie pozbawione paru słabych punków, rażą w nich zwłaszcza ballady i generalnie nadmierne osładzanie niektórych kompozycji, ale mimo wszystko czułem przez skórę, że na żywo wspomniane mankamenty zostaną skutecznie wyeliminowane. I nie pomyliłem się. W przeciwieństwie do miłośników nowinek, uwielbiam wehikuły czasu i uważam, że klasyczny, tradycyjny rock silnie osadzony w przeszłości wciąż ma rację bytu. Oglądając The Answer w akcji, można było poczuć się jak żywcem przeniesiony cztery dekady wstecz. Porównania do Led Zeppelin od początku pojawiały się w kontekście muzyki tej kapeli, a sceniczna prezencja tylko spotęgowała to wrażenie, w szczególności w przypadku wokalisty Cormaca Nessona. Podobieństwo do Roberta Planta było chwilami wręcz uderzające, a zespół z premedytacją podkręcał je jeszcze bardziej, serwując na przykład na zakończenie "Doctor" klasyczny pojedynek wokalno-gitarowy, dokładnie w stylu pary Plant-Page. Jakby tego było mało, Nesson jako pierwszy tego dnia wprawił w konfuzję ochroniarzy, zeskakując do fosy i robiąc przebieżki wzdłuż barierek oddzielających ją od publiczności. Prócz wspomnianego wyżej kawałka, można było usłyszeć również m.in. "Sometimes Your Love", "Come Follow Me" i "Under The Sky". Energia, żywioł i czysta radość z grania muzyki. Doskonały koncert, jeden z najlepszych na całym festiwalu.


Szybki spacer z powrotem do Terrorizer Tent, by kolejny raz zobaczyć freaków z Church of Misery. Dwa ubiegłoroczne sety Japończyków, w których mieliśmy okazję uczestniczyć, wywarły niezatarte wrażenie, więc i tym razem nie mogliśmy odpuścić. Tym bardziej, że to pierwsza okazja do sprawdzenia w akcji nowego gitarzysty Kensuke Suto, który zastąpił w zespole Toma Suttona. Wizerunkowo, chudzielec wpasował się do składu całkiem nieźle, choć brakowało mi trochę specyficznego stylu Suttona. Zresztą, generalnie czegoś w tym gigu zabrakło. Niby wszystko było jak zazwyczaj, wokalista Yoshiaki Negishi miotał się po scenie, biorąc na swe barki 90% show, a Tatsu Mikami konsekwentnie prezentował jedyne w swoim rodzaju podejście do gry na basie, całość charakteryzowała się jednak nieco mniejszą dawką szaleństwa. Może to kwestia mocno już wyeksploatowanej setlisty, a może tylko słabsza dyspozycja tego dnia. Będzie można to zweryfikować już niebawem, bowiem w drugiej połowie lipca japońskie komando nawiedzi Warszawę.     

Setlista Church of Misery:

El Padrino
Shotgun Boogie
Candy Man
Killfornia
I Motherfucker
Where Evil Dwells


Po przerwie poświęconej na zasłużony odpoczynek, moknięcie w deszczu w drodze do sklepu oraz podładowanie akumulatorów między innymi przy pomocy nieszczególnie apetycznych francuskich bagietek, meldujemy się w RockHard Tent na Primordial. To żelazny punkt programu, w zaliczeniu którego nie przeszkodziłaby nam nawet Katrina czy inny pogodowy kataklizm. Choć Irlandczykom przyszło konkurować z grającymi w tym samym czasie The Cult i Eyehategod, w namiocie zgromadził się spory tłum fanów zespołu. A ten w pełni im to wynagrodził. Ubrany w białą koszulę, obficie upaprany krwią (czy raczej jej imitacją) Alan Nemtheanga prezentował się niesamowicie. To frontman idealny, który mógłby udzielać lekcji z zaangażowania i pasji, z jakimi można podejść do koncertu. Trochę szkoda, że aż połowa setlisty oparta została na materiale z "Redemption at the Puritan's Hand", ale z drugiej strony kapela nie miałaby problemu z wypełnieniem nawet trzygodzinnego setu. Nic więc dziwnego, że dysponując trzy razy krótszym czasem, panowie skoncentrowali się na najnowszym krążku. Primordial to w tej chwili najlepszy zespół w swojej stylistyce i tym koncertem zamknęli usta wszystkim malkontentom, udowadniając, że epicki black metal wcale nie musi być karykaturalny i żałośnie patetyczny. Klasa.      

Setlista Primordial:

No Grave Deep Enough
Gods to The Godless  
Bloodied Yet Unbowed
Lain With the Wolf  
The Coffin Ships   
Empire Falls


Karma To Burn (podobnie zresztą jak Eyehategod) to zespół, który wystarczy zobaczyć na żywo raz, wybór następnego koncertu był więc oczywisty - The Exploited. Mam dużą słabość do ekipy pod wodzą niezmordowanego Wattie Buchana i kiedy tylko mam okazję zobaczyć Szkotów na żywo, zdecydowanie z niej nie rezygnuję. Duża scena nie jest może najwłaściwszym miejscem na tego typu koncert, frontman siłą rzeczy musiał ograniczyć kontakt z publiką do zera, niemniej jednak niesamowicie energetyczny i jak zwykle żywiołowy set zespołu nie stracił niczego na mocy przekazu. Podobno zespół pracuje już (czy może raczej dopiero) nad następcą "Fuck The System" sprzed 8 lat, ale póki co na setlistę występu złożył się materiał właśnie z tego albumu, uzupełniony nieśmiertelnymi klasykami z wcześniejszej twórczości. Na zakończenie koncertu, Buchan zaliczył zabawną wtopę. Zapowiedział “Was It Me", ale w pewnym momencie przerwał instrumentalistom i po konsultacji z perkusistą kapela zagrała jednak "Army Life". Prawdopodobnie wokalista po prostu zapomniał tekstu, ale trzeba przyznać, że wybrnął z tego całkiem zgrabnie. Świetny gig.      

Setlista The Exploited:

Let's Start a War
Fightback
UK 82
Chaos Is My Life
Dead Cities
Noize Annoys
Troops of Tomorrow
Never Sell Out
I Believe in Anarchy
Holiday in the Sun
Cop Cars
Beat the Bastards
Porno Slut
Fuck The USA
Punk's Not Dead
Sex and Violence
Was It Me / Army Life


Po raz kolejny całkowicie zmieniamy muzyczny klimat, odpuszczając nudziarzy z Down oraz Vader (na których pewnie rzuciłbym okiem, gdyby przyszło im grać o innej porze) i wybieramy The Young Gods. Po ubiegłorocznych technicznych problemach, zakończonych szybkim przerwaniem koncertu Szwajcarów, organizatorzy nie poddali się i zaprosili zespół ponownie. Wprawdzie, w tak zwanym międzyczasie, mieliśmy okazję widzieć kapelę w lutym w Warszawie, ale okazało się, że warto było zdecydować się na kolejną powtórkę. Co prawda setlista była do tej warszawskiej bardzo zbliżona, a niektóre patenty okazały się takie same (np. celowanie w ludzi z reflektora umieszczonego w statywie mikrofonu w trakcie "About Time"), ale udało się za to wykręcić brzmienie, o którym w Progresji można było tylko pomarzyć. Masywny i ciężki sound dosłownie i w przenośni wgniatał publiczność w ziemię. Nie mam pojęcia, jak niektórzy wytrzymali w Terrorizer Tent bez zatyczek do uszu. Ja sam, na przykład podczas, nomen omen, "Supersonic", odczuwając nieustanne drgania i wibracje gleby miałem nieustające wrażenie, że moje organy wewnętrzne postanowiły pozamieniać się miejscami. Świetny koncert weteranów, którzy z całą pewnością nie muszą jeszcze myśleć o emeryturze.     

Setlista The Young Gods:

Sirius Business
Blooming
Tenter le Grillage
No Land's Man
Supersonic
About Time
Everythere
I'm The Drug
Envoyé
Skinflowers


Iggy Pop to postać, której raczej trudno spodziewać się na metalowym feście. Jako że Hellfest szczyci się jednak mianem najbardziej eklektycznej imprezy tego typu, koncert Iggy Pop And The Stooges na dużej scenie nie powinien budzić większego zdziwienia; i to nie tylko dlatego, że Pop, pod względem przeszłych scenicznych i pozascenicznych ekscesów oraz ilości używek, jakie wchłonął w ciągu życia, kasował pewnie wszystkich pozostałych muzyków występujących na Hellfest razem wziętych. Set, oparty przede wszystkim na krążkach z lat ’70 (m.in. "Raw Power", "No Fun", "Penetration", "L.A Blues", "Fun House" oraz oczywiście "I Wanna Be Your Dog"), zabrzmiał naprawdę mocno. Przy okazji Iggy, który szczerze mówiąc bardziej przypomina wysuszoną mumię aniżeli żywego człowieka, nie zamierzał ułatwiać pracy swojemu technikowi. Nie tylko kilka razy zrzucił statyw od mikrofonu ze sceny (wcześniej widowiskowo waląc nim o deski), ale także biegał po fosie, zmuszając technika do nieustannego kontrolowania stanu kabla od mikrofonu i odczepiania go od odsłuchów. Ciekawe, dlaczego nikt nie pomyślał o bezprzewodowym sprzęcie… Przed jednym z utworów, Iggy zaprosił na scenę wszystkich stojących z boku na backstage, których zresztą nie trzeba było długo namawiać; pląsali aż miło. Nie zabrakło również chodzenia w fosie na czworakach podczas "I Wanna Be Your Dog", czy wreszcie, na sam koniec, dumnego zaprezentowania dupy zgromadzonej publiczności. Dodam, że równie kościstej i pomarszczonej jak reszta ciała 64-letniego frontmana. Publika szalała i widać było, że zaproszenie właśnie tego wykonawcy okazało się strzałem w dziesiątkę.   

Piątek był dniem zmiennych muzycznych nastrojów, nic więc dziwnego, że po pięciu minutach przerwy, na dużej scenie obok zameldował się Morbid Angel. Zagrany na początek "Immortal Rites" wypadł dość niemrawo, ale kapela szybko rozkręciła się i dalej było już zdecydowanie lepiej. Owszem, obecnie zespół nie brzmi już tak potężnie jak to bywało przed laty, gdy miałem okazję dwukrotnie widzieć go na żywo (przed odejściem Vincenta ze składu), ale trzeba przyznać, że Amerykanie wciąż trzymają wysoką koncertową formę. Nie zabrakło kawałków z "Illud Divinum Insanus", ale na szczęście Morbid Angel na żywo nie serwuje pseudo-odkrywczej, żałosnej tandety, którą zaserwował fanom na ostatnim albumie. Zagrany pod rząd pakiet trzech kompozycji z tego materiału ("Existo Vulgoré", "Nevermore" oraz "I Am Morbid"), na żywo wypadł naprawdę nieźle, a ten ostatni z utworów dał słuchaczom chwilę niezbędnego wytchnienia. Dobry koncert.

Setlista Morbid Angel:

Immortal Rites
Rapture
Maze of Torment
Existo Vulgoré
Nevermore
I Am Morbid
Angel of Disease
Chapel of Ghouls
Where the Slime Live
God of Emptiness
World Of Shit (The Promised Land)


Czas na jeden z najtrudniejszych wyborów festiwalu. Rob Zombie - Possessed - The Melvins. Niemałą złośliwością wykazali się organizatorzy, serwując wszystkie te smakołyki w tym samym czasie. Tak czy owak, coś trzeba było z tej oferty wybrać. Wybieram więc słodką watę cukrową prosto z amerykańskiego, trochę przerażającego, a trochę zabawnego lunaparku, czyli Roba Zombie. Spodziewam się bezpretensjonalnej rozrywki na najwyższym poziomie i taką też dostaję. Nie mogło być inaczej, bo trudno wyobrazić sobie bardziej widowiskowego frontmana, a i większa część ekipy mistrza ceremonii pobierała nauki u boku naczelnego freaka spod gwiaździstego sztandaru, czyli M. Mansona. Świetny dobór kawałków, do tego utwory z najnowszego albumu w rodzaju "Sick Bubble-Gum" (połowa publiki dostała za zadanie śpiewać ‘rock’, druga zaś ‘motherfucker’ - wyszedł całkiem zgrabny duet) w niczym nie odstają od największych hitów zagranych tego wieczoru. Rob wokalnie poradził sobie bez większych problemów, choć trzeba przyznać, że nieustanne bieganie i przeskakiwanie między trzema ustawionymi na scenie pomostami momentami wpływały na jakość jego śpiewu. Było to słychać choćby podczas "Superbeast", gdzie frontman odpuścił sobie kilka wersów. Nie mogło zabraknąć solówek - perkusyjnej Ginger Fisha oraz gitarowej Johna5, pojawiły się również roznegliżowane tancerki w trakcie "Living Dead Girl"; podczas innego kawałka w publikę poleciało kilkanaście dmuchanych plażowych piłek. Na koniec John5 zaserwował wszystkim coś, co wcale nie jest już takie częste na rockowym koncercie - całkowicie roztrzaskał swoją gitarę o scenę, a resztki instrumentu rzucił na pożarcie publiczności. W ten sposób zakończył "Dragulę", czyli jedyny tego wieczoru bis. Szkoda, bo Amerykanie nie wykorzystali całego przysługującego im czasu.     

Selista Rob Zombie:

What Lurks on Channel X
Superbeast  
Scum of the Earth
Living Dead Girl
More Human Than Human
Sick Bubble-Gum
Pussy Liquor
Demonoid Phenomenon
Mars Needs Women
Never Gonna Stop (The Red, Red Kroovy)
Super-Charger Heaven
Thunder Kiss '65
Dragula


Nie ukrywam, że ze zmęczenia ledwo trzymałem się na nogach, a tu jeszcze czekała nas wizyta w Terrorizer Tent, gdzie wieczór kończył Monster Magnet. Już na samym początku Dave Wyndorf zapowiedział, że set zacznie się spokojnie, a później napięcie będzie narastać. I faktycznie tak się stało, ale nie był to chyba najlepszy pomysł, by rozpoczynać od skądinąd świetnych, ale spokojniejszych "Nod Scene" i "Tractor". Przynajmniej nie wtedy, kiedy zegar pokazuje 1 w nocy, a człowiek zasypia na stojąco. Wtedy najlepszy byłby solidny kop, na dobry początek. Dobór setlisty w sytuacji, gdy dysponuje się ledwie godziną oraz tak rozbudowanym zestawem hitów, to na pewno sprawa niełatwa. Zapewne dlatego "Mastermind" reprezentowały tylko dwa utwory. Szkoda, że na scenie zabrakło charakterystycznej sylwetki blondwłosego Eda Mundella, który w ubiegłym roku, po 18 latach współpracy, opuścił kapelę. Jego następca, Garrett Sweeny, spisał się jednak bez zarzutu. Pod koniec rzeczywiście zrobiło się żwawiej i bardziej przebojowo, ale wolałbym zobaczyć ten koncert raz jeszcze, będąc w nieco lepszej formie.

Setlista Monster Magnet:

Nod Scene
Tractor
Dopes To Infinity
Hallucination Bomb
Dig That Hole
Medicine
Look to Your Orb for the Warning
Crop Circle
Powertrip
Space Lord

 

SOBOTA

Kilka godzin snu. Zimno (to naprawdę czerwiec?), chmury zasłaniają najmniejsze przebłyski słońca, deszczu wprawdzie znacznie mniej niż w piątek (lekka mżawka podczas Sodom to przecież nic!), za to silniejszy wiatr, który zwłaszcza w RockHard Tent, pozbawionym ścian bocznych, dosłownie urywał dupę. Pogoda w tym roku zdecydowanie nie rozpieszczała, dobrze, że nie zapomniałem czapki, bo okazała się bardzo przydatna.  

Startujemy od wspomnianego już, największego namiotu. 12:20 - czas na Severe Torture. Holendrzy zaprezentowali solidny, deathmetalowy show, z kilkoma świetnymi momentami. Może chwilami było nieco zbyt monotonnie, zwłaszcza biorąc pod uwagę jednostajną manierę wokalną Dennisa Schreursa, ale przysługujące im 40 minut to za mało, by zacząć przynudzać. Bardzo dobre, pobudzające uzupełnienie do trzech kaw, które wypiłem do śniadania.


Niestety, tego samego nie można powiedzieć o Mekong Delta, którzy kontynuowali thrashowe klimaty, dominujące tego dnia na dużej scenie numer dwa, gdzie później pojawić się miała m.in. cała tzw. wielka trójka niemieckiego thrashu (Destruction - Sodom - Kreator). Ale, wracając do Mekong Delta. Owszem, zespół bazował przede wszystkich na starszych kompozycjach (m.in. "Memories of Tomorrow", "Transgressor", "Sphere Eclipse" czy "The Hut of Baba Yaga"), ale niestety zabrzmiały one zaskakująco mało przekonywująco. Może to wina zbyt dużej sceny i wczesnej pory, ale na pewno, przynajmniej częściowo, także i  wokalisty. Szkoda, że zespół tej klasy jest w stanie zaangażować tylko drugoligowego, absolutnie bezbarwnego heavymetalowego śpiewaka. Wprawdzie Ralph Hubert (swoją drogą używający ciekawie prezentującej się, bezgłówkowej gitary basowej) nigdy nie miał szczęścia do wyjątkowych gardłowych, ale o obecnym frontmanie można powiedzieć jedynie, że jest mdły. Przeciętny koncert, a liczyłem na znacznie więcej.


Wracamy do RockHard Tent na Hail of Bullets. Co tu dużo mówić, tego można było się spodziewać - holenderski dream team dał znakomity show. Martin Van Drunen to sceniczna bestia i także tutaj jego zachowanie nie odbiegało od tego, do czego przyzwyczaił wszystkich w Asphyx. Podobnie rzecz ma się z młodym Paulem Baayensem, który zdecydowanie nie przepada za staniem w miejscu. Nie można nie wspomnieć też o świetnej robocie Eda Warby za bębnami, no ale on fuszerek nie odwala nigdy. Bardzo dobrze dobrana setlista została rozdzielona równo pomiędzy debiut oraz "On Divine Winds", a co najważniejsze kapela zadbała o zróżnicowanie klimatu, nie rezygnując choćby z walcowatego i melodyjnego zarazem "Berlin". Muszę przyznać, że Hail of Bullets w wersji live leży mi jeszcze bardziej niż studyjnie. Doskonały koncert.     

Setlista Hail of Bullets:

Operation Z  
Red Wolves of Stalin
Full Scale War
General Winter
Berlin
Kamikaze
Tokyo Napalm Holocaust
Ordered Eastward


W planach był rzut okiem na The Haunted na dużej scenie, ale okazało się, że Szwedzi (prawdopodobnie) nie dojechali na czas, w związku z czym ich set został przesunięty do Metal Cornera na 1 w nocy. Tak przynajmniej informował niewielki kawałek kartonu przyczepiony do słupka namiotu informacyjnego. Czy tak się stało, nie wiem. Na pewno jednak zamiast nich na dużej scenie pojawiła się ekipa z Hemoragy. Czas więc na odpoczynek, a później powrót do RockHard Tent na Exhumed. Podopieczni Relapse Records zagrali równo i solidnie, ale jednocześnie dość monotonnie i właściwie bez polotu. Zrzucę to na karb tego, że nie jestem zagorzałym fanem Amerykanów, ale moim zdaniem to chyba najsłabszy ze wszystkich deathmetalowych sobotnich setów.


Nigdy nie miałem okazji widzieć wcześniej Skyforger live, a że wciąż mam spory sentyment przede wszystkim do debiutanckiego "Kauja Pie Saules", nie mogłem zaprzepaścić tej szansy. Dość niespodziewanie Łotysze, odziani w skóry i stroje prosto ze skansenu, zagrali całkiem konkretny gig, pozbawiony przaśności i biesiadnej atmosfery, czyli tego, co w folk metalu najgorsze. Pomimo użycia piszczałki i dud, wciąż był to przede wszystkim metalowy koncert, momentami zaskakująco mocny. Podobnie myślała chyba dość licznie zgromadzona publika, która bardzo ciepło przyjęła kapelę. A ta zadbała nawet o aspekt edukacyjny. Frontman wyjaśniał bowiem znaczenie tytułów poszczególnych kawałków i opowiadał o ich koncepcie lirycznym.


Odpuszczamy Destruction, których mieliśmy okazję widzieć całkiem niedawno, i po krótkim odpoczynku ponownie wracamy do RockHard Tent na 1349. "This is true norwegian black metal" - wycharczał na powitanie Ravn. Nic dodać, nic ująć. Począwszy od klasycznego wizerunku (corpse-painting nadal obowiązuje), a na muzyce skończywszy. Set utrzymany był w szybszych tempach, napędzanych potężnym brzmieniem perkusji Frosta oraz urozmaicony industrialnymi wstawkami między kawałkami. Bardzo solidny gig, który najmocniej przemówić mógł do zagorzałych fanów gatunku. Pozostali mogli poczuć się nieco zmęczeni dość jednostajnym, mimo wszystko, występem Norwegów.


Następnej z niemieckich thrashowych legend na dużej scenie numer dwa nie mieliśmy już zamiaru odpuszczać. Tym bardziej, że Sodom wciąż utrzymuje wysoką formę. Biorąc pod uwagę materiały studyjne Sodom oraz weteranów z Destruction i Kreator, chyba nawet najwyższą. Przy okazji pogoda zadbała o ciekawą oprawę występu kapeli. Najpierw siąpił deszcz, później zaś na niebie pojawiła się piękna tęcza. Zdecydowanie nie był to obrazek adekwatny do wyziewów w rodzaju "Blasphemer" czy "Outbreak of Evil". Nad publicznością powiewała między innymi spora polska flaga, a kto akurat stał w pobliżu, mógł w tłumie wypatrzyć miotającego się Martina Van Drunena. Zespół wypadł bardzo dobrze (choć szczerze mówiąc, wywaliłbym z setlisty "The Art of Killing Poetry", najlepiej na rzecz jakiegoś starocia), a nowy nabytek w postaci perkusisty Markusa Freiwalda świetnie wkomponował się w trio. Poprzeczka zawieszona wysoko, ciekawe, co na to Kreator.       

Setlista Sodom:

In War and Pieces
The Vice of Killing
Outbreak of Evil
The Saw is the Law
Sodomized
M-16
Agent Orange
The Art of Killing Poetry
Blasphemer
Remember the Fallen


Wcześniej jednak na scenie obok pojawić się miał jeszcze Black Label Society. Do twórczości Zakka Wylde'a (i generalnie rocka w podobnym wydaniu) podchodzę bez emocji, ale ponieważ nigdy wcześniej nie miałem okazji widzieć go na żywo, postanowiłem wykorzystać okazję do nadrobienia braków. Przede wszystkim, Amerykanie zabrzmieli bardzo dobrze, czysto i mocno, a gitary Zakka faktycznie prezentują się elegancko. Ale co z tego, skoro wokal niedźwiedziowatego frontmana  w wersji live jest cholernie irytujący, dotąd nie zdawałem sobie sprawy, jak bardzo. Poza tym, Wylde (niestety!) raczył popisać się solówką. Nie ma w tym akurat nic zaskakującego, szkoda tylko, że jego przeszło dziesięciominutowy popis posługiwania się wajchą i bezdusznego przebierania paluchami po gryfie, okazał się nie tylko kompletnie zbędnym i nic niewnoszącym do całego show, męczącym przerywnikiem, ale zarazem jednym z najnudniejszych momentów całego festiwalu (tak, mogę to powiedzieć z czystym sumieniem, bo Scorpions ominąłem szerokim łukiem). Cóż, miałem akurat w plecaku połowę (kilka godzin temu całkiem świeżej) bagietki, więc od tego momentu to na niej postanowiłem skoncentrować całą swoją uwagę.


Do tej pory nie miałem jakoś szczęścia do koncertów Kreator. Bodajże dwa występy, jakie dane mi było zobaczyć do tej pory, raczej trudno zaliczyć do udanych, przede wszystkim z uwagi na pojawiające się problemy techniczne, mocno wpływające na ogólny odbiór. Na szczęście, tym razem wszystko było w porządku. Nie do końca podchodzi mi ostatni studyjny album “Hordes of Chaos", ale koncertowo Niemcy wciąż wypadają bardzo żywotnie i przekonująco. Setlista, czego można się było spodziewać, to połączenie starego z nowym. Dobrze brzmią zarówno takie klasyki, jak "Pleasure to Kill", "Flag of Hate" czy zagrany na zakończenie "Tormentor", jak i nowsze rzeczy, choćby "Violent Revolution". Gadatliwy (i chyba jakby nieco ‘większy’) Petrozza nieustannie starał się rozruszać publiczność, namawiając ją do circle pitów oraz umiejętnie zapowiadając kawałki (‘because I know that France is full of Enemies of God’). Bardzo udany koncert. Kilka godzin wcześniej na tej samej scenie przez chwilę obserwowałem młodzieńców z Municipal Waste i po występach Sodom i Kreator mogę powiedzieć jedno - weterani wciąż górą.        

Setlista Kreator:

Intro
Hordes of Chaos (A Necrologue for the Elite)
Warcurse
Coma of Souls / Endless Pain
Pleasure to Kill
Destroy What Destroys You
Voices of the Dead
Enemy of God
Phobia
Terrible Certainty / Reconquering the Throne
The Patriarch
Violent Revolution
Flag of Hate
Tormentor


Szybko zbieram się sprzed dużych scen, by przez przypadek nie dać się porazić porcją emeryckiego rocka ze strony Scorpions (‘Scorpions is a piece of shit - trafnie podsumował jeden z fotografów), szykującego się do występu. Kierunek ucieczki był tylko jeden - wypchany po brzegi RockHard Tent. Ten frekwencyjny sukces zapewniła kolejna ekipa weteranów - panowie z Bolt Thrower. Właściwie nie ma o czym się rozpisywać, Anglicy na żywo miażdżą i kruszą kości. Zwłaszcza, gdy już na samym początku serwują "The IVth Crusade", a dalej m.in. "Where Next to Conquer" czy "Cenotaph". Tak powinien brzmieć idealny deathmetalowy koncert. Do tego doszły doskonałe światła (świetne punktowe oświetlenie Karla Willettsa), które jeszcze bardziej podkręciły klimat. Wśród publiczności widziałem m.in. ekipę Hail of Bullets, ale w namiocie powinni pojawić się przede wszystkim muzycy tych wszystkich plastikowych, sztucznych komputerowych kapelek, którym wydaje się, że wiedzą, co to znaczy grać ekstremalną muzykę. Nie mam wątpliwości, że wyciągnęliby z tego dla siebie kilka pożytecznych lekcji. Wspaniały gig.   


To jeszcze nie koniec atrakcji. Niczym w filmie Hitchcocka, po trzęsieniu ziemi na początku historii, napięcie narasta z każdą kolejną chwilą. Równo o pierwszej w nocy na dużej scenie zainstalowała się niepozorna trójka Szwajcarów (właściwie czwórka, z sesyjnym muzykiem odpowiadającym za elektronikę) z Coroner, który 15 lat temu zniknął z metalowej sceny. Różnie można oceniać tego typu wskrzeszenia. Fakt, że często bywają nieudane, a przynajmniej takie się stają, gdy kapela powodowana nadmiernym optymizmem zdecyduje się wydać tzw. powrotny album. Czas pokaże, co będzie dalej w przypadku Coroner, jedno w każdym razie jest pewne - już po pierwszych dźwiękach tego występu musiałem zbierać szczękę z gleby (a w ciemnościach nie było to wcale takie łatwe). Ten klimat, te kompozycje i to jedyne w swoim rodzaju brzmienie! Kawałki nie tylko zabrzmiały perfekcyjnie, ale w zasadzie dokładnie tak samo, jak na albumach. Nie powiem, słuchanie na żywo choćby utworów z mojego ulubionego "Grin" ("Internal Conflicts", "Status: Still Thinking" oraz tytułowego) to naprawdę niemałe przeżycie, a przy okazji najlepsze remedium na masakryczne zmęczenie. Tajemnicą poliszynela jest, że ekipa Hellfest ustaliła ze Szwajcarami termin tego właśnie koncertu już w 2009 roku. Wcale mnie to nie dziwi, bo bez dwu zdań to właśnie ten gig był jednym z największych wydarzeń tej edycji festiwalu. Nawet, jeśli tłumy przybyłe przede wszystkim na Judas Priest czy dziadka Ozzy’ego miały na ten temat inne zdanie.      

Setlista Coroner:

Golden Cashmere Sleeper, Part 1
Internal Conflicts
Masked Jackal
Status: Still Thinking
Metamorphosis
D.O.A.
Semtex Revolution
No Need to Be Human
Divine Step (Conspectu Mortis)
Grin (Nails Hurt)
Reborn Through Hate


NIEDZIELA

Zgodnie z utrwalonym już zwyczajem, hellfestowa niedziela to dzień, w którym Terrorizer Tent staje się czymś na kształt mini-festiwalu stonerowo-doomowych dźwięków oraz im pokrewnych. Dzięki temu jest to również zazwyczaj najbardziej atrakcyjna (przynajmniej z naszego punktu widzenia) część imprezy. Nieprzyjazna aura panująca podczas dwóch poprzednich dni dopięła swego i w rezultacie w niedzielny poranek obudziłem się z silną gorączką i solidnym bólem głowy. Nie miałem jednak zamiaru poddawać się bez walki i przy pomocy paru piguł, kawy oraz Red Bulla udało mi się przetrwać prawie do końca. Niestety, tylko prawie i szczerze mówiąc nie chciałbym już więcej powtarzać tego doświadczenia.

Na dzień dobry w planach był koncert Morne, ale niestety termin - 10:30 rano - okazało się dla nas porą nie do osiągnięcia. Red Fang, startujący dwie godziny później w Terrorizer Tent stanowił już zdecydowanie obowiązkowy punkt programu. Całe szczęście, że dotarliśmy na czas do namiotu, bo dawno nie słyszałem tak świetnego, luzackiego rockowego koncertu. Panowie wyglądają dokładnie tak, jakby całe dnie spędzali w ten sposób, jaki przedstawiają w swoich teledyskach (przy okazji, polecam, przede wszystkim ten do "Wires", zwłaszcza, jeśli nie wiecie, co zrobić z czekiem od wytwórni na rejestrację video), a bezpretensjonalny luz i autentyczna przebojowość, jakie osiągają na scenie to rzecz bezcenna. Brawa przede wszystkim za znakomite oddanie podwójnych wokali w warunkach koncertowych, bo to wcale nie takie łatwe, ani oczywiste. Setlista została rozdzielona pomiędzy obydwa albumy, o ile jednak dobrze pamiętam, z przewagą debiutu. Reprezentowały go m.in. "Good to Die", "Reverse Thunder" czy "Prehistoric Dog". Natomiast ze świetnego "Murder The Mountains" można było usłyszeć "Malverde", "Wires" i "Into the Eye".


Atheist na dużej scenie tłumów nie przyciągnął, ale w gruncie rzeczy trzeba przyznać, że był to występ dość letni. Szczerze mówiąc, wydaje mi się, że znacznie lepszą lokalizacją dla Amerykanów byłby RockHard Tent, być może wtedy bardziej udałoby się rozruszać publikę, choć Kelly Shaefer, wyposażony nie tylko w nieodłączną bandanę, ale i czapkę z daszkiem, starał się jak mógł, między innymi nawiązując do napisu ‘Enjoy weed’ zdobiącego jego T-shirt. Jak zwykle, co chyba nikogo już nie zaskakuje, najlepiej sprawdziły się starsze kawałki. Właściwie nie miałbym nic przeciw temu, by Atheist na koncertach odgrywał "Unquestionable Presence" w całości, ze skromnym dodatkiem kilku kawałków z debiutu. Niestety, niezbyt przekonująco zabrzmiał nie tylko "Mineral" z "Elements", ale także kompozycje z najnowszego "Jupiter", a zwłaszcza "Second to Sun", położony wokalnie przez Shaefera, który zresztą najwyraźniej nie był tego dnia w najlepszej formie.

Setlista Atheist:

Unquestionable Presence
On They Slay
Second to Sun
Mineral
Live and Live Again
Your Life's Retribution
Mother Man
Piece of Time

Krótki, powodowany ciekawością, rzut oka ponownie na dużą scenę numer dwa, gdzie akurat  pojawił się Orphaned Land. Cóż, efekt był taki, że utwierdziłem się w przekonaniu, że to zdecydowanie nie moja filiżanka herbaty. Nie słuchałem ich płyt od lat i wszystko wskazuje na to, że szybko nie posłucham. Widok bosonogiego frontmana - Jezusa, ubranego w powłóczystą białą szatę, do tego nieustannie wyśpiewującego ‘ajajaj-ajaj’ w różnych tonacjach i konfiguracjach, wydał mi się nieco zbyt egzotyczny jak na moją heretycką wytrzymałość.


Czas więc na zmianę klimatu i solidną pigułę norweskiego szatana. Garściami rozdawali go lenie z Tsjuder (już siedem lat mija od wydania świetnego "Desert Northern Hell", podczas których kapela zdążyła się rozpaść i wskrzesić z powrotem). Miałem cichą nadzieję, że zespół zagra przynajmniej tak dobrze jak 1349, a może nawet lepiej. Nie byłem więc zaskoczony, że trio z Kraju Fiordów zrobiło na mnie większe wrażenie, aniżeli ich rodacy występujący dzień wcześniej. Przede wszystkim Tsjuder, wciąż pozostając na wskroś norweskim blackmetalowym tworem, przemyca do swojej nuty znacznie więcej charakterystycznego groove, opartego na prostych rockowych konstrukcjach. Takie motoryczne i całkiem chwytliwe podejście do tego gatunku zawsze mi odpowiadało. Panowie jechali więc z koksem, a Lucyfer hulał po scenie, ciągle zrzucając mikrofony z tom-tomów perkusisty, o wdzięcznej ksywie AntiChristian. Tak trzymać.       


Ghost to znakomity dowód na to, że nadal można, przy pomocy właściwego wizerunku i aury tajemnicy, przyciągnąć uwagę publiki i zainteresować ją swoją twórczością. Wydawałoby się, że w dzisiejszych realiach to zadanie trudniejsze niż kiedykolwiek wcześniej, świat muzyczny widział już przecież niemal wszystko. Przypadek Szwedów przeczy temu całkowicie. Zainteresowanie wokół tej tajemniczej i zamaskowanej ekipy (pojawiające się tu i ówdzie rewelacje o line-up’ie (poza frontmanem) traktuję mimo wszystko w kategorii plotek) musi chyba zadziwiać ich samych, zwłaszcza, gdy na ich temat głos zabierają postaci w rodzaju samego Jamesa Hetfielda. Co najzabawniejsze, Ghost wszedł do zestawu festiwalu z listy rezerwowej (zastępując pierwotnie anonsowany Buzzov-en); wiem też z pierwszej ręki, że na samym początku organizatorzy nie byli pewni, jak, w przeważającej mierze francuska publiczność, odbierze występ zespołu. Cóż, obawy okazały się całkiem bezpodstawne, bo Terrorizer Tent dosłownie pękał w szwach. Set zasadniczo nie różnił się od tego, który mieliśmy okazję widzieć dwa miesiące wcześniej na Roadburn. Jedna, dość zresztą zaskakująca zmiana w setliście, polegała na zastąpieniu "Stand By Him" coverem The Beatles "Here Comes The Sun". Szczerze mówiąc, nie do końca jestem pewny, czy trafny był to wybór. Owszem, kawałek ten w ghostowej wersji studyjnej jest całkiem niezły, a co najważniejsze spójny ze stylem zespołu, jednak w wykonaniu live okazał się (zwłaszcza klawisze) nieco zbyt cukierkowy. Natomiast reszta utworów (siłą rzeczy, wszystkie zaczerpnięte z debiutanckiego "Opus Eponymous") zabrzmiała świetnie, chyba nawet lepiej niż za pierwszym razem. Mówię tu zwłaszcza o mocniejszym i cięższym soundzie gitar. Także sama prezencja zakapturzonych muzyków oraz nieświętego frontmana, jak zawsze robiła wrażenie. Wzrastająca w szybkim tempie ilość koncertów robi swoje; sceniczną pewność i drobiazgowe dopracowanie szczegółów widać gołym okiem.          

Setlista Ghost:

Con Clavi Con Dio
Elizabeth
Death Knell
Satan Prayer
Prime Mover
Genesis
Here Comes The Sun
Ritual


Zarówno Grave, jak i grającą w tym samym czasie Kylesa, widzieliśmy już kilka razy, ponieważ jednak nie jestem do końca przekonany o koncertowej formie Amerykanów, przenoszę się do RockHard Tent, żeby rzucić okiem na deathmetalowych weteranów. Jak na taki status, panowie są wciąż nad wyraz żwawi i aktywni. Mam wrażenie, że Grave to jeden z tych zespołów, który właściwie non stop jest w trasie. To zresztą zjawisko coraz powszechniejsze, niska sprzedaż płyt zmusza kapele do coraz częstszego koncertowania. Jak zwykle w przypadku Szwedów, set okazał się bardzo solidny, ale też bez większych uniesień. Do profesjonalizmu bandu trudno mieć jakiekolwiek zastrzeżenia, ale o świeżość nie jest już tak łatwo.


Doskonały koncert Grand Magus na Hellfest dwa lata temu to jeden z najlepszych momentów tamtej edycji festu, nic więc dziwnego, że ponownie musiałem zobaczyć Szwedów w wydaniu na żywo. Wtedy ekipa pod wodzą JB promowała znakomity "Iron Will", tym razem trzy zaprezentowane kawałki pochodziły z kolejnego, jeszcze bardziej heavymetalowego "Hammer of the North". Co tu dużo mówić, wszyscy zgromadzeni w najmniejszym namiocie byli świadkami znakomitego show. O ile w przypadku ostatniego studyjnego materiału natężenie patosu mogło momentami lekko męczyć, tak w warunkach scenicznych zespół potrafił uczynić z tego atut. Gdyby odpowiednio wytężyć wzrok w czasie tego występu, wśród publiki na pewno dałoby się wypatrzeć Odyna, Thora i resztę mitologicznej bandy. Wojna!

Setlista Grand Magus:

Kingslayer
Like the Oar Strikes the Water
Silver into Steel
I The Jury
Hammer of The North
Ravens Guide Our Way
The Shadow Knows
Iron Will


Emocje sięgają zenitu. Czas na kolejną reaktywację, po której obiecywałem sobie równie dużo, co po Coroner dzień wcześniej. Mowa oczywiście o Morgoth, który powrócił z niebytu po 13 długich latach przerwy. Trudno przy tym wyobrazić sobie lepszy powód - w tym roku mija dwudziesta rocznica wydania debiutanckiego "Cursed", przełomowego dla Niemców i jednocześnie jednego z najlepszych deathmetalowych europejskich albumów wszech czasów. Z tej okazji kapela zaplanowała występy na kilku letnich festiwalach, prezentując setlistę opartą na tym właśnie krążku. Nie mogło jednak obyć się  bez utworów z dwóch wcześniejszych epek oraz (niestety zbyt skromnej!) reprezentacji ze zjawiskowego "Odium" w postaci "Resistance". Podobnie, jak miało to miejsce w przypadku Szwajcarów, patrząc na niemiecką ekipę w akcji, perfekcyjnie odgrywającą wszystkie swoje kawałki, trudno było uwierzyć, że ma ona za sobą jakąkolwiek przerwę w muzycznej działalności. Zwłaszcza doskonale sprawujący się frontman Marc Grewe, wyposażony we fluorescencyjne szkła kontaktowe, wyglądał nie tylko jakby grał właśnie, bez dodatkowej charakteryzacji, w filmie o wilkołakach, ale przede wszystkim, jakby był w swoim żywiole. A przecież po rozwiązaniu Morgoth zniknął on całkowicie z metalowej sceny, udzielając się jedynie w lokalnych, berlińskich hardcore’owych kapelkach. Doskonały gig, bez dwóch zdań jeden z najlepszych na tegorocznej edycji Hellfest.   

Setlista Morgoth:

Intro (Cursed)
Body Count
Exit to Temptation
Travel
Resistance
Suffer Life
Pits of Utumno
Burnt Identity
Sold Baptism
Isolated
White Gallery

Tak się szczęśliwie złożyło, że Goatsnake mieliśmy okazję widzieć na ubiegłorocznym Roadburn, inaczej byłby pewnie większy zgryz z powodu zachodzących na siebie setów Morgoth i Amerykanów. Goatsnake wciąż koncertuje bardzo rzadko (a szkoda), priorytetem dla Grega Andersona w dalszym ciągu pozostaje Sunn O))), nic więc dziwnego, że set w Terrorizer Tent spotkał się z dużym zainteresowaniem festiwalowej publiczności. Szkoda, że zdążyłem jedynie na końcówkę, bo przebojowe hity kapeli doskonale nadają się do występów na żywo, co zresztą bez żadnych wątpliwości po raz kolejny udowodnili tego wieczoru.

Setlista Goatsnake:

Flower of Disease
Innocent
IV
Lord of The Loz Feliz
Slippin The Stealth
El Coyote
The Dealer
Mower


W planach miałem szybki look na Judas Priest, ale choróbsko nie zamierzało odpuścić, w związku z czym czas ten spędziłem, odpoczywając w tzw. vip’ie i nabierając sił na doskonale zapowiadającą się końcówkę wieczoru.

Drugie zakontraktowanie Electric Wizard w ciągu ostatnich trzech lat, to nie lada osiągnięcie organizatorów Hellfest, ale widać mizantropijni Anglicy mają dobre powody, by nawiedzać francuską ziemię. Kolejny raz Terrorizer Tent wypchany został maksymalnie, ale trzeba przyznać, że o tak gorącym, szalonym i całkowicie nieprzewidywalnym przyjęciu, jakiego zespół doświadczył półtora miesiąca wcześniej we wrocławskim Firleju na Asymmetry Fest, tu mógł tylko pomarzyć (zapomnijcie o crowd surfingu, takie rzeczy na doomowym koncercie to tylko w Polsce). Co ciekawe, w porównaniu z setlistą z tej imprezy, kapela zrezygnowała z przebojowego "Black Mass" na rzecz cięższego "Funeralopolis". Taki też był cały występ. Nieco cięższy, mniej przebojowy i przy okazji jakby nieco bardziej ‘typowy’. Kapela nie miała większych powodów do zaskoczeń, a zachowanie publiki metodycznie wgniatanej w ziemię diabelnie ciężkim soundem nie odstawało od wzorców. Nie dało się też nie zauważyć całkowicie zapełnionego backstage, gdzie prym wiodła Laura z Kylesa, sprawiająca wrażenie, jakby chciała zamienić się z Liz miejscami. Moc, zło i szatan, czy może być coś lepszego?        

Setlista Electric Wizard:

Satanic Rites of Drugula
The Nightchild
The Chosen Few
Return Trip
Dopethrone
Funeralopolis
Witchcult Today


Wyjątkowo trudne zadanie przypadło Hawkwind, który miał zagrać jako kolejny w Terrorizer Tent. W tym samym bowiem czasiem na dużej scenie prezentowała się największa gwiazda tegorocznego Hellfestu. Było to widać więcej niż wyraźnie, bowiem namiot mocno opustoszał; było także słychać. Ozzy Osbourne został tak nagłośniony, że czekając na przedłużający się start ojców chrzestnych space rocka, można było bez problemu słuchać jego koncertu, nie ruszając się z miejsca. Świadomie wybrałem Hawkwind - nie jestem wielkim fanem solowej twórczości Ozzy’ego. Kiedy wreszcie całkiem liczna ekipa Anglików, po zainstalowaniu swojego rozbudowanego sprzętu na scenie, wystartowała z show, utwierdziłem się tylko w tym wyborze.


Niestety, narastająca gorączka, pękający z bólu łeb oraz przekraczające wszelkie granice zmęczenie zrobiły swoje. Teren festiwalu opuściliśmy przed końcem setu Hawkwind, rezygnując również, nie bez żalu, z koncertu Kyuss Lives!, który miał zakończyć imprezę AD 2011 (przynajmniej jeśli chodzi o Terrorizer Tent). Mówi się trudno. Kolejna edycja przeszła do historii, a my, jak zwykle, zaczęliśmy już odliczać dni do czerwca 2012. To się chyba nazywa uzależnienie?


Tekst: Szymon Kubicki
Zdjęcia: Małgorzata Napiórkowska-Kubicka