Brutal Assault 2011 - 11-13.08.2011 - Jaromer (Czechy)

Relacje
Brutal Assault 2011 - 11-13.08.2011 - Jaromer (Czechy)

To miał być mokry festiwal. Wskazywały na to wszystkie znaki na niebie i ziemi, jakie w nadmiarze serwowała wcześniej deszczowa, niby-letnia, aura. W momentach najgorszego czarnowidztwa wyobrażałem sobie burze, ulewy, wichury i gradobicia, agresywnie  nawiedzające Jaromer.

W konsekwencji - przemoczone ciuchy, woda w kubku z piwem i taplanie się w błocie po kolana. Tymczasem, modlitwy zostały wysłuchane ("Lord, have mercy upon me…!") i nic takiego się nie stało. Niewielka piątkowa mżawka okazała się tylko wyrazem bezsilności bezradnej pogody, skutecznie powstrzymanej przez zjednoczone siły Rogatego, Odyna, Peruna oraz, rzecz jasna, ‘one million pathologists’, przybyłych na 16 edycję imprezy.

Brutal Assault to bardzo relaksujący festiwal. Nie ma tu bieganiny z wywalonym jęzorem między kilkoma scenami naraz ani line-up’u, który nieustannie zmusza do dokonywania bolesnych kompromisów. Do tego, jak zawsze, dobór zespołów daje wystarczająco dużo czasu na zasłużony odpoczynek. Dzięki temu wybrane na dany dzień koncerty można obejrzeć na luzie, a zarazem w pełnym skupieniu. Wyjątek stanowią sety planowane na 2 w nocy, przez co na przykład w tym roku musieliśmy niestety odpuścić sobie Ahab. Większych rozczarowań jednak nie było, było za to kilka wybornych gigów, dzięki którym tegoroczną edycję zaliczamy do bardzo udanych.

Organizacja festiwalu w niektórych momentach wciąż pozostawia trochę do życzenia, widać jednak wyraźny progres, w porównaniu z poprzednimi odsłonami. Ekipa Brutala wyciąga wnioski i krok po kroku wprowadza nowe rozwiązania, podpatrzone u konkurencji. I nie myślę tu tylko o takich drobiazgach, jak wymienne plastikowe kubki, ale przede wszystkim o wydzielonym, zadaszonym miejscu dla prasy (nareszcie) z dostępem do prądu i Internetu, gdzie można było nie tylko umówić się na wywiad, ale też zwyczajnie odpocząć.

Czwartek

Na miejscu pojawiliśmy się w samo południe, przede wszystkim po to, by zaopatrzyć się w to i owo na standzie z oficjalnym merchem, przejrzeć stoiska z płytami oraz rzucić okiem na Sworn Enemy. Szósty zmysł podpowiadał mi, że nie warto, ale jakiś czas temu miałem okazję recenzować ich przedostatnią płytę i wyłapałem w niej wtedy sporo ciekawych,  thrashowych momentów. Niestety, pierwsze trzy kawałki odegrane na żywo zawierały ich jak na lekarstwo, a nudnemu i sztampowemu (czyli właściwie każdemu) metalcore mówimy stanowcze ‘nie’.



Wracamy dopiero na Asphyx, bo przecież setu tej ekipy przegapić nie przystoi. Holendrzy za każdym razem udowadniają, że są jednym z najdoskonalszych, deathmetalowych koncertowych bandów w galaktyce. Występ na Brutalu tylko (znów) to potwierdził. Pierwszy solidny strzał na festiwalu i od razu najlepszy show dnia, najlepszy gig w tym gatunku i zarazem jeden z najlepszych całej imprezy. To się nazywa mocne otwarcie. Zdecydowanie zbyt krótka dawka oldschoolowego grania zmiatała głowy z karków. Za każdym razem nie mogę się nadziwić, z jaką żywiołowością, radością i entuzjazmem panowie podchodzą do swoich występów. Wszystko jedno, czy grają w klubie czy na mniejszym lub większym feście. Setlista nie była żadnym zaskoczeniem; Holendrzy grają to samo, co na ubiegłorocznych festach, w razie potrzeby tylko przycinając set. Kawałki z ostatniego długograja w postaci "Scorbutics" i tytułowego "Death the Brutal Way" uzupełnione zostały  klasykami z dwóch pierwszych albumów: "Vermin", "M.S. Bismarck", "Wasteland of Terror", "Last One on Earth" oraz oczywiście "Asphyx (Forgotten War)" i "The Rack". Rewelacja.



Kreator niestety nie zabrzmiał przekonująco. Niemcy zaprezentowali tą samą, tylko skróconą setlistę, którą zagrali w tym roku na Hellfest, jednak tym razem wypadli znacznie słabiej. Okrojenie setu spowodowało, że jego połowę wypełniły kawałki z dwu ostatnich płyt. Nienajlepszy zabieg, biorąc pod uwagę rozbudowaną dyskografię kapeli oraz fakt, że był to w końcu festiwalowy występ. Na pierwszy plan wysunęły się cukierkowe melodie, a obecność w zestawie takiego choćby "Voices of the Dead" to po prostu nieporozumienie. Tego wieczoru Kreator po prostu nie kąsał, całość była za bardzo wygładzona, zabrakło mocy i agresji. Mocniejsza końcówka z "Phobia", "Violent Revolution" oraz miksem "Flag of Hate" z "Tormentor" nie poprawiła sytuacji. Także publika reagowała całkiem statycznie i zabiegi Petrozzy, który dokładnie tak samo, jak przed dwoma miesiącami, namawiał ją do circle pit’ów, spełzły na niczym. Inna sprawa, że takie niemrawe zachowanie brutalowej publiczności to w zasadzie standard i niejeden zespół poległ już na tym polu z kretesem. Klasa i doświadczenie bandu mogły sugerować, że będzie lepiej. Niestety, nie tym razem.

  

Dwa lata upłynęły, odkąd widziałem na żywo Suicidal Tendencies, a w obozie Amerykanów wiele się nie zmieniło. No, może poza dwoma kompilacjami, mającymi zapewne osłodzić fanom trwający już ponad dekadę czas oczekiwania na nowy album. Tymczasem, kapela ponownie robi objazd po letnich festiwalach i jakoś nie spieszy się do studia. Pewna stagnacja panuje również w setliście. Zespół wciąż rozpoczyna od “You Can't Bring Me Down", a kończy na “Pledge Your Allegiance", z obowiązkowym zaproszeniem publiczności na scenę. Środek wypełniły m.in. “Join the Army", “War Inside My Head", “Subliminal" i “Come Alive". Niby wszystko po staremu, ale tym razem czegoś mi w tym występie zabrakło. Szkoda, że nowe aranżacje klasyków pozbawione zostały sporej części mocy, momentami kapela brzmiała niemal funkowo, co w sumie nie jest aż tak dziwne,  jeśli ma się w składzie taką sekcję rytmiczną. Właściwie, oglądanie koncertu Suicidal Tendencies można ograniczyć do wyczynów bębniarza Erica Moore’a, który przyciągał uwagę skuteczniej, niż nieustannie biegający po scenie, wyraźnie odchudzony, Mike Muir. Moore gra niezwykle widowiskowo, a po odsłuchu jego solówki jakieś 3/4 obecnych na feście perkusistów innych kapel powinno chyłkiem wymknąć się do domu, żeby jeszcze trochę potrenować. Solidny koncert, ale w gruncie rzeczy bez większych uniesień.



Podobne odczucia towarzyszyły mi podczas występu Motorhead. Kto nie widział ich nigdy w akcji, powinien być kontent. Wykonawczo to wciąż najwyższy poziom. Mikkey Dee traktuje bębny z energią nastolatka, Phil Campbell mógłby prawdopodobnie zagrać cały set nie tylko z zamkniętymi oczyma, ale nawet w stanie śpiączki, a Lemmy… to Lemmy. Niestety, Motorhead to w tej chwili zespół, który wystarczy zobaczyć raz. Anglicy grają bowiem bardzo przewidywalnie, a setlista zmienia się w zasadzie tylko z okazji nowych albumów studyjnych. "Iron Fist", "Stay Clean", "Metropolis", "Going to Brazil", "Killed by Death" czy obowiązkowe i zawsze takie samo zakończenie w postaci "Ace of Spades" i "Overkill" będą już chyba obecne w ich zestawie do końca świata. Szczerze mówiąc,  momentami wiało nudą. Rutyna muzyków rzuca się w oczy aż nadto, a Campbell nawet nie stara się ukryć totalnego zblazowania. Chyba czas najwyższy popracować trochę nad nowymi koncertowymi pomysłami. Zabawa w najgłośniejszy okrzyk publiki, solówka perkusyjna w trakcie "In The Name of Tragedy" (poprzedzony tego wieczoru zabawną zapowiedzią - "This song is dedicated to fucking nobody") są już naprawdę mocno wyeksploatowane. Wciąż jest dobrze, ale wydaje się, że Pani Emerytura zaczyna powoli dochodzić do głosu.



Kolejne deja vu nadeszło podczas koncertu Morbid Angel. Amerykanie zagrali ten sam,  dobrze dobrany zestaw kawałków, co na Hellfest. Podobnie jak tam, również na czeskiej ziemi, zaprezentowali się jak należy. W tym w pełni profesjonalnym show raziła jednak  konferansjerka Vincenta oraz jego nieszczęsne, zbędne wieśniackie zaśpiewy (ooooo!) w  "Immortal Rites" i "Chapel of Ghouls". Kolejny raz reprezentanci najnowszego albumu w postaci "Existo Vulgoré", "Nevermore" oraz skocznego rockowo-popowego "I Am Morbid" dobrze wkomponowali się w koncertowy materiał zespołu. Być może czasy, kiedy w czasie plenerowych występów Morbid Angel dosłownie trzęsła się ziemia od potężnych uderzeń podwójnej stopy Sandovala (kto pamięta na przykład ich gig na wrocławskim Rock on Island 15 lat temu, ten wie o czym mówię) nigdy już nie wrócą, ale trzeba przyznać, że to wciąż świetna koncertowa marka, która nie zawodzi. Nawet, jeśli ich kolejne studyjne krążki będą równie rozczarowujące co "Illud Divinum Insanus", żelazne klasyki z wcześniejszych albumów zawsze zapewnią udaną zabawę.

Piątek

Dordeduh i Benighted, które miałem zamiar zobaczyć, startowały trochę zbyt wcześnie, dlatego nasz dzień rozpoczął Hail of Bullets. Po sporym tłumie oglądającym Asphyx dzień wcześniej, spodziewałem się tego samego, tymczasem drugi projekt Martina Van Drunena przyciągnął znacznie mniejszą publikę. To chyba kwestia wczesnej pory, bo raczej trudno sobie wyobrazić, by oldschoolowy death metal serwowany przez Hail of Bullets mógł nie przypaść do gustu fanom Asphyx. Kapela dysponowała nieco krótszym czasem, niż dwa miesiące wcześniej, kiedy miałem okazję widzieć ich po raz pierwszy, dlatego skoncentrowała się na mocniejszych, mniej melodyjnych kawałkach, wykreślając z setlisty "Berlin". Owszem, nie zabili tak, jak Asphyx, ale bez wątpienia zagrali bardzo dobry koncert. Setlista: “Operation Z", “General Winter", “Full Scale War", “Advancing Once More", “Tokyo Napalm Holocaust", “Kamikaze" oraz “Ordered Eastward".



Kompletnie nie leżą mi obydwa albumy Kypck, a szum, jaki wywołały, zawsze wydawał mi się co najmniej zastanawiający. Skoro jednak nadarzyła się okazja do sprawdzenia kapeli w wersji live, nie wypadało z niej nie skorzystać. Niestety, kolejny raz okazało się, że płyty nie kłamią. Także na żywo Finowie grają bardzo przeciętny, żeby nie powiedzieć, kiepski doom metal. Koncept zespołu, który w warunkach scenicznych przełożył się przede wszystkim na gitarę w kształcie kałasznikowa, jednakowe ‘umundurowanie’ muzyków (co nawet przy maksimum dobrej woli trudno uznać za oryginalny zabieg) oraz teksty w języku rosyjskim (co zresztą frontman musiał dodatkowo podkreślać w trakcie konferansjerki), to dla mnie zbyt mało, by odciągnąć uwagę od faktu, że muzycznie Kypck nie ma absolutnie nic do zaoferowania. Nudny, sztampowy set, doommetalowa trzecia liga.

    

“Let’s Start a War", czyli na scenie obok zameldował się The Exploited. Kolejny raz Wattie i spółka zagrali znakomity i energetyczny show. Niespodzianką była nieobecność w składzie gitarzysty Matta McGuire. Zastąpił go, bardzo dobrze radzący sobie osobnik, z wyżelowanymi włosami i w koszulce Misfits. Wattie w kilku słowach wyjaśnił sytuację i przedstawił kolegę wiosłowego. Niestety, zrobił to w swej szkockiej, dodatkowo bełkoczącej gwarze, więc szczerze mówiąc niewiele z tego zrozumiałem. Tak czy owak, to w zasadzie bez znaczenia, bowiem najważniejsze były przecież siarczyste punkowe przeboje, z metalicznym pazurem. Poleciały m.in. “Fightback", “Chaos Is My Life", przy którym nie ja jeden zdarłem gardło, “Troops of Tomorrow", “Never Sell Out", “Beat the Bastards" i “Fuck The USA". Na zakończenie nie mogło zabraknąć "Sex and Violence", w czasie którego na scenie pojawili się Gary Holt oraz Rob Dukes z Exodus. Jakby tego było mało, na sam koniec basista Irish Rob, nawet na moment nie przestając grać, wskoczył w tłum w asyście dwóch ochroniarzy. Nawet nie zauważyłem tego momentu, dopóki niespodziewanie nie pojawił się pół metra obok mnie. Miśki z ochrony okazały się przydatne, bo nagle wszyscy wokół zapragnęli dotknąć swego idola, albo chociaż jego instrumentu (oczywiście myślę o basie). Świetny show, The Exploited sprawdza się zarówno w klubie, jak i na dużej scenie i już nie mogę się doczekać, kiedy zobaczę ich w przyszłości raz jeszcze.



Dawno nie widziałem Katatonii na żywo, miałem więc szczery zamiar sprawdzić obecną koncertową formę Szwedów. Bardzo szybko, bo po zaledwie jednym utworze, przeszła mi na to ochota. Może to chwilowa niedyspozycja wokalna frontmana, może nadmiar zimnego Gambrinusa, a może jeszcze coś innego, faktem jest w każdym razie, że tak fałszującego Jonasa Renkse jeszcze nie słyszałem. Dziękuję bardzo, czas na spacer, do widzenia.



Bez żalu odpuszczam także Exodus. Kilka kawałków, które widziałem na żywo w zeszłym roku, utwierdziły mnie w przekonaniu, że jak na weteranów thrashu, mało jest w ich muzie… thrashu właśnie. Wytypowałem nawet winnego tej sytuacji i jest nim Rob Dukes. Nie wiem,  jakim cudem ten niedźwiedziowaty frontman, który powinien śpiewać w kapeli hardcore’owej, trafił do Exodus. Panowie, zabierzcie mu wreszcie mikrofon!     

O koncertowych wyczynach The Dillinger Escape Plan słyszałem niemal legendy, ale jakoś nigdy wcześniej nie zweryfikowałem ich w tzw. realu. Muzyka Amerykanów, delikatnie rzecz ujmując, leży poza obszarem moich zainteresowań, więc choć były ku temu okazje, zawsze omijałem ten zespół z daleka. Tym razem postanowiłem jednak zostać pod sceną i cóż mogę rzec… to, co zobaczyłem, przerosło wszelkie oczekiwania. Szaleństwo to słowo, które nie w pełni oddaje to, co działo się na deskach. Większej rozpierduchy nie zrobiłoby nawet stado naspidowanych kangurów. Panowie gitarzyści, nie przestając grać, namiętnie i nieustannie wskakiwali na specjalnie ustawione z brzegu sceny kejsy, kolumny, a nawet bęben basowy. To samo robił Greg Puciato, który prócz tego wdrapał się również na rusztowanie sceny, schował do środka jednego z kejsów (z wnętrza którego wciąż ‘śpiewał’), rzucał statywem od mikrofonu, wieszał się na barierkach oddzielających fosę od publiczności. Wreszcie, na sam koniec, zrzucił kejsy do fosy. Wyraźnie miał także ochotę zawiesić się na żurawiu, przy pomocy którego rejestrowano koncerty, ale operator kamery albo nie odczytał właściwie zamiarów frontmana DEP, albo w trosce o sprzęt świadomie je zignorował. Płyt kapeli i tak nie kupię, ale muszę przyznać, że warto przynajmniej raz zobaczyć ich show, nawet jeśli nie przepadacie za ich twórczością. Naprawdę imponujący gig.



Ale emocje miały dopiero sięgnąć zenitu. Powód pierwszy - Satyricon. To najlepiej prezentujący się na żywo zespół blackmetalowy, jaki kiedykolwiek dane mi było widzieć. Utwierdza mnie w tym przekonaniu każdy kolejny koncert Norwegów, w jakim mam okazję uczestniczyć, bez względu na to, czy odbywa się on w klubie czy też na otwartej przestrzeni. Po pierwsze - brzmienie, potężne i tnące jak żyleta; może niekoniecznie w czasie utworów z pierwszych trzech płyt, które moim zdaniem powinny już wypaść z setlisty (co raczej nigdy nie nastąpi, skoro dla przytłaczającej większości publiki gig Satyricon bez "Mother North" to jak gig Slayer bez "Angel of Death"). Starym albumom niczego nie brakuje, ale koncertowa potęga Satyricon ma umocowanie w późniejszych materiałach. Przede wszystkim,  niesamowicie brzmiała perkusja Frosta, a każde uderzenie w bęben miało siłę wystrzału. Po drugie - prezencja. Nie tylko pewne, żeby nie powiedzieć gwiazdorskie zachowanie Satyra (który po gitarę sięga już bardzo sporadycznie), ale w szczególności perfekcyjnie dopracowane elementy show w wykonaniu gitarzystów. Niby nic, ale ich synchroniczne machanie łbami robi piękne wrażenie. Kapela całkiem niespodziewanie rozpoczęła od głębokiej retrospekcji, czyli "Walk the Path of Sorrow", otwierający jej debiutancki krążek. Znalazło się miejsce także dla reprezentanta "The Shadowthrone" w postaci "Hvite Krists Dod".  Resztę setlisty wypełniły hity z trzech ostatnich długograjów. Co ciekawe, zespół zdecydował się nawet na długi i hipnotyczny "To the Mountains". Rewelacyjny koncert. Setlista: "Walk the Path of Sorrow", "The Wolfpack", “Now, Diabolical", "Black Crow on a Tombstone", "K.I.N.G." "Hvite Krists Dod", “The Pentagram Burns", “Fuel for Hatred", "To the Mountains", “Mother North".



Dla mnie główny punkt programu całego festiwalu stanowił Cathedral. Tym bardziej, że to jeden z ostatnich gigów w wykonaniu Brytyjczyków, którzy jeszcze w tym roku mają oficjalnie zakończyć działalność pod tym szyldem. Dwa lata temu, gdy miałem okazję widzieć ich po raz pierwszy, zrobili na mnie ogromne wrażenie. Nie inaczej było i tym razem, tym bardziej, że kapela zabrała widzów w bardzo sentymentalną podróż po swych najstarszych albumach. Set wypełniły kawałki wyłącznie z pierwszych trzech płyt. I to same killery, począwszy od "Vampire Sun", przez niesamowity "Cosmic Funeral" z elektryzującą mnie do dziś klawiszową końcówką, superciężki "Ebony Tears" z debiutu, po hiciarskie "Ride" oraz "Hopkins". Do tego Lee Dorrian był w znakomitej formie wokalnej. Szkoda tylko, że przez większą część koncertu nowy basista Scott Carlson zmagał się z problemami technicznymi. Wspaniały, zdecydowanie za krótki set kapeli, której obecności będzie bardzo brakować na metalowej scenie. Setlista: "Vampire Sun", "Enter the Worms", "Soul Sacrifice", "Midnight Mountain", "Cosmic Funeral", "Ebony Tears", "Ride", "Hopkins (Witchfinder General)"



Tego wieczoru miało mnie jednak czekać srogie rozczarowanie, i to z najmniej spodziewanej strony. Wprawdzie nigdy jeszcze nie słyszałem, by Mayhem brzmiał na żywo naprawdę dobrze, ale tym razem sound Norwegów był po prostu tragiczny. Ja wiem, że to bezkompromisowy przekaz i takie tam, ale przecież nie znajdowaliśmy się w piwnicy. Zero selektywności, gitary zlewały się w jeden głośny szum, basu nie było słychać w ogóle, a perkusja Hellhammera brzmiała kartonowo i zupełnie bez mocy (Frost vs. Hellhammer - 666 : 0). Również Atilla, przebrany w wariację na temat szat księdza, oraz wyposażony w rekwizyty w postaci dwóch czaszek i świeczników, na których umieszczono najnormalniejsze w świecie tealighty (do kupienia w każdej Ikei, naprawdę słabe) nie był szczególnie przekonujący. Jakby tego było mało, zespół zagrał dokładnie ten sam zestaw kawałków, co na koncercie w Warszawie przeszło rok temu, skrócony tylko nieco ze względu na ograniczenia czasowe. Najgorszy występ Mayhem ever. Od najlepszych oczekuję najwięcej, stąd tak wielkie rozczarowanie.

Sobota

Przez chwilę rozważałem, czy nie pojawić się na koncercie Kvelertak, ale wygląda na to, że jestem wyjątkowo odporny na ten zespół. Płyta nie rusza mnie wcale, a szum, jaki panowie ciągle wywołują, działa tylko odstraszająco.

Zamiast tego, godzinę później smażyłem się w skwarze na Forbidden. Me poświęcenie okazało się jednak daremne, bo zespół nie odpłacił mi wystarczająco swoim brutalowym  występem. Dało się ich oglądać bez większego problemu, także dzięki krótkiemu setowi, ale nie da się ukryć, że było to bardzo przeciętne widowisko. Statyczni muzycy odgrywali nudnawy thrash. A nawet, gdy sięgali po starsze, agresywniejsze numery, wszystko psuł frontman ze swą irytującą heavymetalową manierą wokalną.



Za to Haemorrhage, to był dopiero świetny koncert. 'Many good pathologists' zebrało się, by ujrzeć Hiszpanów w akcji. I nic w tym dziwnego, zważywszy na popularność grindu w Czechach. W przeciwieństwie do wielu kapel tego gatunku, przekaz wizualny jest tu tylko dodatkiem do muzyki, która doskonale sprawdza się w warunkach scenicznych. Nie znaczy to, że nie było na co patrzeć. Obficie zroszony posoką (czy raczej pewnie czymś ją zastępującym) Lugubrious, zabawnie tańczący po scenie, obgryzający gumową nogę, albo paradujący w kagańcu, to zdecydowanie właściwy człowiek na właściwym miejscu. Reszta zespołu stylem nawiązywała do sesji zdjęciowej ostatniej, bardzo dobrej płyty "Hospital Carnage", a spojrzenia męskiej części widowni zapewne przyciągała Ana, w zakrwawionym wdzianku pielęgniarki, która… grała na basie. No właśnie, w składzie kapeli zabrakło basisty Ramona, więc wszystkie gitarowe obowiązki przejął Luisma, a Ana zajęła się partiami basu. Nie wiem, czy takie zamiany miały miejsce wcześniej, faktem jest w każdym razie, że doskonale poradziła sobie z czterostrunowcem, co łatwo było zauważyć, bo brzmiał naprawdę głośno.



Nie bardzo orientuję się w obecnym składzie Genitorturers, bo kompletnie mnie ten zespół nie interesuje, ale przyznaję, że zostałem na ich koncercie wyłącznie po to, żeby zobaczyć Davida Vincenta w jakimś śmiesznym, lateksowym wdzianku. I co? I nic. Nie wiem, jaki jest jego obecny status w Genitorturers, ani tym bardziej czy od powrotu do Morbid Angel nadal gra w nim na żywo, niemniej jednak nie doczekałem się spodziewanego widoku. Dobrze, że nie kupiłem popcornu. Zamiast tego przez całe cztery utwory (bo tyle dałem radę wytrzymać) musiałem patrzeć na panią Gen (wciąż aktualną żonę Vincenta?), która, hmm…. powiedzmy, że większość jej zdjęć dostępnych w sieci albo powstała dawno temu, albo jest efektem solidnego retuszu. Szkoda, że nikt nie zwrócił jej uwagi, że w pewnym wieku i powyżej pewnego limitu wagowego powinna unikać świecenia dupą w majtasach ‘Doda style’. Ani to seksowne, ani tym bardziej estetyczne. Nie mówiąc o żenujących wygibasach z pejczem, czy plastikową maczetą. Jej koledzy (a może koleżanki, pewności nie mam) z zespołu to z kolei wykapane kopie grajków Marilyn Manson. A muzyka? Kiepskiej jakości rock, na nieudolną modłę wspomnianego wyżej Mansona. Czwarty kawałek, po którym poszedłem na spacer, opierał się z kolei na chamsko zripowanej melodii w stylu Roba Zombie. Po co to komu?



Vader ostatnio koncertuje wszędzie tam, gdzie mnie nie ma, a rzucić okiem na obecną formę Petera i spółki zawsze warto. A spółka, jak wiadomo całkiem nowa, to pierwsza okazja, by zobaczyć ją na żywo w tym właśnie zestawieniu. Największa niewiadoma to bębniarz, młody, ledwie 21-letni James Stewart. Muszę przyznać, że poradził sobie świetnie, to naprawdę spory talent. O umiejętnościach Spidera, który ewidentnie mocno zadomowił się w zespole, nie trzeba chyba nikogo przekonywać. Halowi również niczego nie można zarzucić, choć sprawiał wrażenie nieco wyobcowanego. Może to tylko złudzenie, ale historia dowodzi, że stanowisko basisty w Vader to temat trudny i grząski. Krótki, całkiem intensywny i stojący na typowym, wysokim ‘vaderowym’ poziomie set, wypełniło kilka staroci, coś z "Necropolis", bodajże dwa kawałki z najnowszego długograja oraz dwa covery, czyli "Black Sabbath" i "Raining Blood". No właśnie, z jednej strony Peter, nie po raz pierwszy zresztą, daje ludziom to, co zapewne im się spodoba. Z drugiej, to dość zaskakująca decyzja, jak na zespół z takim stażem i dorobkiem, zwłaszcza, jeśli dysponuje się tylko trzema kwadransami (i kiedy w secie zabrakło miejsca na przykład dla "Carnal"). Z taką sytuacją nie spotkałem się chyba jeszcze na żadnym z festiwalowych koncertów. Zdecydowana większość bandów woli w takich momentach zagrać własny materiał. Ale cóż, Generał pewnie wie, co robi.



Po dłuższej przerwie wracamy na Anathemę. Brytyjczyków, którzy swego czasu wpadali do Polski przy każdej możliwej okazji, nie widziałem live już kilka lat, a przyznam, że wciąż mam do nich spory sentyment. Trzeba przyznać, że zespół nie zatracił umiejętności kreowania jedynego w swoim rodzaju klimatu. Co jednak najbardziej ciekawe to to, że Anathema, mimo że nie ma już niczego wspólnego z metalem, wciąż gra przede wszystkim na imprezach o takim profilu. To przekleństwo, a jednocześnie błogosławieństwo przeszłości dotyka jednak nie tylko ich. Nie przepadam za ostatnią płytą braci Cavanagh, a cztery kawałki, czyli niemal połowę setu, stanowiły kompozycje pochodzące właśnie z "We’re Here Because We’re Here". Jednak pozostałe odegrane tego wieczoru utwory całkowicie mi to wynagrodziły. Poruszający "Closer", świetnie zaśpiewany przez Vincenta przy użyciu vocodera, liryczny "A Natural Disaster" z Lee Douglas w roli głównej, "Deep" i "Empty", jedne z największych ‘hitów’ bandu i oczywiście obowiązkowe zakończenie w postaci "Fragile Dreams". Trójka braci Cavanagh wyglądała na bardzo zrelaksowanych, a Vinny komplementował publikę, twierdząc, że to najlepszy koncert z dotychczas zagranych tego lata. Piękny i zdecydowanie zbyt krótki koncert. Setlista: “Thin Air", "Summernight Horizon", “Dreaming Light", “Closer", “A Natural Disaster", “Deep", “A Simple Mistake", “Empty", “Fragile Dreams"



Sepultura koncertuje jakieś 578 dni w roku i prawdopodobnie zdążyła już zagrać nawet w Cicily na Alasce, czy dla niewielkiego stada pingwinów gdzieś pod kołem podbiegunowym. Wystąpili także na ubiegłorocznym Brutalu, więc nie bardzo rozumiem, jaki jest sens ponownego zapraszania tej ekipy w to samo miejsce, w tak krótkim odstępie czasu. Tymczasem Brazylijczycy dostali dobre miejsce w grafiku oraz przeszło 60 minut na próbę  ponownego przekonania publiczności, że mają jeszcze coś wspólnego ze starym zespołem o tym samym logo. Świadczyła o tym setlista, wypełniona w większości starociami w rodzaju "Arise", "Refuse/Resist", "Troops of Doom", "Territory", "Inner Self", "Ratamahatta" czy "Roots Bloody Roots". A przecież zespół promował najnowszy album. Co ciekawe, jednym z trzech zaprezentowanych utworów, pochodzących z wymęczonego i ciągnącego się niczym telenowela "Kairos", był cover Ministry "Just One Fix". Promowanie najnowszego materiału przy pomocy covera można interpretować jako przyznanie się, że własna twórczość nie jest na tyle dobra, by warto było odgrywać ją na żywo. Zapewne różni złośliwcy tak to właśnie odebrali. Mimo wszystko, koncert mógł się podobać, choć niezmiennie drażni mnie zbyt agresywna maniera Derricka Greena oraz brak drugiej gitary. Słychać to bardzo wyraźnie;  uderzyło mnie to szczególnie mocno właśnie tym razem. Ciekawe, jak zabrzmiałby ten występ, gdyby panowie postarali się o koncertowego drugiego wiosłowego. Jestem przekonany, że znacznie lepiej.



Na najlepszy koncert festiwalu musiałem czekać do samego końca. Triptykon zdążył zagrać jedynie cztery utwory, ale to wystarczyło. 666 % mocy, totalnego ciężaru, potęgi, nieprzeniknionego mroku i samego Szatana. Wiedziałem, czego mogę się spodziewać, ale mimo że ubiegłoroczny gig zespołu na Roadburn, który miałem okazję zobaczyć, był znacznie dłuższy i bardzo klimatyczny, tym razem wszystko zadziałało zdecydowanie lepiej. 45 minut skondensowanego zła. Czysta esencja diabła, na którą złożyły się dwa klasyki Celtic Frost oraz dwa utwory z "Eparistera Daimones", w tym 20-minutowy stutonowy "The Prolonging", który dosłownie dobił niewiernych. O takim koncercie trudno cokolwiek napisać, trzeba go po prostu przeżyć. Setlista: “Procreation (of the Wicked)", “Goetia", “Circle of the Tyrants", "The Prolonging".



Triptykon był więcej niż godnym zakończeniem 16, bardzo udanej edycji Brutal Assault. Tym bardziej, że Khold i Ahab zagrały zbyt późno. ‘Do zobaczenia za rok’? No ba.

 

Zdjęcia: Małgorzata Napiórkowska-Kubicka
Tekst: Szymon Kubicki

 

Zdaniem Grzegorza "Chaina" Pindora:

Chciałbym móc napisać swoją relację w kilku słowach, zamknąć clue Brutal Assault w krótkim podsumowaniu, ale z racji na ilość zespołów, mnogość ''atrakcji'' oraz, niestety, żal w stosunku do organizatorów, będzie tego znacznie więcej.

Na teren festiwalu przybyłem zbyt późno, więc nie zobaczyłem Smashed Face a reszta kapel na Warm-up party (tym razem na dużej scenie) zupełnie nie trafiała ani w moje gusta. ''Zwiedzanie'' terenu festu zakończyło się alkoholizacją (z umiarem) i niemałym szokiem na stoiskach z piwem, gdzie postanowiono, iż browar lany będzie do plastikowych kubków z logo BA za które należy uiścić dodatkową opłatę w wysokości kuponu (30 koron = 5 zł) - co łącznie z ceną piwa dawało jednorazowy koszt 10 zł. Tutaj należy podkreślić, że ów kubek (z którego w tej chwili piję) należało ze sobą a) nosić bez przerwy b) oddać do skupu za co otrzymywało się kupon zwrotny c) zabrać go do domu. Ja osobiście wybrałem opcję a + c; a w międzyczasie opcję d); która wynikała z braku koron, więc jak łatwo się domyślić polowałem na kubki jak tylko mogłem (śmiech). Swoją drogą, coś mi się wydaje, że trójmiejscy fani hc owe kubki mogli by uznać za bardzo przydatny gadżet w moshu. Dla mnie totalny niewypał - zarówno cały ''cupconcept'', chwytaki na kubki, no i zabawa z plastikiem na pupie.

Dzień pierwszy...

... zaskoczył nas niemożliwym upałem, licznie zgromadzoną gawiedzią z Polski na koncercie Frontside oraz nie mniej entuzjastycznym przyjęciem sosnowiczan przez ogół metaluchów spoza naszego kraju. Piekielnie selektywne brzmienie było zasługą Daniela z Vedonist. Pierwszy raz słyszałem tak masakrujący sound Dzwonka i spółki, a biorąc pod uwagę równie karkołomną setlistę, było zaiste wybornie. Warto było zrobić sobie dwa lata przerwy by mieć pewność, że Frontside to wciąż najlepiej koncertujący band w Polszy - i nie tylko. Panowie zagrali: ''Zniszczyć Wszystko'', ''Droga Do Nikąd'', ''Zapalnik'', ''Nie Ma We Mnie Boga'', ''Apokalipsa Trwa'', ''Bóg Stworzył Szatana'' +/- jeden numer.

Sworn Enemy dało z siebie dosłownie i w przenośni wszystko, potwierdzając koncertową formę z Tattoo Festu w Gdańsku. Petardy takie jak ''As Real as It Gets'', ''Scared of The Unknown'' czy wykrzyczane przeze mnie ''We Hate'' zmuszały do rozkręcania circle pit aż się kurzy(ło). Przy okazji - tekst ''We Hate'' stał się moim festiwalowym mottem przeciwko wszędobylskim wiecznie nabzdryngolonym fanom black metalu kompletnie nie rozumiejących muzyki innej niźli ich ukochana. Pierwszy circle pit tego dnia zakończył się dla mnie poturbowaniem kości piszczelowej. Kto by tam się przejmował bólem. Początek dnia niezwykle udany i jak się miało okazać, to właśnie z rana bawiłem się najlepiej. Uneven Structure podobnie jak Meshuggah rok temu dało co najmniej dobry występ dowodząc tezie, że progresywny metal przeżywa renesans pod postacią djentu. Ten co prawda niekoniecznie trafia na typowo metalowy grunt, aczkolwiek ściana dźwięku prokurowana przez Francuzów robiła wrażenie na całkiem sporej grupie ''wiary'' pod sceną. Na mnie osobiście bardzo mocne wrażenie wywarł wokalista zespołu, bardzo płynnie lawirujący pomiędzy brutalnym screamami a ciepłym czystym wokalem.

Występujący po Francuzach hardcore'owcy z Comeback Kid zapewnili mi solidną dawkę pozytywnej energii oraz trochę więcej miejsca do zabawy niż w Katowicach czy rok temu w Krakowie. Mosh jak mosh (z kubkiem!) ale młyn na wieńczącym set ''Wake The Dead'' prawie urwał mi kark. Dosłownie, bo upatrzyłem sobie miejsca pod barierką, a jakiś koleś w momencie gdy Andrew (wokal CBK) wskoczył w publikę postanowił wzbić się w górę lądując na mojej szyi. Rosły ze mnie chłop, no ale ku...a, szanujmy się. Mimo zastępstwa na bębnach, Comeback Kid przywaliło tradycyjnie w swoim stylu, grając głównie starsze utwory. Nie żeby ''Symptoms & Curses'' był słabym albumem, ale jak każdy zdążył zauważyć - to starocie robią robotę.

Przerwa na piwo bądź też dwa a następnie powrót na Horse The Band. Z każdym kolejnym utworem żałowałem, że nie bawiłem się na ich wcześniejszym show w Polsce. Pomimo piekielnego żaru z nieba, i widocznej ''bani'' wokalisty oraz klawiszowca (mini stand-up show o tematyce... czeskich czipsów). 8-bitowa dyskoteka w połączeniu z chaotycznym rykiem wąsatego wokalisty dała radę i z wielką chęcią wybiorę się na nich ponownie. Być może znowu w Czechach, a jak któryś z bookerów w Polsce pozwoli, to i u nas. Najlepiej na południu. Przy okazji, jeśli ktoś nie słyszał nowego albumu Horse The Band - ten dupa. Serio. Kolejna przerwa aż do Kreatora.

Tutaj kilka niespodzianek - pierwszą była ilość melodii w utworach Kreator, ludzi zebranych pod sceną, świetna gra świateł no i Mille, który ani trochę się nie oszczędzał. Przy ''Pleasure to Kill'' z wycieńczenia dosłownie padł jakiś starszy koleś pod sceną - lecz zawał, który ów metalhead przeżył, nie przeszkodził mu w dokończeniu oglądania następnego utworu z karetki. Szok. Mimo naprawdę bezlitosnej chłosty Kreator... męczył bułę. Thrash metal w ich wykonaniu wolę w klubie - a festiwalowe sceny należą nie do kogo innego, jak do samego Exodus, ale o tym później. Gig całego festu, zarówno pod względem kontaktu z publicznością, pozytywnego przekazu padającego z ust frontmana, niesamowitego groove oraz pierdolnięcia należał do Suicidal Tendencies, a może bardziej do samego Mike'a Muira i brązowego misia - Erica Moore, który z miejsca stał się jednym z moich ulubionych drummerów. Przyznam się, że nie znam twórczości Suicidali na tyle dobrze by wypisać całą setlistę, ale przy takim ''Join the Army'' zdarłem gardło jak mało kto! Na koniec show powtórka z gigu w Polsce - i masa ludzi moshująca na scenie. Że też nie bali się o instrumenty. Pełen hardcore. Przy okazji, Uappa z Terrordome chyba spełnił swoje marzenie (śmiech). Zazdroszczę.

Za to Motorhead pomimo statusu gwiazd rock'n'rolla wymęczyli mnie niemiłosiernie. Niemal półtoragodzinne stanie w miejscu i wyczekiwanie na ''Overkill'' nie sprawiało mi frajdy. Tym bardziej, że lubiana praktycznie przez wszystkich formacja grała zdecydowanie za głośno, a solówka Mikkeya Dee w porównaniu z tą, którą wcześniej zagrał Eric Moore wypadła naprawdę bardzo, ale to bardzo słabo. Jestem w stanie zaryzykować stwierdzenie, że w Motorhead dało po prostu poprawny, rutynowy koncert, dostarczając prawdziwej frajdy tylko zadeklarowanym fanom zespołu. Inni mieli okazję obejrzeć legendę - no i tyle. Morbid Angel zaskoczyło mnie rozmachem produkcji, paskudnym brzmieniem, średnim kontaktem z tłumem (swoją drogą, tego chyba nie można się spodziewać po death metalowcach) i niestety, ale przeciętnym występem, który tylko utwierdził mnie w przekonaniu, że nowy album jak i ''powrót'' okazały się niepotrzebne. Prawdopodobnie odszczekam swoje słowa na koncercie w grudniu Krakowie bądź gdziekolwiek indziej byle na południu. Morbid Angel niestety na minus. Too extreme? Raczej tak...

Septicflesh odpuściłem. Teraz żałuję.

Dzień drugi...

... zaczęty od kilku piw i fenomenalnego koncertu Your Demise oraz First Blood. Oba zespoły tylko utwierdziły mnie w przekonaniu, że współczesny hardcore ma się bardzo dobrze, a przede wszystkim wciąż może brzmieć świeżo i nie trącić myszką. Frontami obu zespołów wyrazili swoją aprobatę dla Decapitated, zgodnie stwierdzając, że nie mogą doczekać się już występu naszych rodaków. Na początku byłem zdziwiony, ale gdy zobaczyłem dosłownie wszystkich muzyków First Blood oraz Your Demise z boku sceny, machających głowami do ''Spheres of Madness'' dotarło do mnie jaką pozycję na świecie ma Vogg i spółka. Coś niesamowitego. Zresztą, tak samo jak wpierdol jaki spuścił nam Carl z resztą kolegów z First Blood prezentując pierwszą połowę nowego albumu ''Silence is Betrayal'', z jednym skokiem do materiału z debiutu. W trakcie gigu Your Demise mosh i circle pit dopiero się rozkręcał, ale to co działo się na First Blood przeszło moje oczekiwania. Tym bardziej, że upał i wczesna pora dawały się we znaki.

Decapitated jak i zastępujący Atheist, francuski Gorod dały nam popis prawdziwego technicznego death metalu, niepozbawionego groove oraz świadomości tego co obecnie dzieje się w muzyce. Stąd też całe zastępy ludzi pod sceną na Decapitated i nie mniej liczna gawiedź w czasie Gorod. Swoją drogą perkusista Gorod spokojnie dałby sobie radę w Decapitated i wielu innych zespołach, grąjących jeszcze trudniejszą muzykę. Wiadomo, Kerim odwala kawał naprawdę dobrej roboty, ale nieco miśkowaty hardcore'owiec z Gorod robi znacznie lepsze wrażenie. Na plus zaliczam prezencję frontmana Decapitated, który mimo potrafił zachęcić tłum do zabawy, o ile na death metalowym koncercie rzeczywiście można się bawić. Brzmieniowo (co można zobaczyć i usłyszeć nawet na wideach na YouTube) Decapitated powalało. Selektywność sekcji (a ten młodziak na basie to kto?) porażała, tylko brakowało tej kropki nad ''i'' jaką jest (już) klasyk - ''Winds of Creation''. Mimo to zarówno do nowego materiału jak i do ''Spheres of Madness'' głową machało się co najmniej dobrze, dumnie uczestnicząc w show Polaków. KYPCK - a właściwie Kursk ominąłem. Podobno źle zrobiłem, bo nomen omen posępna twórczość Finów wybitnie dobrze sprawdza się na koncertach.

Katatonia zgrabnie skakała po zarówno starym jak i nowym materiale, budując wokół siebie prawdziwą emocjonalną fortecę. Zastanawiam się tylko, czy Jonas Renkse był pijany, czy rzeczywiście jego włosy tak bardzo przeszkadzają mu w obowiązkach. Mimo to po trzydziestu minutach z Bogami ''klimatów'' na koniec przy ''Forsaker'' nie czułem karku. Niemożliwy do zatrzymania Exodus wychłostał zarówno oldskulowych thrasherów w katanach jak i fanów innych odmian metalu. Tom Hunting miażdżył mnie impetem z jakim grał. Ciekaw jestem ilu z Was poznało technicznego, który stał niemal non stop obok Toma? Tak, tak. Był to sam Nick Barker, który powinien koncertować gdzie popadnie, a nie skazywać się na taką robotę. Niestety nigdy nie mogłem przekonać się do Roba Dukesa na wokalu, i zdania nie zmienię. Poza tym, dawno nie widziałem tak agresywnego frontmana. Chryste panie, papieru brakło w toaletach czy co? Kumam, że Czesi nie znają angielskiego, ale bez przesady. ''Bonded by Blood'' hitem wieczoru. No i co ważne, a czego się zupełnie nie spodziewałem, to właśnie na Exodus byłem świadkiem największego młynu festiwalu. Istne szaleństwo, którego niestety ale realizator nie umiał dobrze uchwycić (na przykład ogromnej ściany śmierci).

Jednakowoż tego, co działo się w trakcie The Dillinger Escape Plan nie sposób opisać słowami. Po pamiętnej Metalmanii miałem dość czasu by nawrócić się na mathcore'a i zrozumieć fenomen tego zespołu, a powodów ku temu było co najmniej kilka - z genialnym ''Ire Works'' i następującym po nim, ostatnim jak do tej pory, ''Option Paralysis'' włącznie. TDEP w przeciągu godziny udowodniło wszystkim, co oznacza prawdziwy ''brutal assault'' oraz perfekcyjne opanowanie instrumentów i gardła. Greg mimo, iż skakał gdzie popadnie - między publicznością włącznie, nie wykonał popisowego numeru z ''surfowaniem'' na chwytaku od kamery z boku sceny, co też udokumentował gromkim fuck you dla operatora. Nieudany popis szybko nadrobił znikając ze sceny.... by schować się w hardcase po wzmacniaczach któregoś z gitarzystów. Ujęcie kamery na Grega bezcenne. Nie mniej wartościowe były miny starszych metalheads którzy za wszelką cenę próbowali ogarnąć ten chaos. Dopiero przy ''Milk Lizard'' Dillinger stał się bliższy szerszemu audytorium.

Soilwork, podobnie jak Morbid Angel, brzmiał jak kupa i mimo całego mojego uwielbienia dla Speeda i spółki (z naciskiem na Dirke Verbeurena) nie wytrzymałem i udałem się do namiotu. Co ponownie okazało się błędem ponieważ Atilla (wokalista Mayhem - przyp.red) występował w stroju przedszkolnym? Tak?

Dzień trzeci

Ostatni i pełen największej ilości przerw - powodowanych również przez opady deszczu. Brytole z Trigger The Bloodshed nie przekonali do siebie Czechów, toteż pod sceną wyraźnie słychać było angielski akcent. Brutalny i do bólu techniczny death metal nie miał prawa podobać się o tak wczesnej porze. A co dopiero Absu?

Grający o czternastej Kvelertak w ciągu 18 miesięcy zdążył wkupić się w łaski zarówno fanów punka, hardcore i norweskiego black metalu. Brzmieniowo klasa - x razy lepiej niż w maju w Katowicach, no i jakoś tak pozytywniej. Jak tu nie skakać przy "Mjod"  lub nie pogować w trakcie "Blodtorst". Piwo w łapę i zamulanie aż do Forbidden. Moje nadzieje co do jakości występu legendy thrash metalu szybko rozwiał upał, zbyt głośne brzmienie gitar i totalne lenistwo. Dopiero od 17:50 na Blood For Blood wróciłem do życia i zrozumiałem entuzjazm moich znajomych, którzy autostopem wybrali się na ich gig do Bydgoszczy. Żywioł, energia, masakrycznie dobry vibe mimo kaca muzyków, no i solidny materiał, który z upływem lat wciąż broni się doskonale.

Niespodzianką był entuzjastycznie przyjęty Vader, który z nowym, starszym ode mnie zaledwie o kilka miesięcy perkusistą, przywalił nad wyraz przyjemnie. Tylko po co zagrali aż dwa covery, nie mam pojęcia. O ile ''Raining Blood'' jak zwykle zmasakrowało wszystkich, tak cover Black Sabbath już niekoniecznie. Wolałbym usłyszeć więcej nowości z wydanej dzień wcześniej nowej płyty, a tak w zamian poskakaliśmy sobie nieco po ostatnich wydawnictwach z małym ukłonem w stronę chwalebnej przeszłości. Brzmieniowo bardzo słabo (stopy?!), ale za to pod względem prezencji - bardzo miły widok.

Cryptopsy rozczarowało mnie dosłownie wszystkim - od ilości breakdownów przez małą ilość jazzu a na image kończąc. Nie wiem czy ktokolwiek odczuwałby brak ich obecności na scenie. Za to As I Lay Dying zrobiło totalną miazgę zarówno na moich narządach słuchu czy kończynach - również innych zgromadzonych. Tutaj pozdrowienia dla pięknej rudowłosej, która biegała w circle pit na boso! Insane! Szkoda mi tylko tak krótkiego występu Asów oraz braku ''Parallels'' w setliście. Mimo to, możliwość słuchania śpiewającego Josha Gilberta czy kompletnie zdarcie gardła w ''94 Hours'' była zdecydowanie jedną z najpiękniejszych w moim życiu. Czysta radość i niesamowita energia.

''Within Destruction''
''The Sound of Truth''
''Anodyne Sea''
''As ocean between us''
''Through Struggle''
nie pamiętam
''94 Hours''
''Nothing Left''
''Confined''
+/- jeden utwór

Anathema oczarowała mnie kontaktem z żądną wrażeń publicznością, magią w swoich utworach i odwagą by zagrać przed tak ortodoksyjną publicznością jaką wciąż są metalowcy. Nie znam wszystkich płyt Anathema, ale to, w jaki sposób łączą tak skrajne emocje, ciężar i niesamowity feeling zmusza do refleksji i naprawienia błędu, jakim jest brak znajomości dyskografii Brytyjczyków. Na koncercie panów wspomagała urodziwa blondynka, która oczarowała mnie swoim głosem (tym bardziej, gdy grupa popuściła wodze fantazji i z jajem przywaliła blastem oraz growlem damy). Piękny koncert, wielkie zaskoczenie. I tutaj konkluzja, po Anathema spokojnie festiwal mógłby się (dla mnie) zakończyć. Stety lub niestety na scenie obok zameldowała się niezmordowana Sepultura.

I dokładnie tak jak rok temu, tyle, że ze ''starym'' materiałem z ''A-Lex'' przywaliła z taką mocą, że czapki z głów. Trochę irytował wokal Derricka oraz jego niezbyt udana konferansjerka, ale starocie dosłownie położyły mnie na łopatki - bo jak tu nie bawić się przy ''Arise'' albo ''Inner Self'', co? Panowie często wracali do swych starych nagrań również w specjalnym jam session z udziałem Derricka walącego w bęben. Nie wiem co i czy można jeszcze napisać o Sepie? Może wzmiankę o tym, że klasyku Ministry lwia część ludzi nie poznała? Albo to, że przy ''Kairos'' ktoś rzucił hasłem, że to z ''Arise''? Podsumujcie to sobie sami.

A! I dla tych, którzy wytrwali do 3 w nocy by obejrzeć Dagobę ze szczerego serca szacunek z mojej strony.

Grzegorz ''Chain'' Pindor