Hellfest 2012 - 15-17.06.2012 - Clisson (Francja)

Relacje
Hellfest 2012 - 15-17.06.2012 - Clisson (Francja)

New Battlefield, hasło przewodnie tegorocznej odsłony Hellfest, sygnalizowało zmiany, i tak było w istocie. Na szczęście, bez uszczerbku dla niepowtarzalnej atmosfery metalowego święta, charakterystycznej dla tego wyjątkowego festiwalu.

Termin ‘nowe pole bitwy’ należy traktować dosłownie, choć arena wydarzeń, niczym na froncie zachodnim podczas I wojny światowej, przesunęła się ledwie o kilkaset metrów. Główne punkty strategiczne (w tym m.in. pobliski Leclerc, który już na stałe wpisał się w festiwalowy folklor) oraz orientacyjne nie straciły więc na znaczeniu; zmiany zostały jednak wykorzystane przez organizatorów do wprowadzenia kilku nowych rozwiązań. Czy to się komuś podoba czy nie, Hellfest wciąż rośnie, z całym dobrodziejstwem i przekleństwem tej sytuacji.



Co zatem czekało w tym roku na tłumy przybyłe do urokliwego Clisson? Inaczej rozmieszczone punkty festiwalowej topografii, począwszy od głównego pola namiotowego, poprzez rozkład scen, punktów sanitarnych i żywnościowych. Więcej drzew i budek z jedzeniem, nowe stoiska z gorącymi napojami, powiększona strefa prasowo-vipowska oraz udoskonalony system sprzedaży oficjalnego merchu (zamiast jednego stoiska, dwa podwójne), co znacząco rozładowało gigantyczne kolejki, jedną z większych zmór wcześniejszych edycji. Co jednak najistotniejsze, muzyczne wydarzenia imprezy toczyły się nie na czterech, ale tym razem aż na sześciu scenach. Prócz dwu głównych scen, zespoły prezentowały się (z grubsza) według klucza stylistycznego, w trzech namiotach: największym, podwójnym, mieszczącym dwie sceny dedykowane death metalowi i grindowi (Altar) oraz black metalowi (Temple), mniejszym Warzone - mekce wielbicieli dźwięków z ‘core’ w nazwie oraz najmniejszym, tj. Valley, gdzie niepodzielnie królował doom, sludge, space rock i tym podobne klimaty.



Powrócono też do bardziej klarownego harmonogramu setów poszczególnych kapel. Rzecz jasna w sytuacji, gdy w każdej chwili równocześnie grają trzy bandy, wciąż trzeba dokonywać wyborów, tym razem jednak nie było większych problemów z obejrzeniem danych występów w całości, czy bezproblemowym wyrabianiem się w czasie z dotarciem pod inną scenę przed rozpoczęciem kolejnego koncertu. Przy okazji, teren festiwalu niby większy, ale dystanse do pokonania okazywały się jakby mniejsze (przez lepsze rozplanowanie terenu?), zwłaszcza jeśli chodzi o namioty, na których jak zwykle skupiła się przede wszystkim nasza uwaga.

Piątek 15 czerwca


Pierwszy dzień rozpoczynamy od Altar i reprezentantów gospodarzy, tj. Benighted. Zespół wciąż promuje swój najnowszy, świetny album "Asylum Cave", nic więc dziwnego, że właśnie materiał z tej płyty dominował w krótkim, półgodzinnym secie Francuzów. Poza utworem tytułowym, można było usłyszeć m.in. również "Let the Blood Spill Between My Broken Teeth", "Fritzl", "Swallow" czy 'przebojowy' "Prey". Niestety, brutalna i intensywna mieszanka death metalu i grindu nie do końca zabrzmiała tak, jak powinna. Mam wrażenie, że panowie za konsoletą dopiero testowali ustawienia, co przełożyło się na bardzo małą selektywność dźwięku, na czym straciły nie tylko partie gitar, ale także zróżnicowany wokal Juliena Truchana. O tym, jak niszczycielską moc ma Benighted na żywo, można było przekonać się podczas ubiegłorocznych polskich koncertów formacji. Tym razem, Francuzom nie udało się jednak pokazać pełni możliwości.



Podobnie, zresztą, jak kolejnemu przedstawicielowi altarowej sceny - weteranom z Benediction, którzy również musieli zmierzyć się z niedoskonałym nagłośnieniem. Na szczęście, mniej więcej od połowy setu wyraźnie się ono poprawiło i tak zostało już do końca festu. ‘Działamy już prawie 25 lat, a na Hellfest gościmy dopiero pierwszy raz’ - zwrócił się do publiczności Dave Hunt. Rzeczywiście, ci klasycy brytyjskiej sceny deathmetalowej wciąż pozostają wysoce niedocenieni, zwłaszcza biorąc pod uwagę status np. ich kumpli po fachu z Bolt Thrower - jednej z gwiazd mniejszych scen ubiegłorocznej edycji Hellfest. Godzina 12:50 i zaledwie 40 przyznanych minut to rzeczywiście niespecjalne warunki, ale kapela nie wyglądała na szczególnie tym faktem przejętą. Zwłaszcza uśmiechnięty Darren Brookes (którego zresztą przez cały festiwal nieraz była okazja spotkać na terenie imprezy), wyraźnie czerpał z tego występu sporo radości. Zespół zaprezentował przekrój przez starszą twórczość, koncentrując się na trzech pierwszych albumach. I choć nie jestem wielkim miłośnikiem maniery wokalnej Hunta, która moim zdaniem nie pasuje do Benediction, ten koncert zaliczam do bardzo udanych.  



Kilkadziesiąt kroków w bok, w ramach tego samego namiotu, i czas na Solstafir w Temple. W oczy od razu rzucił się świetny wystrój sceny, w postaci odwróconego krzyża, ze światłami wiszącymi nad deskami. Zwłaszcza w trakcie późniejszych koncertów, dodawał on dodatkowego smaczku wydarzeniom w Temple. Płyty Islandczyków bardzo rzadko goszczą w moim odtwarzaczu, ale ich świetny koncert w Progresji dwa lata temu sprawił, że postanowiłem sprawdzić ich ponownie. Kapela zachowała identyczny, kowbojski wizerunek, a charakterystyczne, zawodzące fałsze wokalisty wciąż stanowią koncertową wizytówkę Solstafir. Tym razem, na scenie było nieco mniej transu, za to więcej spokojnego nastrojowego klimatu, który z tradycyjnie pojmowanym black metalem nie ma nic wspólnego. Zresztą, przegląd formacji występujących w tym roku w Temple dobitnie pokazał, że do czarnej szuflady wrzucane są bandy z kompletnie różnych bajek, a część z nich ma niestety bardzo niewiele do zaproponowania.

Brain Police



Czas na obowiązkowy spacer do Leclerca tak, by nie spóźnić się na konferencję prasową z gwiazdą pierwszego dnia - Kingiem Diamondem. Choć organizatorzy otrzymali kilkaset zgłoszeń udziału w wydarzeniu od przedstawicieli mediów z całego świata, wśród 30 wytypowanych szczęśliwców znalazł się i Magazyn Gitarzysta. Niestety, na niewiele się to zdało, bowiem o wyznaczonej godzinie okazało się, że spotkanie z Kingiem zostało odwołane, a w pressroomie nie znalazł się nikt, kto potrafiłby wyjaśnić, dlaczego. 

W takich okolicznościach przyrody, nie pozostało nam nic innego, jak sprawdzić Darkspace w Temple, co zresztą szybko okazało się największą pomyłką tego dnia. Jak to często bywa, im wyższy współczynnik kultowości, tym słabsze występy na żywo - ta reguła sprawdziła się tu w 100%. Już po odsłuchu jednego z albumów formacji, który swego czasu otrzymałem do recenzji, za nic nie mogłem pojąć estymy, jaką cieszy się ten zespół. O ile Szwajcarzy wizualnie prezentują się całkiem nieźle, niestety tego samego nie można powiedzieć o brzęczeniu wydobywanym z ich gitar i basu, na tle prostacko zaprogramowanego automatu perkusyjnego oraz sztampowych klawiszy z taśmy. Jeśli studyjne krążki mają przynajmniej (jakąś) atmosferę, to koncert okazał się po prostu żenującym, irytującym bzyczeniem komarów. Dziękuję, do widzenia.



Na szczęście, do pionu szybko przywróciło nas antidotum w postaci gigu Orange Goblin, który wystąpił w pierwszy raz odwiedzanym przez nas tego dnia Valley. Namiot w całości nabity był publiką i nic dziwnego, bo Gobliny to przecież koncertowa marka, która nigdy nie zawodzi. Set okazał się identyczny, choć oczywiście odchudzony, z tym, który była okazja wysłuchać dwa miesiące wcześniej w Berlinie w ramach Desertfest, z jedną różnicą - koncert rozpoczął się od pierwszego na najnowszym albumie "Red Tide Rising", a "Scorpionica" powędrowała na sam koniec setlisty. Jak zwykle, Brytyjczycy dali z siebie wszystko, co tłum odebrał z całkowicie zrozumiałym entuzjazmem. Z mniejszym entuzjazmem przywitał za to drobny deszcz, który zaczął padać w trakcie gigu kapeli i z przerwami towarzyszył wszystkim aż do końca imprezy, połowę terenu festiwalu zamieniając w bagniste grzęzawisko. Nosa mieli włodarze Leclerca, wystawiając  w markecie specjalnie oznakowane logówkami Hellfest stoisko z kaloszami w każdym rozmiarze. Kto przyjechał zaopatrzony jedynie w trampki lub adidasy, musiał liczyć się z ciężką przeprawą, bo milusia warstwa błota (obecna również wewnątrz namiotów) potrafiła nawet zassać buta mniej czujnemu delikwentowi (wiem, bo miałem okazję zaobserwować taką scenkę). 

Setlista Orange Goblin:
Red Tide Rising
The Filthy & The Few
Ballad of Solomon Eagle
The Fog
Some You Win, Some You Lose
Acid Trial
The Come Back
Blue Snow
Quincy The Pigboy
Scorpionica



Umówiony na piątek wywiad z Ufomammut nieco się przeciągnął, dlatego na koncert Colour Haze przybyliśmy trochę spóźnieni. Niemcy, słynący z długich gigów, bez problemu zadowolili się przyznaną im godziną. Szczerze mówiąc, taki czas wydał mi się optymalny dla transowej i hipnotycznej muzyki zespołu. Oczy się nie kleiły, a zainteresowanie utrzymało się na niezmiennym poziomie do końca występu. Zabrakło wprawdzie części akustycznej, nie zobaczyliśmy również, jak na wspomnianym Desertfeście, sitara. Co więcej, kapela skończyła pięć minut wcześniej, a wokalista musiał wytłumaczyć fanom domagającym się bisa, że nie dysponują tak krótkimi kawałkami… Jednak zwarta forma bardzo mi tym razem przypadła do gustu.



‘Spróbujcie wziąć przykład ze mnie’ - tak do odpowiednio zaangażowanego headbangingu namawiał fanów George "Corpsegrinder" Fisher  przed jednym z utworów. To oczywiście nie mogło się udać, bo nikt w tej dyscyplinie nie pokona właściciela najgrubszego karku w metalowym świecie - frontmana Cannibal Corpse. Amerykanie, jak mają to w zwyczaju, bezlitośnie ‘zamietli’ zgromadzoną w Altarze publicznością. Bardzo brutalny i intensywny, napędzany potężnym brzmieniem perkusji Paula Mazurkiewicza show. Bez ceregieli i zmiłowania rozpoczęli od materiału z najnowszego albumu, a zakończyli ‘hitem’ "Hammer Smashed Face" oraz "Stripped, Raped and Strangled". Świetny występ.



Pora na Satyricon. Tak się jakoś składa, że koncerty tego zespołu nigdy mi się nie nudzą, choć właściwie Norwegowie zawsze prezentują bardzo podobny zestaw kawałków. Tym razem, najstarszy okres działalności formacji reprezentowały "Forhekset",  "Hvite Krists Dod" i oczywiście "Mother North", uzupełnione hitami z trzech ostatnich krążków, z adekwatnym "Fuel for Hatred" na zakończenie. W machinie Satyricon wszystko chodzi jak w szwajcarskim zegarku, więc także i tym razem nie było żadnych odstępstw od normy; choć tego wieczoru ów profesjonalizm bardziej niż podczas wcześniejszych koncertów formacji sprawiał szczególnie wystudiowane wrażenie. Taki jest jednak koncept występów Norwegów na żywo, gdzie na spontaniczność nie ma miejsca, a nową okolicznością może być co najwyżej na przykład zmieniona fryzura Satyra (zapuszcza), fakt użycia czarnej farby do włosów (nie), bądź żelu (tym razem również nie).  

Setlista Satyricon:
Now, Diabolical
Black Crow on a Tombstone
Forhekset
The Wolfpack
Hvite Krists Dod
Repined Bastard Nation
To the Mountains
Mother North
K.I.N.G.
Fuel for Hatred



Przed Obituary stanęło trudniejsze zadanie niż w przypadku ich rodaków z Cannibal Corpse, którzy dwie godziny wcześniej okupywali tę samą scenę. Po pierwsze bowiem zbliżała się już północ, a wielu maniaków czuło już w nogach 12 czy 14 godzin poruszania się po festiwalowym terenie, po drugie zaś w tym samym czasie na dużej scenie nr 1 grał Megadeth, co nie pozostało bez wpływu na frekwencję w Altarze, choć w gruncie rzeczy nie w takim stopniu, by Amerykanie mogli mówić o wtopie. Jednak ci, którzy zdecydowali się zostać w namiocie, zostali nagrodzeni bardzo dobrym gigiem. Zawsze bardziej od Kanibali odpowiadała mi stylistyka prezentowana przez Obituary, również w wydaniu koncertowym, co jest przede wszystkim zasługą wokalno-perkusyjnego duetu braci Tardy. Ich motoryczna i znacznie prostsza technicznie muzyka jest wręcz stworzona do grania na żywo. Niestety, musiałem opuścić namiot przed końcem, by zająć miejsce odpowiednio blisko sceny przed zamykającym ten dzień, ekskluzywnym, jednym z zaledwie dwu europejskich koncertów, występem Kinga Diamonda.

Dochodziła już niemal pierwsza w nocy, gdy na scenie, przy nieustannie padającej mżawce, oczom zgromadzonych ukazał się Król, z towarzyszącym mu zespołem, tj. gitarzystami Andy’m LaRocque i Mike Wead’em, basistą Hale’m Patino oraz bębniarzem Matte’m Thompson’em. Właśnie ten skład zarejestrował razem z Diamondem trzy ostatnie krążki studyjne. Muzykom towarzyszyła też oczywiście Livia Zita, odpowiedzialna za klawisze i wspierająca Kinga wokalnie. Począwszy od otwierającego show "The Candle", ów piątkowy koncert, zgodnie z przewidywaniami, okazał się jedną wielką sentymentalną podróżą, aż do podstawówkowych czasów (w moim przypadku), gdy codzienny odsłuch ‘stilonki’ z nagraną z radia jedną z trzech pierwszych płyt Kinga Diamonda był obowiązkowym punktem programu. Nie był to wprawdzie najlepszy show Króla, który miałem szczęście oglądać, ale na pewno lepszy od warszawskiego koncertu sprzed sześciu lat.

O kunszcie instrumentalistów, którzy na żywo odgrywali nawet wszystkie akustyczne partie utworów, nie ma potrzeby nikogo przekonywać, pod tym względem sztuka stała na najwyższym poziomie. Większą zagadką była forma wokalna Diamonda, który jednak z zadania wywiązał się zaskakująco dobrze. Oczywiście, nie wszystko udawało mu się zaśpiewać czysto, ale nie miało to większego wpływu na odbiór całości. Jak to zwykle z koncertami Kinga bywa, nie zabrakło odpowiedniej dawki teatru, z obowiązkową babcią na wózku inwalidzkim oraz tancerką, która po zmianie kostiumów kilkakrotnie pojawiała się na scenie. Sama dwupoziomowa scena, połączona schodami , po których nieustannie przechadzał się wokalista, została wystylizowana na coś w rodzaju połączenia wnętrza katedry z domem w stylu gotyckim. Wzrok przyciągały ogromny podświetlany pentagram oraz dwa odwrócone krzyże. Początkowo publiczność  dodatkowo oddzielały od muzyków kraty, które po kilku utworach zostały zdemontowane.

Setlista King Diamond:
The Candle
Welcome Home
Voodoo
At the Graves
Up From the Grave
Let It Be Done
Dreams
Sleepless Nights
Shapes of Black
Come to the Sabbath
Eye of the Witch
The Family Ghost
Halloween
Black Horsemen

Udany dzień powinien mieć udane zakończenie albo czego potrzebują ludzie na metalowym feście :)

 

Sobota 16 czerwca


Wczesny sobotni poranek przywitał nas deszczem (na szczęście, ostatnim tego dnia), jednak gdy dotarliśmy do Temple na koncert Necros Christos, słońce świeciło już w najlepsze.  W namiocie panowała jednak odpowiednio mroczna atmosfera, bo przecież tylko taka pasuje do prezentowanej przez Niemców, miażdżącej mieszanki blacku i oldschoolowego death metalu. Ten gig był żelaznym punktem w mojej rozpisce i rzeczywiście utrzymany w średnich tempach set, urozmaicony zarówno doomowymi zwolnieniami, jak i gwałtowniejszymi przyspieszeniami, doskonale sprawdził się na żywo. Być może w postawie zespołu, występującego w charakterystycznych, znanych z sesji zdjęciowych, strojach brakowało niego scenicznego otrzaskania. Najdobitniejszym tego przykładem był pomyłka w początkowej części jednego z utworów, której skutkiem była konieczna powtórka. Niemniej jednak, wychwalana przez niemal wszystkich miłośników starej szkoły twórczość Necros Christos, ma spory koncertowy potencjał. Idealne otwarcie dnia.  



Spodziewałem się, że Death Angel w dalszym ciągu na żywo ogrywa starocie, dlatego pofatygowałem się pod jedną z głównych scen, by znów zobaczyć to na własne oczy. I rzeczywiście, zespół rozpoczął od "Thrashers", a kolejne kawałki, i wreszcie zapowiedź frontmana, potwierdziły moje przypuszczenia. Amerykanie wciąż celebrują 25-lecie wydania debiutanckiego krążka "The Ultra-Violence" i właśnie materiał z tego albumu wypełnił w całości sobotni set kapeli. To oczywiście ograny już patent, ale nie da się ukryć, że pełna młodzieńczej wściekłości płyta formacji, która w momencie premiery, z uwagi na wyjątkowo młody wiek muzyków, była nie lada sensacją, wciąż solidnie kopie po dupie. Ale przecież nie mogło być inaczej, skoro w setliście znalazły się takie pociski, jak "Kill as One" czy "Mistress of Pain". Ponadto, co warto odnotować, Death Angel należy do grona tych zespołów, które równie dobrze obserwuje się zarówno w klubie, jak i na ogromnej festiwalowej scenie. W przeciwieństwie do wielu thrashowych dinozaurów, Mark Osegueda oraz gitarzyści Rob Cavestany i Ted Aguilar zdecydowanie nie przepadają za staniem w miejscu. W końcu, jak show to show!

Setlista Death Angel:
Thrashers
Evil Priest
Voracious Souls
Kill as One
The Ultra-Violence
Mistress of Pain
Final Death



Czas na pierwszą (i ostatnią) wizytę w core’owym Warzone. October File nie do końca pasował profilem do grających tam kapel, nic więc dziwnego, że frekwencja pozostawiała nieco do życzenia. Pamiętam, że swego czasu "Holy Armour From The Jaws Of God", czyli przedostatni krążek brytyjskich post-punkowców, zrobił na mnie duże wrażenie; przede wszystkim, za sprawą agresji, umiejętnie połączonej z ewidentnymi wpływami Killing Joke. Kapela wystartowała od "Munitions Crusade" z tej właśnie płyty, w dalszej części koncertu częściej sięgając do materiału z ostatniego, jak dotąd, albumu "Our Souls to You". Mocny i dynamiczny gig, choć jednocześnie trochę za mało zróżnicowany. Dobrą pracę sekcji rytmicznej, z wyróżniającą się pracą basu, tłumił nieco zbyt głośny, bardziej histeryczny niż na płytach, wokal. Szkoda, że formacja w większym stopniu nie eksploruje na żywo owych mechanicznych, nowofalowych patentów, podpatrzonych w twórczości Jaza Colemana i spółki, i twórczo przez nią wykorzystanych. Niemniej, dobry koncert.   



Dzień wcześniej, przy okazji wywiadu, ekipa Ufomammut zdradziła nam, że po zagraniu kilku koncertów, w czasie których odgrywali materiał z najnowszego albumu "Oro: Opus Primum", czują się z nim na scenie znacznie lepiej. Niezbędne okazały się pewne przeróbki i skróty, które miały na celu uczynić "Oro" bardziej atrakcyjnym na żywo. I rzeczywiście, w porównaniu z dość niemrawym występem w Berlinie sprzed dwóch miesięcy, tym razem Włosi zabrzmieli tak, jak powinni.

Co więcej, "Oro" nabrał autentycznego blasku. Okazało się, że płyta ta ma swoje niezaprzeczalne atuty, choć wcześniej nie wydawało się to takie oczywiste. Publika, która dość szczelnie wypełniła Valley stwierdziła chyba to samo, bo zespół został przyjęty bardzo ciepło. Udzieliło się to i muzykom, wyraźnie rozluźnionym i pewniejszym siebie. Gitarzysta Poia rozszalał się do tego stopnia, że po koncercie wskoczył do fosy, by uścisnąć dłoń ludziom z pierwszych rzędów - obrazek niespotykany nigdy wcześniej.  

Setlista Ufomammut:
Stigma
Oro



Czas na kolejny smakołyk prosto z Valley. Trójka z Unsane bez zbędnych ceregieli przetoczyła się po żywiołowo reagującej publice. Było gorąco w przenośni i dosłownie, bo pot kapał nawet z daszka czapki wokalisty i gitarzysty Chrisa Spencera. Dźwięki generowane przez amerykańską formację  trudno zakwalifikować do jakiejś konkretnej szuflady stylistycznej, ale jedno jest pewne - było naprawdę mocno.



W grafiku imprezy nastąpiła zmiana, którą niestety przeoczyłem - zamiast oczekiwanego Taake (który zagrał dzień wcześniej) na deskach Temple pojawił się szwedzki Shining. Brakło mi sił, by przetrwać smęcenie ekipy Kvarfortha, więc szybko powróciłem do Valley, żeby w spokoju przygotować się na nadchodzący gig Yob.



"Kiedy widziałem go ostatnim razem, nie był aż tak gruby" - takim komentarzem opatrzył nową prezencję głównodowodzącego Yob Mike’a Scheidt’a jeden ze stojących obok mnie Brytyjczyków, którzy drugi dzień z rzędu okupywali dokładnie ten sam obszar namiotu. Muszę się pod tymi słowami podpisać, bo rzeczywiście Scheidt, na oko cięższy o dobrych kilkanaście kilo, wyglądał jakby ostatnio żywił się wyłącznie w fastfoodach. Frontman cięższy, ale muzyka trio cięższa już być nie mogła. Formacja rozpoczęła niszcząco od "Prepare the Ground" z ostatniego krążka, a potem zaprezentowała absolutnego, wgniatającego w ziemię kilera w postaci "Burning the Altar". Swoim zwyczajem, wokalista już na początku zapowiedział, że usłyszymy cztery utwory, na szczęście czasu wystarczyło na jeden więcej. Scheidt nie tylko zachowywał się bardziej ekspresyjnie niż wcześniej, ale można było odnieść wrażenie, że znacznie chętniej korzysta z metalowej, bliższej growlingowi maniery wokalnej, kosztem charakterystycznych dla niego wyższych rejestrów. Yob pozostaje jednym z najlepszych, pod względem koncertowym, zespołów na doomowej scenie i tym gigiem bez wysiłku to potwierdził.

Setlista Yob:
Prepare the Ground
Burning the Altar
Adrift in the Ocean
Upon the Sight of the Other Shore
Grasping Air



Kolejny cios prosto z Valley (i znów Napalm Death, grający w tym samym czasie, przechodzi mi koło nosa). Trzy lata temu na Hellfeście Saint Vitus był jedną z gwiazd dużej sceny. Do dziś pamiętam ten świetny pod względem muzycznym (ale zdecydowanie niezadowalający, jeśli chodzi o frekwencję)  gig nie tylko dlatego, że była to najzimniejsza noc, jaką kiedykolwiek przeżyłem na letnim festiwalu. Tym razem wszystko wróciło do normy. Mimo legendarnego statusu Saint Vitus jest kapelą niszową i nie da się ukryć, że najmniejszy festiwalowy namiot to dla nich zdecydowanie właściwsze miejsce. Amerykanie nastawili się na promowanie, wydanego po wielu latach przerwy, nowego albumu "Lillie: F-65", prezentując go niemal w całości. Nie mogło jednak zabraknąć również żelaznych hitów w postaci "I Bleed Black", "Mystic Lady", "Look Behind You" czy "Born Too Late". Mistrzem ceremonii był jak zawsze Dave Chandler, który uwielbia swoje gitarowe popisy (tak, tak, była nawet gra zębami), ale do mnie znacznie bardziej przemawia wokal Wino - urodzonego rockowego frontmana. Ta godzina klasycznego doomu nie mogła nie przypaść do gustu wszystkim fanom gatunku, którzy zawsze gotowi są przymknąć oko na fakt, że każdy utwór Saint Vitus oparty jest na dosłownie tym samym zestawie riffów.

Czas na zmianę namiotu i klimatu. Enslaved o swoich najstarszych korzeniach przypomniał dopiero w trakcie kończącego koncert, rewelacyjnego "Allfadr Odinn". Pozostałą część setu, zgodnie z oczekiwaniami, skompletował z trzech ostatnich albumów. Z jednym małym wyjątkiem. "Teraz zagramy coś naprawdę starego" - zapowiedział Grutle Kjellson przy aplauzie widowni. "Ten kawałek ma ponad  40 lat" - kontynuował frontman, tym razem dla odmiany wywołując pewną konsternację, zwłaszcza u młodszej części publiczności. Choć Norwegowie od pewnego czasu włączają "Immigrant Song" do swego koncertowego repertuaru, wcześniej nie miałem okazji usłyszeć tego w wersji live. Cover Led Zeppelin, dość odważnie potraktowany przez Enslaved, zdał jednak egzamin, choć podobne przeróbki zwykle kończą się fiaskiem. W całym gigu zabrakło mi trochę świeżości, a niektóre fragmenty nieco się dłużyły. Być może, czas najwyższy na nowy album, który wniósłby coś nowego do koncertowego, tak dobrze znanego kanonu bergeńskiej formacji. 

Setlista Enslaved:
Ethica Odini
Raidho
Fusion of Sense and Earth
Ruun
Ground
Giants
Immigrant Song
Allfadr Odinn



Altar zgromadził w tym roku całkiem niezłą deathmetalową reprezentację gwiazd, ale prawdziwa gwiazda może być tylko jedna. A imię jej Entombed. Mocy, jaka emanuje z tego zespołu, nie da się opisać, to po prostu sceniczny wulkan. Od pierwszych do ostatnich sekund występu, LG Petrov i spółka udowadniali, że w koncertowym rzemiośle, może za wyjątkiem Asphyx, nie mają sobie równych. Jak zwykle, setlista została oparta przede wszystkim na starszym materiale, który uzupełniła obowiązkowa reprezentacja z ostatniego "Serpent Saints", w postaci kawałka tytułowego oraz "When In Sodom" ("When in Hellfest/You Live on Lies/And See the World/Thru Sodom Eyes" - zaśpiewał LG). Mistrzostwo. Właśnie dla takich koncertów warto jeździć na festiwale!

Setlista Entombed:
Living Dead
Like This with the Devil
Out of Hand
Revel in Flesh
To Ride, Shoot Straight and Speak the Truth
Serpent Saints
I for an Eye
When In Sodom
Stranger Aeons
Damn Deal Done
Crawl
Wolverine Blues
Left Hand Path
Supposed To Rot



Entombed zakończył około pierwszej w nocy i z tą chwilą ogromny tłum, zgromadzony pod pobliską sceną Temple, zgęstniał jeszcze bardziej. Takiej publiki nie przyciągnął żaden zespół, który podczas tegorocznego Hellfestu widzieliśmy w podwójnym namiocie. A przecież, w tym samym czasie (podobnie, jak podczas wcześniejszego gigu Szwedów) na głównej scenie grał sobie Guns N’ Roses. To nie miało znaczenia, a gęstniejącą atmosferę oczekiwania, unoszącą się nad międzynarodowym tłumem, można było kroić nożem. O kim mowa? Oczywiście, o Behemoth.

Dwa lata temu zespół szturmem zdobył jedną z dużych scen Hellfest, mimo że grał w środku dnia. Tym razem Polacy, choć występowali w namiocie, zostali obsadzeni w roli niekwestionowanej gwiazdy drugiego dnia, a zarazem w gronie najważniejszych gwiazd całego festiwalu. Widząc gorące, chwilami wręcz fanatyczne reakcje ludzi, tłoczących się obok mnie, na wydarzenia dziejące się na deskach Temple, nie miałem wątpliwości, że decyzja organizatorów była ze wszech miar słuszna. Porównując warszawski koncert z trasy Phoenix Rising z końca 2011roku z tym, co zobaczyłem tym razem, wniosek może być tylko jeden - bezlitosna maszyna Behemoth pracuje już na najwyższych obrotach. Owszem, w secie znalazło się miejsce na niemałą ilość przerywników i introdukcji, pozwalających złapać muzykom nieco oddechu, ale mimo to, podobną, morderczą intensywnością przekazu może pochwalić się znikoma liczba innych kapel. Zespół zadbał również o odpowiednią oprawę pirotechniczną występu, podobną do tej, którą można było zobaczyć podczas polskich koncertów. Na wielkiej, festiwalowej scenie, wraz z odpowiednimi, towarzyszącymi jej światłami, robiła ona jednak jeszcze większe wrażenie. Maksymalnie zmęczony, nie dotrwałem do końca, ale takim gigiem z pewnością nikt nie mógł być rozczarowany. Brawo!

Niedziela 17 czerwca


Zaczynamy od Liturgy w Temple, czyli - jak się szybko okazało - kolejnej całkowicie przereklamowanej ‘gwiazdy’ współczesnego black metalu. Za cholerę nie wiem, o co chodzi w takim graniu, ale dziwnym i niewytłumaczalnym zrządzeniem losu to właśnie nowojorczykom udało się sprawić, że ich pseudo-blackmetalowe dźwięki postrzega się w kategoriach awangardowej sztuki. Dwójka muzyków, brzęcząca bez ładu i składu, z równie przypadkowymi partiami wokalnymi, na tle dźwięków automatu perkusyjnego to zdecydowanie zbyt wiele, nie tylko we wczesne niedzielne popołudnie. Na szczęście, wbrew temu, co uparcie lansują niektóre media, to nie takie zespoły decydują o obliczu obecnej blackowej sceny.



Koncertów Monkey3 nie odpuszczamy nigdy, a Szwajcarzy zawsze rewanżują się świetną sztuką. Tym razem, kapela skoncentrowała się na starszym materiale, prezentując mniej niż zwykle utworów z ostatniego albumu. Być może, dzięki temu kosmiczna dźwiękowa podróż, w którą zabrało słuchacza instrumentalne trio, okazała się nieco bardziej postrockowa i spokojniejsza, co jednak nie znaczy, że gorsza.



Nigdy wcześniej nie miałem okazji sprawdzić Acid King na żywo, ale niestety koncert okazał się mało porywający. To dość zaskakujące, zważywszy na jakość materiału studyjnego tego trio. Wszystko jedno, czy Amerykanie prezentowali przebojowy "2 Wheel Nation" z ostatniego krążka, czy ciężkie "Boose Woods" albo "Electric Machine", wszystko zlewało się w jedną, zdecydowanie zbyt  ciężkostrawną zamulającą masę, odgrywaną bez polotu. Najbardziej znacząca różnica, w porównaniu z płytami, to partie wokalne Lori S., utrzymane w zupełnie innych, bardzo irytujących rejestrach. Także jej gitara nie brzmiała tak tłusto i ciężko. Powinno być lepiej i wiem, że nie ja jeden byłem rozczarowany tym show.

Anaal Nathrakh



Rival Sons wskoczył do line-up’u z listy rezerwowej, występując w zastępstwie D.usk i trudno wyobrazić sobie bardziej trafioną zamianę. Zespół, zakładając, że gra na stricte metalowej imprezie, starał się podejść do swojego występu maksymalnie na luzie. Zwłaszcza perkusista w trakcie próby dźwięku testował mikrofon, wymieniając nazwy podgatunków ciężkiej muzyki, albo informując czekających, że mogą spodziewać się pink i blue metalu. ‘Niebieski metal, gramy niebieski metal’ - monotonnym głosem powtarzał pałker. Wbrew obawom, choć Valley rzeczywiście nie został zapełniony po brzegi, wszyscy ci, którzy zjawili się w namiocie, bardzo gorąco przyjęli amerykańskich rockersów. Kapela wyglądała nawet na nieco zaskoczoną takim obrotem sprawy, a muzycy po pewnym czasie wymieniali między sobą uśmiechy. Może tylko za wyjątkiem frontmana, Jaya Buchanana, który uprawiając swój firmowy sceniczny taniec, jak zawsze sprawiał wrażenie przebywania we własnym świecie.

 

Prócz materiału z epki "Rival Sons" oraz ostatniego albumu "Pressure & Time", formacja zaprezentowała nowy utwór "Keep On Swinging", pochodzący z zapowiadanego na sierpień nowego krążka "Head Down". Ognisty, gitarowy rock Rival Sons poruszyłby nawet trupa. Absolutnie rewelacyjny koncert.  

Setlista Rival Sons:
Gypsy Heart
Burn Down Los Angeles
Torture
All Over The Road
Young Love
Pressure and Time
Face of Light
Keep On Swinging
Sleepwalker
Soul
Get What's Coming



W 2009 r. Amerykanom z Pentagram nie udało się dotrzeć na Hellfest, choć czekała wtedy na nich duża scena. Był to największy zawód tamtej edycji festiwalu; na szczęście, w tym roku, kiedy wreszcie kapeli udało się dojechać na miejsce (choć tym razem do Valley) o zawodzie nie mogło być mowy. Namiot szczelnie nabity tłumem dobitnie pokazał, że to właśnie ekipa Bobby'ego Lieblinga i Victora Griffina jest największą gwiazdą Valley, i to biorąc pod uwagę całe trzy dni imprezy. Co więcej, zespół doskonale zdawał sobie sprawę, że publika nie przybyła po to, by słuchać rozczarowującego i wymęczonego materiału z ubiegłorocznego powrotnego albumu "Last Rites". O ile mnie pamięć nie myli, Pentagram zaprezentował z tego krążka jedynie "Into The Ground", koncentrując całą uwagę na starszej twórczości, ze szczególnym wskazaniem na debiut. Poleciały więc "Death Row", "All Your Sins", "Sign of the Wolf (Pentagram)", “Relentless" i “Dying World". Nie zabrakło również “Wartime" czy najstarszych w setliście, po raz pierwszy zarejestrowanych w 1973 roku, rewelacyjnych "When The Screams Come" i "Forever My Queen". Brzmienie, zwłaszcza gitary Griffina, było powalające, soczyste i mięsiste. Co więcej, także Liebling stanął na wysokości zadania, bez najmniejszych problemów wywiązując się z obowiązków wokalisty i frontmana. Ten rewelacyjny koncert nabrał zresztą dodatkowego blasku również w zestawieniu z późniejszymi, żenującymi popisami Ozzy’ego Osbourne’a - głównej gwiazdy imprezy.

Ihsahn



Po takim gigu, zreaktywowany (na razie na pojedyncze sztuki) The Obsessed wypadł nieco bladziej i zgromadził również mniejszą publikę. Nie zmienia to jednakże faktu, że był to bardzo udany koncert. Momentami podobał mi się nawet bardziej niż set Saint Vitus. To całkiem zrozumiałe, bo zawsze wolałem Wino w podwójnej roli wokalisty i gitarzysty. Jego bardziej zwarty, w porównaniu z manierą Dave Chandlera, i masywniejszy sound gitary, moim zdaniem lepiej komponuje się z tą stylistyką. Konstruując setlistę, zespół sięgnął przede wszystkim do drugiego ("Lunar Womb") i trzeciego krążka ("The Church Within"). Za to niezbyt udała się Amerykanom akcja z niepotrzebnym rozdzieleniem bisu od reszty setu. Muzycy skończyli występ pięć minut przed przepisowym czasem i na dłuższą chwilę zeszli ze sceny, co większość zgromadzonych (w tym ja) zinterpretowała jako koniec gigu i opuściła namiot. Tym sposobem, bis mnie ominął.    

Setlista The Obsessed:
Streetside
Jaded
Brother Blue Steel
To Protect and To Serve
Streamlined
Mourning
Hiding Mask
Skybone
The Way She Fly
River of Soul
Endless Circles



Arcturus to zespół, który z założenia nie powinien grać na żywo. Potwierdził to nie tylko koncertem, który widziałem kilka lat temu, ale również wydanym DVD. Nie inaczej było i na Hellfest. Pewne pierwiastki w teatralnej muzyce Norwegów sprawiają, że jej sceniczna prezentacja po prostu się nie udaje. Wszechobecne klawisze przykryły całkowicie nie tylko anemicznie brzmiące gitary, ale nawet sekcję rytmiczną. Nie wspominając już o Vortexie, który jak zwykle niemiłosiernie pokaleczył wokalnie kompozycje kapeli. Ten facet zdecydowanie powinien trzymać się z dala od mikrofonu.

Zamiast wygrzać się w vip-roomie albo chociaż zobaczyć Sunn O))), grający w tym czasie w Valley, uległem oficjalnej propagandzie i, nie zważając na wcześniejsze ostrzeżenia życzliwych ("będziesz rozczarowany" - mówili i, niestety, mieli rację!) oraz coraz intensywniej padający deszcz, udałem się pod dużą scenę na koncert głównej gwiazdy festiwalu. Tam zresztą, na dosłownie pięć minut przed rozpoczęciem koncertu, okazało się, że fosa będzie zamknięta nawet dla fotografów ze statusem ‘priority’ (który tym razem udało nam się uzyskać). Perypetie związane z odwołaniem zapowiadanej sztuki Black Sabbath, oraz zastąpieniem jej tworem o nazwie Ozzy Osbourne & Friends są faktem powszechnie znanym, nie ma więc sensu tutaj do nich wracać. Ważniejszy, i niestety zdecydowanie smutniejszy jest fakt, że koncert Ozzy’ego okazał się żenującym spektaklem, o znikomej wartości muzycznej, pełnym pustych, wypranych z emocji gestów.  

Żal było patrzeć na frontmana, kurczowo trzymającego się statywu od mikrofonu, który nie tylko nie dawał rady śpiewać, ale nawet… chodzić. Żal było patrzeć na powtarzane od lat, pozbawione jakiegokolwiek dramaturgicznego uzasadnienia elementy, jak na przykład oblewanie zmokniętych (wciąż lał deszcz, powoli przeradzając się w solidną ulewę), i zziębniętych ludzi (temperatura max. 10 stopni) wodą z węża strażackiego. Tak na pewno przewidywał scenariusz. Podobnie zresztą, jak sądzę, zapisane zostało w planie występu rozbicie o scenę filiżanki z napojem, albo oblewanie się przez Ozzy’ego wodą z wiadra. Wszystkie te patenty Ozzy wykonywał całkowicie mechanicznie, niczym wyuczona cyrkowa małpa.

Na początek, zespół zaprezentował zestaw solowych hitów Osbourne’a. Dodatkowym problemem okazało się być, na co niestety trudno mieć większy wpływ, znaczne falowanie dźwięku, wywołane silnym wiatrem, co istotnie osłabiło przekaz formacji, a poza tym sprawiło, że brzmiała ona wyraźnie gorzej niż kapele występujące w namiotach. Niestety, nim doczekałem się zapowiadanych przyjaciół - czyli Slasha i Zakka Wylde’a, grających wcześniej ze swymi zespołami, oraz Geezera Butlera, narastający deszcz spowodował prawdziwy exodus publiczności. Ja również, nie czekając na ciąg dalszy, salwowałem się ucieczką, starając się przy okazji zapomnieć o kiepskim widowisku, którego miałem wątpliwą przyjemność być świadkiem. Ozzy, chcąc nie chcąc, z pewnością udowodnił jedno - warto wiedzieć, kiedy zejść ze sceny. Szkoda, że nikt z otoczenia Osbourne’a jeszcze mu tego nie uświadomił.



Wszystko, co dobre (zbyt) szybko się kończy. Historyczny, z pewnych względów, Hellfest AD 2012 dobiegł końca, stawiając rzesze ubłoconych, wymęczonych, ale zarazem szczęśliwych ludzi, przed koniecznością powrotu do szarej rzeczywistości. Najlepsze lekarstwo na pofestiwalową depresję to start odliczania dni do kolejnej edycji.

Zdjęcia i video: Małgorzata Napiórkowska-Kubicka (www.napiorkowska.com.pl)
Tekst: Szymon Kubicki